fbpx
HOME
Marcin Sabiniewicz

Zapisy nieobecności

Elen sila lumenn omentielvo – tymi słowami wita spotkanych nocą w lesie elfów uciekający przed Czarnymi Jeźdźcami Frodo, bohater Władcy pierścieni Tolkiena. Maria Skibniewska, tłumaczka eposu, przekłada to jako „Gwiazda błyszczy nad godziną naszego spotkania”. Tolkien, jak wyznaje, stworzył Władcę pierścieni, żeby mógł zaistnieć świat, w którym takie powitanie byłoby czymś naturalnym. Władca wziął się z tego jednego zdania.

Pomyślmy o tym spotkaniu w lesie i towarzyszących mu słowach. Gwiazdy, las, elfy – ale przez baśniową atmosferę przebija dramatyzm. Oto Frodo, człowiek (bo hobbici, co wiemy od Tolkiena, są ludźmi, choć niskiego wzrostu i pozbawionymi niektórych naszych wad, np. wybujałej ambicji czy okrucieństwa) spotyka elfy, które w tolkienowskim legendarium obdarzone są życiem tak długim, jak życie samej ziemi. Śmiertelnik spotyka istoty – z jego punktu widzenia – niemal bezśmiertne. Ale różnice sięgają głębiej. Elfy, inaczej niż ludzie, nigdy nie uległy pokusie szatana („Będziecie jako bogowie”) i nie upadły. Co wyjaśnia wiele ich darów, takich jak zdolność odróżniania iluzji od rzeczywistości czy zachwycania się wciąż na nowo tą samą rzeczą. W oczach elfów nie ma znużenia – zauważają ludzie. Jednak świat, w którym pojawiły się elfy, był już światem skażonym przez zło, przez bunt szatana (który u Tolkiena nazywa się Melkor), podobnie jak w teologii chrześcijańskiej bunt aniołów poprzedził upadek Adama. Skażona zostaje materia, z której stworzony jest świat, tak że w naturalny sposób ciąży ona ku złu. (Choć niecała materia w tym samym stopniu, zauważa Tolkien – złoto niemal całkowicie, srebro prawie wcale).

Większości tych spraw Frodo nie był świadomy, kiedy zwrócił się do elfów w ich języku. Nie musiał – samo użycie quenyi (jak nazywał się jeden z języków elfów, będący jakby ich łaciną) przez śmiertelnika było próbą wyrażenia ludzkiej przypadkowości w języku istot, których istnienie jest o wiele bardziej konieczne niż istnienie człowieka. Próbą przekładu. (Tolkien nie wykluczał możliwości, że również elfy – niezwykle długowieczne, ale skazane na pobyt w świecie do końca jego istnienia – mogą tłumaczyć swoją rzeczywistość na język ludzi. Jeśli elfy mają swoje baśnie – pisał – to zapewne mówi się w nich nieraz o śmierci i możliwości ucieczki z „kręgów tego świata” – jak lubił za „Księgą Mądrości” powtarzać).

Ważne zastrzeżenie: sama opowieść Tolkiena o elfach jest przekładem przekładu, i to podwójnym. To, co o nich wiemy – jak zaznacza pisarz – dotarło do nas za pośrednictwem ludzi, którzy posługiwali się Wspólną Mową, językiem tokieniowskiego Śródziemia, i zostało niechybnie wypaczone przez ludzki sposób myślenia. Nawet jeśli Tolkienowi – który wspomina o takiej możliwości – objawił się kiedyś elf, to nasz język nie ma środków na wierne oddanie takiego spotkania.

Czy więc tłumaczyć? Jak tłumaczyć? Na tłumaczach, zarówno tych, którzy przekładają rzeczywistość inną na ludzką, jak i tych, którzy tłumaczą cudze książki, spoczywa ogromna odpowiedzialność. Dość wspomnieć o św. Hieronimie, który oddał Pawłową naukę o grzechu Adama jako „in quo omnes peccaverunt” (Rz 5, 12), „w którym wszyscy zgrzeszyli”, zamiast „ponieważ wszyscy zgrzeszyli”, co tak przemożnie wpłynęło na zachodnią cywilizację.

