fbpx
HOME
Robert Papieski

Zapomniana nowela o zapomnianym poecie

Ktoś o nim pamięta? Ktoś go czyta? A był jednym z czołowych pikadorczyków, nim dołączyli do nich Jarosław Iwaszkiewicz i Kazimierz Wierzyński. Współtworzył grupę Skamander, a na jego ślubie w 1922 roku z panną Awenarius drużbami byli Iwaszkiewicz i Stanisław Baliński, co poczytywali sobie za zaszczyt, bo asystowali wnukowi cara Aleksandra II. Iwaszkiewicz opisał tę ceremonię w powieści Hilary, syn buchaltera, Baliński sportretował Karskich oraz ich posiadłość Chrzęsne w noweli grozy Koniec rodziny Jasnych, ogłoszonej w 1923 roku w dwóch zeszytach „Skamandra” – majowo-czerwcowym i lipcowo-sierpniowo-wrześniowym.

W liście z 12 maja 1967, kilka dni po śmierci Karskiego, Baliński pisał do jego żony, Ewy Karskiej: „Śmierć Zygmusia bardzo mnie przejęła. Szereg jego wierszy z «Wiadomości» wyciąłem sobie nawet na pamiątkę. List pani powiał echem dawnych lat (Chrzęsne, gdzie byłem i które może zbyt młodzieńczo-ostro opisałem w noweli Koniec rodziny Jasnych; majątek nazywał się w noweli «Jasne»)”. W noweli Balińskiego Zygmunt Karski posłużył za pierwowzór dla Zygmunta Jasnego, a Chrzęsne użyczyło cech majątkowi Jasne.

Utwór zaczyna się od charakterystyki Zygmunta Jasnego vel Karskiego:

Zygmunta Jasnego znałem tylko z jego krótkich przyjazdów do Warszawy. Szczupły i przystojny chłopczyna przyplątał się do nas jakiś rok temu i wmawiał kolejno każdemu, że jest poetą. Włóczył się po mieście albo przesiadywał z nami w redakcji, milczący i zamyślony, przysłuchując się rozmowie z minimalnym zainteresowaniem.

Czasami usiłował czytać nam swoje poematy, gdzie zawsze była mowa o „melancholii” i „lazurowych jazdach”, albo wtrącał się do rozmowy i nie można było nigdy zrozumieć, o co mu chodzi. Nie odstępował jednego z nas przez trzy dni swego pobytu i znowu znikał.

Władysław Podkowiński „Sad w Chrzęsnem”

Do dworu, pośród splątanych gąszczy i wysokich traw z wydeptanymi ścieżkami, wiódł szeroki zajazd, z którego było widać na oścież otwarte okna z rozwieszonymi na haczykach mantylami i szalami targanymi przez upalny wiatr. Dom szumiał własnym życiem: skrzypiały podłogi, trzaskały drzwi, rozlegały się stłumione głosy i szybkie kroki. Gdy narrator zajechał bryczką przed ganek, na powitanie wyszedł mu Zygmunt Jasny z ojcem, określanym mianem „pan Jasny”, w którym rozpoznajemy ojca Zygmunta Karskiego, czyli Zygmunta Karskiego seniora. Był wysoki i tęgi, stale robił wrażenie czymś zaaferowanego; przy tym miał „dziwnie wątły wyraz oczu, prawie dziecinny”, co czyniło go podobnym do syna. Obaj mówili dużo, z przymrużonymi od pośpiechu oczami, ale niełatwo było spamiętać, co mówią. Ułatwieniem dla pamięci było, iż pan Jasny zwykł powtarzać całe zdania, każdego dnia o tej samej porze, co czyniło te dni podobnymi do siebie jak dwie krople wody. Niezmienny refren brzmiał:

– Zygmuncie! Zygmuncie! Wszystkie wózki – nietknięte! Proszę cię tu, bliżej okna! Za tydzień zaczynamy zwózkę, a oni ani myślą o karach. Koła i gwoździe leżą pod spiżarnią! Pan wybaczy – dodał, zwracając się do mnie – trzeba myśleć o wszystkim nieustannie, bez przerwy, bez wytchnienia, myśleć przez wszystkie chwile! Okna! Okna, na przykład. Miały zająć się firankami – i dotąd ani śladu firanek. Te mantyle i szale cuchną mi naftaliną! Codziennie musimy się umawiać i codziennie – na próżno.

