fbpx
HOME
poczta redakcyjna

Zadymka

Drogi Panie Redaktorze,

Nadszedł piątek i nie zwlekając, ujawnił całą swoją postną naturę. Ale po kolei.

Są ludzie tak stęsknieni za niebem, że gotowi uznać strych za jego przedsionek. Mniej ludzi uważa piwnicę za przedsionek grobu. Fantazjano chętnie opowiada o przygodach, jakie przytrafiły mu się na ziemi. Choć czasami wzlatuje ciałem albo duchem, by obejrzeć świat okiem ptaka. Tak też było i tym razem. Fantazjano zanocował na strychu, gdzie znalazł rękopis, którego autor za sprawą imaginacji poszybował wysoko ponad dachami domów. Nasz przyjaciel poeta podążył za nim. Opowieść Fantazjana przypomniała mi pewien epizod z czasów mojej młodości.

Siedzieliśmy z Felice, trochę flirtując, trochę się nudząc, w Tiroler Konditorei. Na dworze szalała już drugi dzień zadymka i nic nie zapowiadało odmiany. Na śniadanie zjedliśmy gâteau chocolat abricot, obiad zamówiliśmy w pobliskiej ristorante o nazwie Santa Lucia, którą prowadził jakiś Chorwat czy Słoweniec udający neapolitańczyka. Lingwistycznie to się nie mogło udać, ale kulinarnie owszem. Wyborne tagliatelle z borowikami wprawiło nas w tak dobry humor, że uznaliśmy za pewnik, że burza śnieżna posiliwszy się w ristorante, za chwilę uda się nasycona na spoczynek. Wyszliśmy nawet na ganek, gdzie czekały nasze narty, gotowi je przypiąć i ruszyć przez romantyczny bór świerkowy Fichtenwald. Zanim zdążyliśmy zamknąć za sobą drzwi, potężny podmuch wiatru wdarł się do wnętrza i byłby porwał naszą Marię Teresę, która przyrządzała kawę dla mecenasa Steina i jego narzeczonej, gdyby nie zachowała zimnej krwi i naprzeciw tumana śniegu nie wypuściła z ekspresu chmury gorącej pary. Mroźna biel i rozgrzany obłok walczyły przez chwilę ze sobą na naszych oczach. Podmuch cofnął się, by ściągnąć posiłki, ale chwila wystarczyła Felice, by zatrzasnąć drzwi kawiarni. Granica między naturą a kulturą została przywrócona. Akcja obydwu pań została nagrodzona brawami. Mecenas Stein ogłosił, że stawia wszystkim szampana.

– Obwieścił tak gromko – powiedziałem do Felice – jakby zafundował co najmniej butelkę na stolik. Zobaczysz, że skończy się na kieliszku prosecco.

– Mówisz tak, bo mu zazdrościsz gestu – powiedziała Felice. Nie potrafiła powstrzymać się od drobnych złośliwości, co mnie irytowało.

Jednak wdarcie się śnieżnego tumana do wnętrza zbliżyło do siebie obecnych. Mecenas Stein przesłał nam przez barmana kartę wizytową z zaproszeniem do swojego stolika. Nie wypadało odmówić. Felice znała mecenasa i jego towarzyszkę, która poprosiła mnie, żeby nazywać ją Sisi. Tym samym wszyscy przeszliśmy na ty. Przy okazji dowiedziałem się, że mecenas Stein ma na imię Louis. Właśnie Louis, a nie Ludwik.

– Dlaczego Louis? – zapytałem.

– Moja matka pochodzi z Korsyki – powiedział mecenas. Niczego mi to nie wyjaśniło. Felice roześmiała się, dając do zrozumienia, że wszystko jest jasne, tylko ja nie nadążam. Sisi sięgnęła po kieliszek, mecenas nerwowo usiłował zgilotynować hawańskie cygaro.

– Widzę, Joseph, że idziesz w zaparte – zganiła mnie Felice.

– Zaschło mi w gardle – powiedziałem spokojnie. Mecenas musiał czytać w moich myślach, bo zanim dokończyłem zdanie, zamówił butelkę burgunda.

– Madame Stein nazwała swego syna Louis w celu reedukacji rodziny Buonapartych. O dwóch rzeczach bowiem zawsze zapominają: po pierwsze, że są parweniuszami, po drugie, że prawdziwi władcy nosili imię Louis.

– Trafiłaś w sedno, Felice – potwierdził mecenas, wypuszczając kłąb dymu. – Takie właśnie były intencje mojej matki.

– Nie widzę w tym sensu – powiedziałem. – Równie dobrze ja mógłbym twierdzić, że moja matka nadała mi imię, żeby pognębić braci biblijnego Józefa.