Zapisuję te uwagi na marginesie Trzech tłumaczek Krzysztofa Umińskiego – książki będącej listem miłosnym skierowanym do Joanny Guze, Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej i Marii Skibniewskiej. Umiński wydobywa je z cienia tłumaczonych przez nie autorów – cienia, który świadomie wybrały. (Guze w jednym z listów testuje – żartobliwie – inny wariant swojego losu, powtarza zuchwale: „Ja, ja, ja” za Gombrowiczem). Oprócz talentu i pracowitości to właśnie Umiński ceni w swoich bohaterkach – skromność, bezinteresowną miłość do literatury. Powściągliwość. Dyskrecję. Wiarę w sztukę, która nie potrzebuje poklasku, żeby istnieć. (Kto wie, ile dzieł powstało jako rezultat niepohamowanych ambicji swoich twórców i żyją życiem ich ego, nie życiem sztuki, choć trzeba wprawnego oka, żeby to dostrzec – i tak na przykład Czapski zawsze był sceptyczny wobec Picassa).

Umiński wierzy – słusznie – że ślad osobowości odciska się na dziele. (Choć to skomplikowana sprawa: nieraz w twórczości dochodzą do głosu inne warstwy osobowości niż w życiu – i nie można wtedy mówić o obłudzie, co najwyżej o niekonsekwencji). Z precyzją i czułością odtwarza codzienność trzech tłumaczek – samotne wychowywanie córki (przy pomocy prostej kobiety wynajętej do pomocy) w przypadku jednej, wysiłki, żeby wyjechać za żelazną kurtynę, do kraju tłumaczonych przez siebie autorów, w przypadku innej, życie w domu wymagającym od lat remontu, w którym królowała praca, pozwalająca zapomnieć o rzeczywistości PRL-u, w przypadku trzeciej. Listy, notatki, wspomnienia krewnych. Kartoteki SB. Zapisy nieobecności, skoro w wielu przypadkach tak mało pozostało oprócz domysłów. Smak melona na Ukrainie w drodze na zesłanie w sowieckiej Rosji. Chwila szczęścia wywołanego piękną pogodą nad Bałtykiem. Zabiegi o niewypłaconą zaliczkę – kwotę niewielką, ale pilnie potrzebną. Stalin, Hitler, Gomułka, Jaruzelski. I powstałe z tego książki – mówiący po polsku Camus, Chateaubriand, Faulkner czy Tolkien, książki, z których do uważnego czytelnika dobiegnie – uładzony – zgiełk życia tłumaczek.

Czy tłumacz jest odpowiedzialny nie tylko za to, jak tłumaczy, ale i za to, co tłumaczy? Tak, odpowiada Umiński. Zaznacza jednak, że czasami okoliczności usprawiedliwiają tłumaczenie „książek głupich i złych”. Guze samotnie wychowuje córkę i dla pieniędzy tłumaczy w okresie stalinizmu dwie książki wychwalające ówczesne ZSRR, państwo, w którym każdy miał być jednocześnie, jak to ujął Kołakowski, więźniem obozu koncentracyjnego i informatorem tajnej policji. Niewesoło przedstawia się u Umińskiego i późniejszy, posttotalitarny PRL, w którym przecież wciąż zachowany monopol państwa w dziedzinie kultury uwalniał twórców (za cenę cenzury) od morderczego dla sztuki pytania: „Czy to się sprzeda?”. („Od czego byliśmy wolni? Od publiczności” – powie wprost Wajda). Herbert zżyma się na zaprzyjaźnioną z nim Annę Przedpełską-Trzeciakowską, że przełożyła (dla pieniędzy) Love story Ericha Segala. Poeta utożsamia się z heroicznym wezwaniem Faulknera, żeby pisać tylko o rzeczach najważniejszych. („Sam Faulkner, by pisać powieści, przez kawał życia tyrał jako najemny skryba w hollywoodzkich wytwórniach” – zaznacza Umiński). „Uważał, że tak jest: że to jest rola pisarza. A jeśli rola pisarza, to i tłumacza. Mógł sobie na to pozwolić, bo nie miał dzieci” – wspomina tłumaczka.