Z powszedniego zdyszanego pośpiechu i gorączkowej bezczynności nic nie wynika. Są jałowe, gdyż wystarczają samym sobie. Cała energia wyczerpuje się w głośnej skardze i nie starcza już jej na cichą, uporczywą, przynoszącą efekty pracę. Na dziedzińcu, głównej arenie pracy, było pusto, „folwarczek miał oblicze drzemiącego staruszka”. W ten leniwy pejzaż włączały się trzy stare ciotki Zygmunta Jasnego, narzekające trzeszczącymi głosami, że nudne obowiązki oddalają je coraz bardziej od wielkiego świata, a było nim dla nich wszystko, co wykraczało poza mały ogród okalający dom. Mówiły przeważnie o firankach, które należało zawiesić w oknach w miejsce mantyli i szalów. Ze łzami w oczach tłumaczyły się przed panem Jasnym i przed gościem, iż nie miały na to chwili czasu, tak były pochłonięte pracą. Ale ich czynności niczym się nie różniły od działań pana Jasnego: stanowiły bystry ciąg słów, gestów i ruchów, które nie wpływały na kształt świata. Czasami tylko zastygały w bezruchu, słuchając staroświeckiej pozytywki, która grała dawno przebrzmiałą melodię. Utrudzone życiem stare kobiety słuchały niemodnego walca, by wróciła do nich młodość – bo młoda jest zawsze powrotna wiosna, choć ta pora roku, tak jak trzy pozostałe, stara jest jak świat.

Jaki był kształt świata widzianego z okien przesłoniętych mantylami i szalami? Ścieżki przecinały trawniki z wybujałą zielenią; zapach macierzanki, zieleńca i rumianku napełniał głowę słodkim ciężarem; nad łopuchami i przeróżnymi ziołami latały bucząc setki owadów. I ani śladu człowieka, lipcowy skwar obezwładniał ludzi trudną do przezwyciężenia niemocą. Opis Balińskiego ma w sobie coś z płótna Sad w Chrzęsnem Władysława Podkowińskiego, na które można patrzeć bez końca, nie wiedząc, czy jest to zasługa samego miejsca czy malarza, który je wyczarował. W jesienny, słoneczny dzień park tchnie sytym spokojem i złoci się od liści wiszących na gałęziach i ścielących się na trawie. Uśpione jesienią drzewa odpoczywają po skwarnym lecie. Odnosi się wrażenie, jakby Podkowiński, czule żegnając się z Chrzęsnem, chciał je zapamiętać i pokazać innym jako raj w kulminacyjnej fazie rozwoju – o ile raj podlega prawu rozwoju. Ale czy to piękno, które tak zachwyca, nie jest okupione śmiercią? Pazur czasu zdrapie za chwilę z liści złoto, a cudowny sad stanie się scenerią liści więdnących i opadających. Może ów sad to śmierć uszminkowana barwami życia, mapa przeczuwanej ludzkiej niedoli?

Na spacerze narrator i Zygmunt Jasny spotkali Martę, siostrę Zygmunta, czyli – skoro stosujemy klucz biograficzny – Gabrielę Karską. Przy obiedzie, po którym podano w dużych złotych filiżankach wystygłą, wodnistą kawę, narrator poznał panią Jasną, która mówiła jak mechaniczna lalka: „– Miło. – Bardzo. – Oh, upał! – Czarownie? – Przez ogród. – Tutaj… – Zygmuncie!”. Tak konwersowała, zwracając się jednocześnie do syna i jego gościa. Miała jednego, oddanego przyjaciela, z którym rozmawiała godzinami. Był to stary klon, jej ulubione drzewo w ogrodzie.