– Nie mógłbyś tak twierdzić – powiedziała Felice tonem, którego nie znosiłem – bo twoja matka nie czytała Biblii. Kiedy byłam z nią w wiedeńskim Belwederze, nie wiedziała, o co chodzi na obrazie Klimta Judyta z głową Holofernesa.

– Ach, to cudowny obraz! – zawołała Sisi. – Caravaggio przy nim wymięka. Nie bierz sobie tego, Joseph, do serca. Matki nikt sobie nie wybiera, a z tymi starymi lekturami wszyscy mają kłopoty. Dopóki nie nauczyłam się czytać, myślałam, że na obrazie Klimta jest Salome z głową tego proroka… jak mu tam.

– Kochanie – interweniował mecenas – naprawdę nie musisz znać wszystkich nazwisk z encyklopedii.

– Bagatela! – chciałem się odegrać, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi.

Na szczęście zjawiła się Maria Teresa. Tym razem bez tacy, ale z drewnianą kasetką.

– Obawiam się, że przez następnych kilka godzin nie ruszycie się stąd. Ja w każdym razie nie otworzę drzwi, dopóki ten koszmar się nie skończy. Pokażę wam, co znalazłam wczoraj na strychu. Dach pod ciężarem śniegu zaczął trzeszczeć, więc poszłam zobaczyć, jak sprawy się mają od podszewki. A ona, ta podszewka, stara, bo dom liczy ponad sto lat. Potknęłam się o taką skrzyneczkę, która okazała się pełna listów. Kiedyś były listy, ale teraz zostały tylko koperty.

Było to kilkadziesiąt kopert adresowanych różnymi kolorami atramentu i różnymi charakterami pisma. Na markach pocztowych można było rozpoznać członków dynastii europejskich od Hohenzollernów po Habsburgów. Otworzyłem pierwszą z brzegu kopertę, była rzeczywiście pusta.

– Wszystkie są puste – powiedziała Maria Teresa. – Adresowane są do dwóch kobiet, do mojej babki Orsoli i do mojej prababki Rosalii. Pierwsza mieszkała w Salzburgu, a druga w Trieście. W pierwszej chwili ucieszyłam się, że jakaś część ich życia przede mną się odsłoni, ale poznałam tylko nazwiska tych, którzy do nich pisali. Czasami tylko imiona. Na stemplach pozostały nazwy miejscowości i daty wysłania listu. Ale po co nam miejsca i daty, skoro nie wiemy, co się wydarzyło między ludźmi. O czym Francesco Riccobono pisał do mojej babki Lucii 2 listopada 1898 roku z Wenecji? Dlaczego Oskar Pavliček wysłał swój list 15 sierpnia 1904 roku ekspresem? Same znaki zapytania. Ile mogłabym się dowiedzieć, gdyby ktoś nie zabrał listów.

– Dwie urzędowe koperty z czarną obwódką, z roku 1915, adresowane na maszynie, pozwalają nam się domyślać, że w środku były zawiadomienia o śmierci na polu chwały za cesarza i ojczyznę – powiedział mecenas.

– Nie przypisujmy zamordowanym zgody na własną śmierć – zaoponowałem.

– Ależ Joseph, oficjalnej formułki użyłem ironicznie – uśmiechnął się mecenas.

– Mój dziadek Carlo Sermoneta – odezwała się Maria Teresa, łagodząc spór – zginał w 1915 w Galicji. Pół roku później stryj Riccardo uznany został za zaginionego na froncie w Alpach nad Isonzą. Ale po wojnie okazało się, że to było kłamstwo. Został rozstrzelany za odmowę wykonania rozkazu.

– Był Włochem? – zapytała Felice.

– Tak, jesteśmy włoską rodziną – odrzekła Maria Teresa.

– A jednak czegoś można się dowiedzieć nawet z pustych kopert – powiedział mecenas.

– Stryj Riccardo odmówił wykonania rozkazu nie dlatego, że dowódca kazał mu strzelać do Włochów. Odmówił wykonania rozkazu, bo kazano mu strzelać do ludzi. Wcześniej prosił o przydział do oddziału medycznego. Odpowiedzieli mu, że na froncie bardziej potrzebni są żołnierze niż sanitariusze. Bo sanitariusze zajmują się tymi, którzy już nie są zdolni do walki, a zadaniem żołnierzy jest zwycięstwo nad wrogiem. Każdemu z osobna trzeba wpakować kulkę we właściwe miejsce, co wcale nie jest takie proste i niejeden padnie, zanim celnie wystrzeli. Sanitariusze zaś zajmują się sprzątaniem pola bitwy, w czym zastąpić ich mogą sępy i hieny. Żołnierzy gotowych skoczyć wrogowi do gardła nic nie zastąpi.

Zapadła cisza po słowach Marii Teresy. Na świecie wyła zadymka, jakby chciała przelicytować szaleństwa człowieka.

Pozdrawiam Pana,

Przyjaciel i Czytelnik

Warto również przeczytać...