fbpx
HOME
Renata Gorczyńska

Życie seksualne poetów (prozaików też)

Panu Z

Ongiś, kiedy mieszkałam w NYC, prenumerowałam „The New York Review of Books”, najpierw zagłębiając się w lekturę ogłoszeń drobnych pod nagłówkiem Personalne. Dawały mi one bez ruszania się z domu wgląd w zwyczaje erotyczne tamtejszych ludzi pióra albo za takich się podających. I systematycznie natrafiałam na anons takiej oto treści: „Poeta emeritus poszukuje towarzyszki na resztę życia albo na kolację”. I tu muszę zacytować końcowe zdanie w oryginale: „Dutch treat, naturally, czyli każdy OCZYWIŚCIE płaci za siebie. Owszem, są feministki, które domagają się takiego traktowania w knajpie, ale to one o tym decydują. A tu staruch bezczelnie udaje, że idzie z duchem czasu. W tym ogłoszeniu wykupionym chyba na kilka lat chodziło przecież o zwykły podryw. Skoro prenumerator zamieszczał je z taką częstotliwością, to raczej nie pojmował, w czym tkwi zasadniczy błąd.

Wzbudzało to mój wewnętrzny chichot, bo przecież był to anons raczej odstręczający niż zachęcający do randki ze skąpym dziadersem, którego na dodatek opuściła znudzona nim Muza. Nigdy przedtem nie słyszałam o emerytowanym poecie. Może satyr planował jednorazowe schadzki, po których żadnej ze stron nie chciało się nawet myśleć o wspólnym spędzeniu reszty życia, a pewnie i następnej godziny.

A jednak kobiety z upodobaniem polują na poetów, choćby i wierszokletów. Na dowód zacytuję fragment powieści autobiograficznej Martina Amisa w wartkim przekładzie Katarzyny Karłowskiej Opowieść wtajemniczonego, którą właśnie podczytuję przy samotnych posiłkach: „Kiedy byłam mała – mówi ukochana autora w rozmowie z Philipem Larkinem – po drugiej stronie ulicy mieszkał tak zwany poeta, który wyglądał jak Quasimodo, no wie pan, jedno oko tu, a drugie tam. Chyba nigdy niczego nie opublikował, tylko chodził i opowiadał, że jest poetą. I ciągle ustawiała się do niego kolejka babszytyli gotowych uprzątnąć gnój z jego kawalerki, donosić mu piwsko i obiadki… To jedno z tych praw natury. Kobiety lubią poetów”.

Wątek ten rozwinę w dalszej części. Najpierw zajmę się ogólną charakterystyką dzieła.

Najnowsza powieść Amisa syna, a napisał ich w sumie piętnaście i zgarnął za nie wiele nagród, wydaje się – być może celowo – rozbałaganiona. Takie życiopisanie podzielone na rozdziały i mniejsze cząstki, które nieco porządkują materiał, ale są niechronologicznie ułożone. Do tego autor zarzuca nas odnośnikami złożonymi nonparelem, co by wskazywało na jego nieposkromioną gadatliwość. Człowiek na nich oczy sobie wyślepia. Historia o jednej z jego kochanek, cytowanej wyżej Phoebe, wydaje się zakończona rozstaniem, aż tu znienacka kobieta wraca po latach jako mścicielka, zadając Martinowi potężny cios. Sugeruje mianowicie… eee, nie będę zdradzać, co obmyśliła.

Powieść jest napisana wedle znanej powszechnie definicji Stendhala – to taki worek, do którego można wszystko wrzucić. Amis wprowadza do niej tematykę jakby prosto z kursów creative writing, które prowadził na uczelniach w Wielkiej Brytanii i w Stanach. I wtedy zwraca się wprost do czytelnika, jakby swojego studenta. Jego rozprawki o pisaniu literatury są momentami pouczające, ale niekiedy oczywiste i nudnawe, jakby spisane na chybcika z notatek do własnych seminariów. Są jednak przydatne dla adeptów sztuki operowania słowem. I naszpikowane cytatami z literatury anglo-amerykańskiej, bo autor jest bez wątpienia erudytą. Wystarczy wspomnieć, że indeks tej quasi-powieści liczy sobie dziesięć stron, czego nie powstydzi się niejedna praca naukowa. Jest i bibliografia. W ten sposób czytelnik może sobie zafundować ekspresowy kurs literaturoznawstwa oraz umiejętności pisania artystycznego na okazyjnych warunkach, bo w cenie książki. I to opasłego, bo liczącego ponad sześćset stron tomu.