Stopniowo narrator zaczął ulegać czarowi domu Jasnych: poddawał się nierozumnym nastrojom, przydawał wagi błahym zdarzeniom, usiłował nadać sens absurdowi. Zygmunt Jasny oznajmił mu, że nauczy się rozróżniać dwa mylone zazwyczaj ze sobą określenia – rzeczywistości i życia – jeśli przeczyta dziennik jego ojca. Obietnica była na wyrost: wśród błahych szczegółów wyróżniała się jedna sentencja: „Tajemnica leży zawsze między liniami”. Gdyby ją jednak umieścić w jakiejkolwiek księdze aforyzmów, wyglądałaby równie żałośnie jak dnie jej autora.

Wieczorem ustawiano przed domem dwie lampy naftowe, więc fronton odcinał się jaskrawo od tła. Ciemność uwydatniała prawdę. W nocy dom szumiał jak za dnia. Ożywiało go to samo otwieranie i zamykanie okien i drzwi, skrzypienie podłóg, te same szepty i kroki na schodach.

Na ostatnich stronach narrator wyjawia najpilniej strzeżoną tajemnicę Jasnych: ich nie ma. W pierwszym odruchu chciałoby się sparafrazować Gombrowiczowskiego Gałkiewicza i spytać: jak nie ma, skoro są? Są Jaśni jako bohaterowie utworu literackiego i są Karscy jako realnie istniejąca rodzina. Chwilę potem dodaje: ich nie ma, bo są poza granicą snu. Dobrze, ale – spytajmy naiwnie – po której stronie granicy snu? Domyślamy się bowiem, że ta granica dzieli sen od jawy, można więc być poza nią na dwa sposoby: wewnątrz snu albo wewnątrz jawy. Na odpowiedź naprowadza zdanie, które pada na pierwszych stronach, a które objaśnia, jak rozumieć słowo „zakończenie”: „Na przykład: zakończenie snu mogłoby być śmiercią dla tych, którzy nie mogą się obudzić”. Zagadkowe są słowa Zygmunta Jasnego. Przełóżmy je na język konkretu. Komuś, dajmy na to Karskiemu, śni się sen o byciu poetą; sen się kończy i Karski powinien – jak inni – obudzić się, wstać z łóżka, umyć się, zjeść śniadanie, podczas którego opowiedziałby komuś, co mu się śniło. Karski jednak, prześniwszy sen, śpi dalej – i ten stan jest już śmiercią. Śmiercią jest więc sen bez śnienia. Wróćmy do zdania, od którego zaczęliśmy: Jasnych nie ma, bo są poza granicą snu. Słowo „snu” należy zatem rozumieć nie jako stan snu, lecz jako śnienie. Jasnych nie ma, bo śpią, lecz nic im się nie śni. Tak więc wszyscy, którzy są, to ci, którzy śpią i zarazem śnią, śnią swoje życie. Karkołomna idea – rodem ze Sztucznych rajów Baudelaire’a. Czy ją rozjaśnia stwierdzenie Zygmunta Jasnego o konieczności ścisłego rozgraniczenia dwu słów zwykle ze sobą kojarzonych: rzeczywistości i życia? Czy można nie żyć, spać bez śnienia i stanowić zarazem określoną rzeczywistość, rzeczywistość śmierci? Czy można żyć i być poza rzeczywistością? Jak rozplątać ten węzeł? Zygmunt Jasny powiada, że wystarczy przeczytać dziennik jego ojca, by to umieć. A tam, jak pamiętamy, lśni niby diament w popiele poczciwa sentencja: „Tajemnica leży zawsze między liniami”. Spójrzmy na nią baczniej. Tajemnica z natury rzeczy ma charakter niejawny, nie rzuca się w oczy, tkwi za tym, co łatwo dostrzegalne. Jest niewyrażalna i niedosięgalna dla języka, spoczywa w cieniu ludzkiej mowy, poza obszarem rozjaśnianym przez słowa. Toteż kiedy usiłujemy za pomocą logicznie powiązanych zdań wyjawić tajemnicę Jasnych, mówimy głupstwa: Jasnych – tudzież Karskich – nie ma. A przecież są! Lecz są jedynie jako martwa rzeczywistość, egzystują na podobieństwo zombie. Co się stało, gdy narrator pojął tę prawdę? Spostrzegł, iż dom jest pusty, czyli spostrzegł nicość dopiero wtedy, gdy ją poznał intelektem; przekonał się na własne oczy o nieobecności Jasnych, gdy pojął ich prawdziwą, widmową naturę. Zmysły ukazują nam to, co przedtem jest w umyśle – jakże to dalekie od potocznych mniemań, ukształtowanych przez filozofię Johna Locke’a i tak zwany zdrowy rozsądek. Lecz to nie koniec dziwnych zdarzeń i mniemań. Gdy narrator miał już opuścić Jasne, postanowił zajrzeć jeszcze do małej altanki stojącej w końcu ogrodu. Podszedł cicho na palcach, nachylił się do okna i ujrzał… sen:

