fbpx
HOME
Andrzej Stanisław Kowalczyk

Zbyszewski

Szczęśliwym trafem dotarły do nas niemal równocześnie dwa tomy prozy Wacława A. Zbyszewskiego (1903-1985) wydane przez Wydawnictwo Więź: korespondencja z Jerzym Giedroyciem (Listy 1939-1984) i zbiór portretów-nekrologów pt. Ludzie, których znałem. Pierwszy tom opracował Rafał Habielski, drugi – Rafał Habielski i Paweł Kądziela.

Dziwna to persona ten WAZ – jak lubił się podpisywać. Kto miał do czynienia z prasą emigracyjną, musiał się natknąć na jego teksty. Drukował systematycznie i niemal wszędzie, od „Lwowa i Wilna” Stanisława Cata-Mackiewicza po „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, od „Wiadomości” Mieczysława Grydzewskiego po „Kulturę” Giedroycia. Przez wiele lat pamflety WAZ pozostawały rozsiane po szpaltach czasopism, bo za życia publicysty nie ukazała się ani jedna jego książka. Pierwszy wybór tekstów to opublikowany Bibliotece „Kultury” w roku 1992 tom Zagubieni romantycy i inni. Zawiera on m.in. na poły reportażową relację o początkach Instytutu Literackiego i „Kultury”  Zagubieni romantycy. Panegiryk – pamflet – próba nekrologu? – jeden z najlepszych i najbardziej znany utwór Zbyszewskiego.

WAZ nie miał po prostu ochoty wybrać i wydać swoich najlepszych utworów w osobnym tomie. Wydawnictw na emigracji nie brakowało, a pieniądze na druk na pewno by się znalazły. Zresztą publikację sfinansować mógł sam autor, bo u schyłku życia był zamożnym jak na warunki emigracyjne człowiekiem. Ale Zbyszewski tego zaniechał. Może nie miał o swoich utworach tak wysokiego mniemania, jak to deklarował. Może nie chciał dawać pretekstu recenzentom do oceny jego dorobku. Nie miał ochoty czytać o sobie żadnych uwag ludzi nieznajomych czy przypadkowych. Nie uważał się za pisarza, uważał się za publicystę, co w jego przekonaniu oznaczało chyba wyższy stopień wtajemniczenia.

Pamiętam swoje zdumienie, kiedy kilkadziesiąt lat temu przeczytałem uwagi Zbyszewskiego o Gombrowiczu, sformułowane w roku 1969. „Gombrowicz – pisał WAZ w «Wiadomościach» – był człowiekiem bez talentu pisarskiego, tzn. jego postaci były zawsze ściśle papierowe […], wygłaszały tylko pewne tezy, nudne, mętne: ziarnko prawdy, a więc że Polacy grzeszą megalomanią i wierzą, że wszyscy ich kochają, było ukryte pod grubym pokładem osobistego zarozumialstwa, arogancji, złych manier, wielosłowia, zwykłego grubiaństwa. […] Gombrowicz był zawsze tylko pomniejszym literatem; a gdy chodzi o talent pisarski i stylistyczny, porównywanie go z obu Mackiewiczami [Stanisławem, publicystą, i Józefem, powieściopisarzem], z Tadeuszem Nowakowskim i z Hłaską takoż było nie do pomyślenia, i to ani przez chwilę” (Gombrowicz i Hłasko).

Nie wiem, co mnie wówczas bardziej zdumiało, brawura czy dezynwoltura autora. W roku swojej śmierci Gombrowicz był postacią znaczącą w Europie, nie mówiąc już o Polsce. Zbyszewski jednym gestem zrzucał ze stołu powieści i dramaty autora Ferdydurke i kilka tomów Dziennika, żeby zrobić miejsce dla bigosu i wódki, którymi postanowił ugościć swych sąsiadów nadjeżdżających kuligiem. Było dla mnie jasne, że jedyną książką Gombrowicza, jaką WAZ przeglądał czy kartkował, był Trans-Atlantyk. Natomiast Hłaskę przeczytał chyba całego, uważał go za „wielką pozycję”, „wielkie nazwisko”. Przepowiadał, że zdobędzie po śmierci wielką sławę.

WAZ na tematy literackie pisywał rzadko i nigdy literatury nie traktował zbyt poważnie. Lubił krótkie utwory, opowiadania, nowele, rzeczy dłuższe go nudziły. Przypuszczam, że nie wierzył w aspiracje intelektualne literatury, która w wieku XX stała się trudna, zdehumanizowana (by posłużyć się pojęciem Ortegi y Gasseta), coraz mniej atrakcyjna w sensie XIX-wiecznym. Zbyszewskiego to nic nie obchodziło.