Jego autor poświęca wiele miejsca precyzyjnemu dobieraniu słów, w ogóle smakuje słowa, ostrzegając przy tym przed komunałami. Zgoda, ale na przykład mój wykładowca z creative writing na New York University oświecił naszą grupę, zajmując się budową zdania. Strona czynna – mówił – jest stroną sprawcy, a bierna – ofiary. Podkreślał, że nie istnieją synonimy, bo każde słowo ma inną konotację i zabarwienie emocjonalne. Wskazywał na siłę zdania, gdy się dobierze odpowiednio mocny czasownik. Pokazywał, jak można manipulować czytelnikiem za pomocą różnych tricków bez używania w tekście ani jednego przymiotnika, bo te najczęściej odnoszą się do emocji, czyli są stronnicze. Toteż akurat dla mnie rozważania Martina Amisa nie są zbyt odkrywcze.

Nie zazdroszczę mu posiadania ojca – głośnego pisarza i poniekąd skandalisty, bo to skazuje na jawną bądź skrytą rywalizację. Weźmy taką parę Dumasów. Ojciec produkował powieści płaszcza i szpady z szybkością działa armatniego, syn odniósł sukces właściwie jednorazowy, łzawą Damą Kameliową. Wyobrażam sobie, jak gryzł paznokcie, widząc w domu rodzinnym rosnącą stertę nadzwyczaj popularnych czytadeł autorstwa ojca.

Martin był właściwie od dziecka skazany na pisanie, wzrastając w środowisku cyganerii londyńskiej lat pięćdziesiątych. Można powiedzieć, że wyssał to z whisky ojca. Kingsley Amis został w Opowieściach… uwieczniony z kumpelską sympatią, a nawet z pewnym podziwem dla jego chlania i licznych miłostek. O jego dziełach Martin wspomina marginesowo.

Po ojcu odziedziczył skłonność nie tylko do pisania, ale i do picia, co – jego zdaniem – jest cechą dominującą u większości pisarzy. Tłumaczy to następująco: siedzi sobie człowiek nad kartką papieru przez cztery godziny od rana, a potem zieje czarna dziura, którą należy zalać. Można popijać w zaciszu gabinetu, ale lepiej odwiedzić któryś z niezliczonych barów w londyńskim Soho (czy w nowojorskim SoHo) w towarzystwie jeszcze mocniej pijącego przyjaciela – Christophera Hitchensa o ksywce Hitch, wybitnego krytyka literackiego, a przy okazji trockisty. I to on właśnie jest jednym z trzech bohaterów tej powieści z życia wziętej. Ich dialogi w oparach whisky o życiu, kobietach i literaturze są po prostu niezrównane.

Sam Amis określa się mianem centrolewicowca, ale nie żywi specjalnej urazy do ojca za niegdysiejsze komunistyczne partyjniactwo. Przeszło mu po rewolucji węgierskiej 1956 roku. Generalnie biorąc, w Opowieściach… pada wiele uwag na temat ojców. Ich wpływ na kształtowanie osobowości synów wydaje się ważniejszy niż studia na Oksfordzie, alma mater Amisa młodszego.

Dzisiejszy wzięty powieściopisarz o imponującym dorobku przetłumaczonym na blisko czterdzieści języków zaczynał jako dziennikarz w szacownych pismach, jak „New Statesman” czy „Times Literary Supplement” i specjalizował się w dogłębnych wywiadach z głośnymi pisarzami, traktując je jako dodatkowe studia. Tu akurat doskonale go rozumiem. Redakcje wysyłały go nie szczędząc wydatków na rozmowy nie tylko lokalnie, ale i na inne kontynenty. W Chicago młody Martin poznał Saula Bellowa, jeszcze przed nagrodzeniem go literackim Noblem. Z tej wizyty wywiązała się przyjaźń na całe życie, opisana w książce wyrywkami.