Przychodzą lata osiemdziesiąte. (Nie sposób zgodzić się z twierdzeniem Umińskiego, że „lata osiemdziesiąte wlokły się jak Frodo i Sam przez pustkowia Mordoru”. Raczej – biegły zdyszane i minęły szybko, zbyt szybko. Ożywiały je wielkie sny – o rewolucji egzystencjalnej, o trzeciej drodze między realnym socjalizmem i kapitalizmem czy o Europie Środka jako królestwie ducha. Ślady tych snów, tej nadziei można znaleźć choćby w Płótnie Zagajewskiego czy eseju Barbary Toruńczyk O królach i duchach. Z opowieści wschodnioeuropejskich). Kończy się PRL, nastaje wolny rynek. Znaczenie książek i twórców maleje – nie ma już złowrogiego demiurga, z którym mogliby się w imieniu społeczeństwa prawować. (W Polsce do erozji pozycji poezji przyczynili się też niektórzy autorzy związani z chwaloną przez Umińskiego – za poziom tłumaczeń – „Literaturą na Świecie”, choćby przez swoje zawistne, małostkowe napaści na Miłosza czy Herberta). Książki przestawały być jednymi z najistotniejszych punktów odniesienia, stawały się dobrami konsumpcyjnymi, takimi jak adidasy z Niemiec, magnetowidy czy zachodnie auta, co nie mogło nie prowadzić do zubożenia duchowego. Brodski dostrzegł to zagrożenie podczas swojego pobytu w Katowicach w 1993 roku. „Nie lubił nowych czasów, dzikiego kapitalizmu i tak dalej. To był 1993, początek tego wszystkiego, ale on już rozumiał, do czego to zmierza. Miał wielką ostrość widzenia” – wspomina Zofia Ratajczakowa. Brodski rozumiał, że nic się tak naprawdę nie skończyło, że posttotalitarny ustrój upadł, ale prawdziwy wróg, którego nazywał „wulgarnością ludzkiego serca”, pozostaje nadal czynny, przybiera wciąż nowe kształty.

Umiński przywołuje rozmowę ze swoją niedoszłą szefową z agencji literackiej, żeby pokazać rzeczywistość rynku wydawniczego w Polsce, w bardzo niewielkim stopniu łagodzoną przez mecenat państwa czy prywatnych darczyńców: „Najważniejsza jest umiejętność sprzedaży, tak? Sprzedajemy książki, równie dobrze moglibyśmy sprzedawać klamki, mydło albo ręczniki. Najlepiej sprzedaje się chick-lit, to czytają takie klasyczne biurwy”. Nie jesteśmy tutaj daleko od języka tolkienowskich orków.

Co mają więc począć ludzie, którzy chcą zajmować się prawdziwą literaturą a nie mają zamożnych rodziców czy partnerów? („Byłeś bardzo szczery, mogłeś być, / Bo jednak miałeś z czego żyć” – pisał przed laty Maciej Niemiec w wierszu skierowanym do Roberta Lowella). Skąd wziąć pieniądze, czas, energię na zajęcie, z którego nie ma praktycznego pożytku? Umiński uważa, że tłumaczenie dla pieniędzy w takim wypadku jest usprawiedliwione. Kilka błahych książek, które się sprzedadzą, warte jest jednej, która zaangażuje myśli i serce. I rzeczywiście, znamy twórców, którzy za taką cenę zdołali stworzyć arcydzieła (wspomniany już Faulkner czy choćby Edward Thomas).

Czy jednak trzeba koniecznie troszczyć się o publikację? Przywołany wcześniej Brodski w jednej z rozmów zauważył, że we wczesnym okresie leningradzkim, kiedy jego wiersze dopiero zaczęły krążyć w samizdacie, nikt nie uważał go jeszcze za poetę – może tylko sam Bóg. Podobne przekonanie – o boskich źródłach poetyckiego daru – wyrazi podczas niesławnego procesu o pasożytnictwo, jaki mu wytoczono. Jakkolwiek Brodski nie rozumiałby pojęcia „Bóg” (a dyskusje o tym, czy był poetą religijnym wciąż trwają) jest jasne, że prawdziwe bycie poetą było dla niego czymś niezależnym od czytelniczej percepcji bądź jej braku. (Przekonanie, które brzmi zgrzytliwie dla akademickich badaczy literatury). Podobnie wierzył Miłosz, bo jak inaczej rozumieć jego uwagę z Ziemi Ulro o poemacie zamkniętym w szufladzie, którego nikt nie widział, a który oddziałuje na swoją epokę w niewidzialny (i niepojęty dla nas) sposób? Z kolei Kołakowski wyraził tę samą myśl mówiąc za Bułhakowem, że „rękopisy nie płoną”. Sibi scribere.

MARCIN SABINIEWICZ

Krzysztof Umiński, „Trzy tłumaczki”. Warszawa, Marginesy, 2022. Aby zamówić kliknij – tutaj.

Warto również przeczytać...