Miał odwagę być anachroniczny. Podejrzewam, że przedstawiał siebie jako bardziej anachronicznego, niż był w rzeczywistości. Taki miał fason, lubił ten fason i nie zamierzał z niego rezygnować. W swoim anachronizmie był wierny sobie. Nie pasował do swoich czasów i nie zamierzał się do nich dopasowywać. Był w tym na wskroś sarmacki, szlachecki, kresowy. Taki tupet i upór bywają irytujące, ale w literaturze prawie każde dziwactwo można przekuć w wartość. Staroświecczyzna może wydać rumiane owoce.

Afiszowanie się z dziwactwem kosztuje i nie każdego stać na taki wydatek. Trzeba przyznać, że Zbyszewski miał rozmach. Jego anachronizm przejawiał się nie tylko w sądach o literaturze, ale i w jego sposobie pojmowania polityki. W XX wieku była ona już czymś całkowicie innym niż w XIX stuleciu. Zbyszewski jakby tego nie zauważył. Na pewno zauważył, bo spostrzegawczości mu nie brakowało, ale zignorował. Dla Zbyszewskiego polityka jest wciąż domeną działania jednostek. Miarą nowoczesnego myślenia o polityce jest dla mnie publicystyka Juliusza Mieroszewskiego. Zbyszewskiego interesowała nie tyle polityka, co politycy. Przyglądał się każdemu z nich z osobna jak bohaterom odgrywającym na scenie przepisaną im rolę. Polityka stała się w XX wieku domeną ruchów masowych, ideologii, propagandy, terroru i indoktrynacji na niebywałą skalę, ale WAZ skupiał uwagę na izolowanych postaciach. Miał do tego prawo, nie reprezentował żadnej partii ani programu politycznego, nie angażował się. W tym sensie stawał po stronie literatury, koncentrował się w swoich pamfletach na konkretnym człowieku, nie tracił z oczu jego cech indywidualnych, jego nawyków czy nawet śmieszności. Największy kataklizm ma swój osobowy, konkretny wymiar. Zbyszewskiego interesuje właśnie ten człowiek, który gdzieś się rodzi, dąży do czegoś, umiera. Odnosi jakiś sukces (przynajmniej tak mu się wydaje) lub ponosi klęskę. O tym wyizolowanym bohaterze Zbyszewski potrafił napisać z polotem, anegdotycznie, bez sentymentalizmu. Dobrym przykładem jego maniery pisarskiej (w pozytywnym sensie) jest akapit o ambasadorze Józefie Lipskim, przedstawicielu Rzeczpospolitej w nazistowskim Berlinie. WAZ w kilku zdaniach streszcza dramat Polski w roku 1939:

„Lipski na pewno, tak jak całe nasze społeczeństwo, przeceniał nasze siły wojskowe. […] Pocieszaliśmy się wówczas nadzieją, że sfery wtajemniczone, sfery miarodajne wiedzą coś więcej niż tłum szarych ludzi. Nic nie wiedzieli. Nie tylko Lipski nic nie wiedział, także dla Becka, który ciągle wyjeżdżał ze swą wiedzą wojskową, ze swymi pułkownikowskimi gwiazdkami, klęska polska była zupełną siurpryzą. W Kutach [przy przechodzeniu granicy polsko-rumuńskiej] miał on powiedzieć: «Zachowywałem się, jakbym miał sto dywizji, a miałem g…». Lipski też by zapewne inaczej zachowywał się w Berlinie, gdyby zdawał sobie sprawę z beznadziejności naszego wojskowego położenia”.

Katastrofa wrześniowa ukazana tu została z perspektywy ambasadora Lipskiego i ministra spraw zagranicznych Józefa Becka, którzy – niczym aktorzy w tragedii – działali, nie wiedząc, że losy państwa i ich własne zostały już rozstrzygnięte. Użycie wulgaryzmu i słowa nacechowanego komicznie jest sygnałem dystansu narratora do wydarzeń i do samej opowieści.

Obydwie książki Zbyszewskiego zostały starannie wydane i opatrzone treściwymi wstępami. Przypisy, obecne zarówno w wyborze utworów, jak i w tomie epistolograficznym, służą czytelnikowi niezbędnymi informacjami. Od świata, o którym Zbyszewski z taką swadą opowiadał, dzieli nas bowiem znaczny dystans.

 

ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK

Warto również przeczytać...