Dookoła stołu, oświetlonego cytrynową, wiszącą lampą, imitującą słońce – zasiedli oni wszyscy, zadumani czy uśpieni, z głowami opartymi o ręce, patrząc tępawym wzrokiem.

Poznałem wszystkich.

Siedzieli jak drewniane zdarzenia, ukołysani dziwnie fałszywą, pożółkłą światłością – z zaledwie markowanymi uśmiechami, które zdawały się gasnąć.

Stół opleśniały, zmurszały, te ręce przyrosłe i kruche, profile woskowe – ach, i lęk, że najcichsze skrzypnięcie drzwiami, najlżejsze stuknięcie w okno rozwiałoby owo śmiertelne zasłuchane posiedzenie.

Więc – nie dowierzając – przylgnąłem twarzą do omszałej szybki. Długo.

Od cennego poznawczo podglądania oderwał narratora muskularny leśniczy – wcielenie życia. Leśniczy podszedł do altany, przestąpił próg i zamknął za sobą drzwi. „Stuknięcie drzwi – przyznaje narrator – miało w sobie coś z zakończenia, nieodwołalnie zakończenia”. Stuknięcie drzwi stanowiło koniec śnienia. Kto śnił? Jaśni – dziwni życiowi wykolejeńcy o nieruchomych twarzach. Czy tylko oni? Jeśli nie tylko oni, to inni potrafili się obudzić, gdy ich marzenie senne dobiegło końca. Choćby narrator, który – usłyszawszy stuk drzwi – chwilę potem uciekał z Jasnego piaszczystym gościńcem. Kiedy opowiadał w stolicy, co widział w Jasnem, nikt mu nie dawał wiary.

W noweli Balińskiego widzę usilną próbę zrozumienia fenomenu rodu Karskich i ich domu w Chrzęsnem. Czy się powiodła? Na pewno udany i sugestywny jest opis rodu i majątku, jak sądzę – bliski prawdy. A wytłumaczenie zjawiska? Egzystencja na pograniczu jawy i snu, brak – jak w marzeniu sennym – logicznych więzi między wypadkami, zachodzenie zdarzeń nieprawdopodobnych: przywalenie leśniczego przez klon, jakby drzewo – określane mianem ogrodnika i przyjaciela – wzięło na siebie wymierzenie sprawiedliwości leśniczemu, innymi słowy: jakby sen wziął odwet na życiu. Gdzie zatem przebiega granica między snem a jawą, skoro postacie i rzeczy ze snu mają wpływ na tak zwane prawdziwe życie? Kim jest Zygmunt Karski? Wysłannikiem świata snu działającym na jawie? Każda niezachwiana odpowiedź brzmi głupawo i naraża tego, kto jej udziela, na śmieszność. Najbezpieczniej i najmądrzej jest powiedzieć „nie wiem” lub opatrzyć zdanie słówkami „może”, „chyba”, „niewykluczone”.