Amis Młodszy podziwiał autora Herzoga za jego wspaniałą realistyczną prozę, wierną do ostatniego szczegółu pamięć i joie de vivre. Konus – jak o sobie sam mówi, widział w starszym pisarzu okaz męskiej urody i pulsujący intelekt. W rodzinie Bellowów nie przyniosło mu to chluby, co poniekąd powtarza historię Tomasza Manna, wyrodka w oczach burżujskiego rodu. Ojciec Bellowa uważał syna za nieroba, który coś tam skrobie, zamiast poważnie zająć się biznesem. Dodatkowo irytowały go liczne jego żony, w sumie bodaj sześć i pięcioro dzieci z nimi spłodzonych. Ostatnia z nich, dawna (a jakże) studentka o wdzięcznym imieniu Rosamund, była młodsza od męża o pół wieku. Nawet liberałowie unosili brew. Okazała się najtroskliwszą i oddaną opiekunką, gdy Bellow około osiemdziesiątki zaczął tracić pamięć. Jego zmagania z alzheimerem Martin Amis opisuje z empatią i rosnącym przerażeniem. Poświęca tej straszliwej chorobie sporo miejsca, powołując się także na końcówkę życia Iris Murdoch, którą nie raz odwiedzał. Wyczuwa się jego własny lęk przed wymóżdżeniem.

O ile w wypadku noblisty autor Opowieści wtajemniczonego nie zdradza tajemnic sypialni, choć posiadanie sześciu żon, na szczęście nie naraz, sporo mówi o jego libido, to Philipa Larkina nie oszczędza, obficie cytując przykłady z jego wierszy. Znał zresztą osobiście tego świetnego poetę zaprzyjaźnionego z jego ojcem i nieprawdopodobnego wręcz dziwoląga, zwłaszcza w sferze erotycznej. Brzydki, niezgrabny i – co tu ukrywać – porąbany psychicznie Larkin miewał amatorki swego ciała i ducha nawet niekiedy na zakładkę, jak pisze Amis, powołując się na jego biografię, ale w istocie chciał egzystować solo, bo był nieporadny w łóżku i wolał zaspokajać się własnoręcznie. Gustował w pornosach i potajemnie zaglądał do sklepów z towarem erotycznym. Żeby nie było wątpliwości, nie ukrywa tego intymnego faktu w swojej poezji. W ogóle prokreacja czy choćby przymiarki do niej budzą w nim coś na kształt odrazy. Pierwszy wers jednego z jego najbardziej znanych wierszy brzmi:

Jebią ci życie mamcia z tatkiem

albo:

Znów miłość, dziesięć po trzeciej walę sobie konia

(O tej porze to już ją chyba zabrał do domu?)

W sypialni gorąco jak w piekarni […]

Ktoś inny obmacuje jej cycki.

A zatem: nieśmiały, wręcz mumia w łóżku, i nadzwyczaj śmiały w wersach. Do tego zazdrośnik. Czego się człowiek dowiaduje z literatury pięknej! Niewtajemniczonym może się wydawać, że zasznurowany seksualnie pisarz tworzy wyłącznie ody czy epitafia, stroniąc od tematów tabu. A tu figa. Słowa i sytuacje na „f” padają w poezji Larkina gęsto.

Pisząc o swoich trzech przyjaciołach Amis junior taktownie zabrał się do tego tematu dopiero po ich śmierci. Zwłaszcza choroba nowotworowa Hitcha i jego świadome odchodzenie głęboko go poruszyły. Byli rówieśnikami, zbliżyli się do siebie podczas studiów. No, ale kreśląc sylwetki ich kobiet i zawiłych z nimi relacji nie czekał, aż i one oddalą się w niebyt. I tu się wyłania pewien problem, a mianowicie potencjalnie wściekła reakcja sportretowanych. Można oczywiście zmienić ich imiona, zasłaniać się określeniem gatunkowym „powieść”, udać się w długą podróż zaraz po publikacji. Ale łatwo nie jest. Wiedział coś na ten temat Honoriusz Balzak, zbierając materiały do swojej Komedii ludzkiej na rautach i balach. Po prostu zrzynał z życia. W miarę ukazywania się kolejnych tomów bywał coraz częściej źle widzianym gościem na paryskich salonach.

