Na obrzeżach mojego miasteczka jest ulica Długa. Zabierała mnie tam niania. W zielonym domku przy Długiej mieszkała pani Kazia z synem i synową. Syn był złotą rączką, czasem trzeba go było wezwać do różnych remontów. Niania przy okazji plotkowała z panią Kazią, a ja w tym czasie oglądałem albumy z malarstwem. Tak, były tam stare albumy w skórzanych oprawach, na półkach stały porcelanowe figurki, cukiernice, srebrne koszyczki, a za oknem gdakały kury i chrumkały prosiaki. Dostałem od pani Kazi marmurową sowę z wielkimi oczami.
Pewnego dnia, tak mi mówiła niania, piaszczystą drogą złota rączka pchał z trudem taczki, w których, jak wywrócony żuk miotała się jego matka. Wzdłuż drogi, przed domami stali sąsiedzi, pokazywali palcami.
– Dokąd on ją wiózł? – spytałem nianię.
– Tam gdzie jest ta dziewczynka – odparła, bo zawsze mówiła mi prawdę, najwyżej nie dopowiadała. – Drzwiczki do prawdy, jak chcą są szczelne, a jak nie, to nie – mawiała.
Kto mi je otworzył? Nie pamiętam.
Pani Kazia była służącą w domu Sachsa. W drugim roku wojny wzięła małą Esterkę na przechowanie, łącznie z gotówką i wyposażeniem kredensów.
Pytałem. Nikt nie pamiętał Esterki, nikt jej od tej pory nie widział. Sachsowie nie wrócili. Zniknęła pani Kazia, jej syn wrócił, ale jeszcze bardziej milczący.
Wyniosłem sowę z domu i cisnąłem w las, ale widzę ją do dziś i ona na mnie patrzy szklanymi niebieskimi oczami.
Kiedy jestem w moim miasteczku omijam ulicę Długą, choć wtedy trzeba nadłożyć drogi.
PIOTR MITZNER