Nie tylko mnie zapewne narzuca się podczas lektury noweli Balińskiego skojarzenie ze słynnym opowiadaniem Edgara Allana Poe Zagłada domu Usherów – nawet tytuł naprowadza na tę myśl. Struktura fabularna obu utworów jest podobna: narrator przyjeżdża do stojącego gdzieś na uboczu, owianego melancholią domu zamieszkałego przez brata i siostrę; poznaje dom, tryb życia jego mieszkańców, zderza się z tajemnicą, ucieka. Wrażenia i odczucia bohaterów też są podobne. Narrator u Poego – wskutek nasiąkania atmosferą domu i obcowania z otaczającą go roślinnością – doznaje „pognębienia ducha”, porównywalnego z majakami palacza opium; jest w tym jakaś drętwota serca i smutek zadumy. Z upływem dni stało się jasne, że zarówno na Usherów, jak i na narratora przemożny wpływ wywierał dom, obdarzony osobnym losem, specjalnym przeznaczeniem – i każdy, kto w nim zamieszkał, współuczestniczył w tym losie, stawał się częścią tego przeznaczenia. Gdy takie obcowanie rodu z domem trwa dostatecznie długo, następuje silne upodobnienie charakteru rodu do ducha miejsca, tak silne, że prowadzi z biegiem lat do utożsamienia obydwu, toteż nazwa zawiera zarówno ród, jak i jego siedzibę: dom Usherów, Jasne jako dom Jasnych. Przy czym wpływ domu jest nieodparty i to dom oraz najbliższa okolica kształtują charakter i życie ludzi. U Poego dom jest poddany personifikacji: okna podobne są oczom, które patrzą, by nie myśleć. Okna domu Jasnych zasnute ustawicznie mantylami i szalami niczym powiekami widzą tylko podczas silnego wiatru; przy pogodzie bezwietrznej śpią. Los mieszkańców obu siedzib jest rozpaczliwy: przez wrota domostw mają przejść „bez uśmiechu w wieczny śmiech”. Czyj śmiech? Boga? Diabła? Potomności? Kiedy się zaczyna marsz człowieka na pastwę śmiechu? Zdaniem Poego bardzo wcześnie, już przy kreśleniu planów, doborze cegieł, farb i różnych materiałów – już podczas krystalizacji idei domu, podczas oblekania się ducha domu w mury, podczas narodzin domu.

Mistyka domu. Wzmacnia ją obecność trzech starych kobiet, przywodzących na myśl mityczne siostry, greckie Mojry dzierżące w rękach nici ludzkiego życia: Kloto, Lachesis, Atropos. Baliński wprowadził je do noweli, kierując się intuicją, która kazała mu włączyć do grona mieszkańców Jasnego znaki nieodwracalnego losu. I tak jak Mojry dopóki przędą nici, a ich nie przecinają – dopóty ludzie żyją, tak siostry w Jasnem dopóki wieszają firanki, lecz ich nie zawieszają – dopóty żyją, choćby śniąc, Jaśni. Toteż opieszałość starych kobiet, ich pozorne lenistwo jest przejawem litości, aktem miłosierdzia wobec mizernej człowieczej doli. Czyż nie jest to prawo uniwersalne? Czynność niedokonana, gest w zawieszeniu oznaczają życie; sprawa załatwiona – to śmierć, co najmniej śmierć sprawy.

ROBERT PAPIESKI

Warto również przeczytać...