Martina Amisa ratuje z tych opresji poczucie humoru i zdrowy dystans do siebie. Zresztą i sam się zwierza. Choć dwukrotnie żonaty i ojciec gromadki dzieci, najwięcej miejsca w powieści poświęca wspomnianej Phoebe. Bo rzeczywiście – trudno sobie wyobrazić bardziej dziwaczną wybrankę, która pierwszego wieczoru sama zaciąga go do łóżka, żegnając go słowami, że więcej się z nim nie spotka. Taki ma zwyczaj – od czasu do czasu spędza noc z nieznajomym i zaraz potem stawia szlaban. Młodszy od niej o siedem lat Mart (tak go nazywa) ze wszystkich sił stara się utrzymać ten związek. I dopina celu, bo romans ciągnie się przez pięć lat. Rzecz w tym, że seksu w nim jak na lekarstwo, bo oblubienica sobie nie życzy, a stopnie wystawiane kochankowi są bliskie pały. Te idiosynkrazje Phoebe mają swoje uzasadnienie w traumie przeżytej w dzieciństwie, ale o tym Mart dowiaduje się poniewczasie. Na czytelniku sprawia wrażenie masochisty. Ale zastanówmy się: lepsze to niż brutal i mizogin. Zresztą nie jest bynajmniej rozpustny. Kiedy robi rachunek sumienia, okazuje się, że był z sześcioma czy siedmioma kobietami. Nie jest to liczba powalająca. Użył sobie natomiast w roli wykładowcy, bo studentki amerykańskie same składały mu jednoznaczne oferty. Wtedy, a mowa o latach siedemdziesiątych, takie intymności nie były karane ani więzieniem, ani ogniem piekielnym.

Jan Lebenstein „Au comptoir”. Ze zbiorów Krzysztofa Musiała.

Na przełomie wieków za temat stosunków damsko-męskich w wyzbytym wszelkiej zasłony ujęciu wzięły się hurmem amerykańskie pisarki. Niektóre z ich dzieł miałam pecha tłumaczyć, biedząc się nad słownictwem dotyczącym coitusa. Otóż bohaterki tych powieści(deł) brały sprawę w swoje ręce i szczodrze dzieliły się technicznymi aspektami penetracji, wielokrotnego orgazmu, figur, itd. To takie, które mawiały o sobie I fucked him, coraz częstsze zjawisko także w dialogach filmowych. Amis Młodszy tego nie robi. W akcie seksualnym interesuje go to, co przed i po. Zagłębia się w introspekcję, zamienia w słowa swoje myśli, a nie czynności. W pewnym momencie po prostu zapada kurtyna. No prawie.

Nie chciałabym wmówić czytelnikom, że całość książki jest poświęcona udrękom i ekstazom życia we dwoje. Kolejnym tematem tej powieści autobiograficznej jest bowiem Ameryka, gdzie Amis junior przeniósł się na stałe ze swoją drugą żoną – amerykańską pisarką żydowskiego pochodzenia. Najpierw zwala się na niego wielkie doświadczenie ataku terrorystycznego na World Trade Center – to w skali globalnej. A w skali personalnej – pożar kamienicy na Brooklynie wskutek zapchanego komina. Po mieszkaniu zostają zgliszcza. Pożar trawi meble, książki, dokumenty. Na krótko Amis z córeczką doznają poczucia bezdomności, co jest – jak podkreśla – stałym udziałem kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców Wielkiego Jabłka. Jego żona w tym czasie przebywa w ich letnim domu na Florydzie i na wieść o pożarze histerycznie krzyczy przez komórkę, żeby uratować dywanik, pamiątkę rodzinną.

Podejmując temat twórczości Kurta Vonneguta, którego wysoko ceni jako twórcę nowoczesnej powieści amerykańskiej, Amis wspomina o pożarze i w jego domu, spowodowanym niedbale rzuconym niedopałkiem. O ile jednak on sam dość szybko otrząsnął się z domowej katastrofy, to nieszczęsny Vonnegut już nie odzyskał równowagi duchowej i praktycznie przestał pisać. Na dodatek odeszła od niego kolejna żona. Strasznie mi się go zrobiło żal, bo i ja kiedyś przeprowadziłam z nim długi wywiad dla magazynu „Gazety Wyborczej”. W sobotni poranek twarz wielkiego pisarza była zmięta jak ścierka, ale z tej okazji wstrzymał się od picia i mówił bardzo zajmująco, choć skojarzenia miał czarne.

Amis praktycznie nie podejmuje kwestii porządku społecznego w swoim kraju rodzinnym. Za to jako przybysz wyostrzonym wzrokiem spogląda na tę parodię Utopii, jaką jest Ameryka i nie szczędzi słów pogardy pod adresem prezydenta Trumpa. Ale patrzy na to wszystko trochę z boku. Jak to śpiewa Sting, jest An Englishman in New York.

O czym jest więc ta nibypowieść? O miłości i śmierci, o przyjaźni i piciu. Ale przede wszystkim o literaturze.

RENATA GORCZYŃSKA

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek