fbpx
HOME
Ewa Bieńkowska

Poławiacz pereł

1.

Kiedy książka o takim tytule pojawia się na witrynach i stołach w księgarni, a patrzący posiada orientację w kulturze, to wywołuje ona w nim pewne skojarzenia. Ilu jednak przechodniów we Francji pomyśli od razu o operze Bizeta, mniej popularnej wśród jego dzieł? Ilu osobom przyjdzie na myśl dodatkowo całkiem inne odniesienie, zakamuflowane w śpiewie jednej z postaci obcojęzycznego dzieła scenicznego? Zakładam, że z wyjątkiem specjalistów ten cytat jest niemożliwy do ustalenia. Autor książki o podanym wyżej tytule również nie znalazł go sam – potrzebne mu było podwójne pośrednictwo. To Hannah Arendt, pisząc swój słynny esej o Walterze Benjaminie, przypomniała jego namiętność do cytatów i sposób posługiwania się nimi oraz sam cytat, przepisany przez Benjamina z Szekspira i będący dla niego, sam w sobie, poetyckim wyjaśnieniem roli cytatów. Nie odszukalibyśmy go inaczej. Znajduje się w pierwszym akcie Burzy, w pieśni Ariela, który chce oswoić syna królewskiego ze śmiercią ojca, co zresztą okaże się fałszywą wiadomością. Cytuję z przekładu Leona Ulricha:

 

Ojca morskie tulą fale;

Z kości jego są korale,

Perła lśni, gdzie oko było;

Każda cząstka jego ciała

W drogi klejnot się przebrała

Oceanu dziwną siłą.

 

U Benjamina ten cytat ma ukazać stosunek cytującego do literatury. W miriadach słów, zapisanych przez ludzkość, jest pewna liczba sformułowań, obrazów ważkich czy olśniewających („pereł”), które mogą się stać naszymi przewodnikami. W dawnej szkole uczniowie czuli się zobowiązani ozdabiać rodzimymi bądź łacińskimi przytoczeniami swoje prace pisemne, a profesor języków był studnią takich wielowiekowych mądrości. Dla Benjamina ocean dokonuje selekcji, oddzielając to, co nietrwałe od klejnotów niezniszczalnych i tylko one go interesują, jak ognie prześwitujące na dnie kufra ze skarbami. My jesteśmy bardziej wyrozumiali, nietrwałe ciało literatury również budzi nasze zainteresowanie. Ale cytat – wielki cytat – to co innego! Stał się rodzajem instytucji kulturalnej, związanej głównie z nauczaniem. Lecz im mniejszą więź odczuwamy z przeszłością, tym słabsza będzie jego siła, aż wreszcie zaniknie w lekceważącym odepchnięciu wszelkiego rodzaju szkolarstwa. Kto z młodszych przyzna się chętnie do tego, że przechowuje notes z wypisanymi cytatami (choćby w elektronicznej wersji)?

Otóż autor tego plagiatu w tytule, Alain Finkielkraut, prowadzi taki zeszyt i „nabożnie” (jak powiada) zagląda do niego. Nie dla ozdabiania swoich tekstów, ale dla „uwolnienia” czy „rozplątania” inteligencji, dla zrozumienia „życia i świata”. Mają one dar wyrywania myśli z senności. W prologu do książki autor łączy je z potrzebą bilansu swego pobytu na ziemi. Nastał czas. To gest znamienny: gdy chodzi o spojrzenie na życie, spojrzenie wstecz i na teraźniejszość, narzuca mu się zakotwiczenie własnych doświadczeń w tym, co kiedyś znalazło wyraz w kulturze. W tym, co w szczególnie udany sposób powiedzieli inni, niekiedy dalecy, niekiedy bliżsi w czasie. Nie mówimy, nie przeżywamy w pustce, dołączamy do doświadczeń przeżytych i utrwalonych, dodając do nich to, co wydaje się nam względnie nowe, bo w ten sposób rozszerza się pole rzeczy zaistniałych w języku, w formie artystycznej.

 

 

2.

Książkę otwierają dwa rozdziały metafizyczne: o miłości i o umieraniu (nie o „śmierci”), ale dalej wdaje się ona w spory należące do „zgiełku czasu” – w szermierkę ideologiczną, która ma zwykle to do siebie, że przemawia do przekonanych, a tych, co od początku przekonani nie byli, pozostawia w stanie rozdrażnienia. Finkielkraut denerwuje, bo oddziela się od chóru chwalców współczesności i nudzi, ponieważ od lat powtarza swoje ostrzeżenia i protesty. Z książki na książkę atakuje te cechy charakterystyczne dla naszej epoki, które jego zdaniem podkopują podstawy kultury sprzyjającej ludziom.

Jeśli współczesność jest wypełniona zagrożeniami, jeśli dokonały się, jego zdaniem, zniszczenia w tkance kultury, które pewnie można uznać za nieodwracalne, czytelnik zastanawia się nad tym, z jakiego miejsca autor się do nas zwraca, do jakich wzorów się odwołuje.

Kiedy autor nie odnajduje się w sposobie używania języka, w stylu bycia, od którego trudno się opędzić, bowiem spotyka się z aprobatą większości i uznawanych jeszcze dotąd autorytetów (poważne gazety, nagradzani pisarze, encyklopedia Larousse’a i nawet Słownik Akademii Francuskiej), kiedy odrzuca grubiaństwo narzucane przez młode pokolenie i tęskni za staroświecką uprzejmością, która w porządku egzystencjalnym wyprzedza cogito (a to dużo powiedzieć!); kiedy mówi o literaturze jako formie poznania bardziej autentycznej niż teorie społeczne, o filozofii jako prowadzonej intuicją nauczycielce życia, o nauce służebnej i wolnej od pychy, o polityce jako poszukiwaniu zgody, zgody na wzajemny szacunek i na stawiane sobie granice – łatwo jest odpowiedzieć, że idzie tu o rzeczywistość doskonałą, nigdy nie zrealizowaną na skalę całego społeczeństwa. Taka odpowiedź nie unieważnia jego głosu. Ten wątek jego książek pozostaje uporczywy, jak wizja, jak mania. Oznacza wierność, której mechanizm nie jest przed nami ukryty. Kultura udzielana przez szkołę – bo w końcu o to chodzi, zwłaszcza w przypadku dziecka emigrantów – spadła na niego z siłą powołania. Przygotowany przez tę najważniejszą instytucję Francji, nazywaną „szkołą Republiki” (jej rolę podkreśla z dumą, podobnie jak do niedawna wielu innych Francuzów), będzie odczytywał filozofów, lekcję historii XX wieku, wielkich powieściopisarzy, wielkich świadków czasu. Był w jego biografii nawias trudny dziś do zrozumienia: doświadczenie polityczne z 1968 roku, wplątanie się w skrajnie lewicową sektę. Być może to krótkie uczestnictwo wytworzyło w nim alergię, która chroniła na przyszłość. Na podobnym uczuleniu będzie oparty jego stosunek do tendencji rządzących się radykalizmem i zaprzeczeniem.

 

3.

Więź z teraźniejszością jest dla naszych współczesnych z konieczności polemiczna. Dla przeciwników Finkielkrauta atak to podstawowy składnik życia zbiorowego. Tak się dzieje, ponieważ wszystkie problemy są przez nich sprowadzane do jednej matrycy: politycznej, a polityka to sprawa namiętności, głównie negatywnych. Coraz częściej losy demokracji decydują się w dusznej atmosferze, której niedaleko do wojny domowej. Trzeba przyznać, że czasami Finkielkraut zbliża się niebezpiecznie do wroga, przede wszystkim podejmując wyzwanie i używając jego instrumentów słownych. Zachowuje jednak coś swiftowskiego w swojej drwinie, gdy na oskarżenia o zgrzybiałość i na życzenia szybkiej śmierci (głównie ze strony napastujących go młodych ludzi określanych krótko „lewakami”) odpowiada: poczekajcie – i dodaje cytat: „Nie bierzmy się zbyt na serio, i tak nikt nie ocaleje”.

W pierwszym rozdziale nowej książki Finkielkraut wzbija się na wyższy poziom, uderzając w ton intymny, odsłaniając swoją słabość i stan bezbronności – akceptując więc swoją śmieszność. Staje bezbronny wobec niezbyt empatycznie nastawionego czytelnika, tak jak bezbronny jest w życiu i powierza nam jego najistotniejszy składnik – swoją miłość. Czyli znajduje się na przeciwnym biegunie wobec powszechnie dziś przyjmowanej filozofii jednostki, która wysuwa na pierwszy plan osobistą niezawisłość. Jest chętna do wchodzenia w stosunki z innymi, lecz z podkreśleniem gotowości do natychmiastowego zerwania układu, jeśli grozi ograniczeniem suwerenności. Taką postawę przyjęła, w odległej młodości, nie tyle partnerka (to nie słownictwo Finkielkrauta), ile ukochana autora, w przypływie porannego humoru, który zapewne był wyrazem niedojrzałości. I nie tracąc czasu wyprowadziła go, wraz z manatkami, ze swego mieszkania. Spokojnie: konflikt został szybko zażegnany, ukochana została żoną, jak się wydaje, jest nią do dzisiaj.

Ale, z drugiej strony, mamy tu do czynienia z podstępem polemisty. Nie wyobrażajcie sobie, że pisarz zapragnął po prostu podzielić się z nami pewnym wstrząsającym przeżyciem z dawnych lat, które na zawsze pozostawiło w nim pamięć o własnej kruchości, o stałym zagrożeniu rzeczy ludzkich. To składnik jego strategii przeciw tym, którzy wobec tak ogromnej sprawy jaką jest miłość wołają o autonomii, o negocjacjach i zastrzeżonym z góry prawie do odwrotu. Historia opowiedziana przez Finkielkrauta uderza we współczesnych z ich kusą filozofią – i jestem mu za nią wdzięczna. Miłość to doświadczenie zależności od kogoś innego niż „ja”. I to właśnie jest źródłem szczęścia; bólu i szczęścia. Przychodzą mi na myśl rozważania Kanta o moralności heteronomicznej, niedorosłej, której zasada znajduje się poza człowiekiem (w Bogu-prawodawcy) i autonomicznej, co w sobie znajduje podstawę do działania. Możemy bez trudu stwierdzić, że miłość nie dotyka indywiduum oświeceniowego, ponieważ w jego oczach zbyt jest bliska przesądu i niewoli. Kochać to pozostawać pod wpływem, przedłożyć alienację nad wolność, pisze Finkielkraut. Nasze „dla siebie” (słownictwo Hegla i Sartre’a!) ustępuje przed „dla drugiego”. Pragnienie zaprowadzenia relacji demokratycznej, równościowej, opartej na kontrakcie, oznacza brak świadomości tego, co miłość znaczy.

 

4.

Następny rozdział ma za motto sentencję z Eliasa Canettiego: „Śmierć jest od Boga, ale pożarła swego ojca”. Jeśli interesują nas paradoksy wiary, jest to zdanie do przemyślenia. Stosunek ludzi do rzeczy tak nieuniknionej nigdy nie był jednorodny, od teologów do zwykłych wierzących. Pierwsi zdają się witać śmierć jako wstęp do prawdziwego życia – ale w tym samym czasie, gdy biskup Bossuet wygłaszał podniosłe kazania pogrzebowe (od siebie dodam: a Jan Sebastian Bach radował się czekającym nas zgonem w najpiękniejszych melodiach swoich kantat), dobra Pani de Sévigné wyrażała w listach całą swoją nienawiść do śmierci, a głęboko religijny Pascal zapisywał swe lodowate przerażenie. Zdaniem Finkielkrauta, z wycofywaniem się religii z naszej cywilizacji zaciera się ostrość pytania o śmierć i jej tajemnice, a pojawia się inne – o koniec życia. Dotyczy to zwłaszcza osób, którym współczesna nauka przedłuża egzystencję poza granice niegdyś niewyobrażalne, oraz ich bliskich. Jest nas wielu w tej sytuacji i będziemy nas coraz więcej. Medycyna chwali się tym i co dzień praktycznie dowodzi swoich nadzwyczajnych mocy. I tu zaczyna się dramat, który często usuwa w cień wspaniałe osiągnięcia nauki wobec nagiego problemu ludzkiej skończoności.

W tym miejscu esej Finkielkrauta staje się dramatycznym głosem tych, których utrzymuje się przy życiu wszystkimi środkami, tych, którzy cierpią ponad wszelką miarę, ponieważ tracą wszystko, co w ich własnych oczach stanowiło o ich człowieczeństwie. Nie tylko pamięć, zdolność do myślenia i poczucie ciągłości własnej osoby. Zanik świadomości, destrukcja tożsamości, w której pojawiają się tylko chwile przejaśnienia, aby przekazać otoczeniu błaganie o koniec życia. Zostawmy na boku pytania prawne, prawdziwe i fałszywe pytania etyczne. Dla autora argumenty za utrzymywaniem przy życiu – wobec takiej rozpaczy pacjenta – są przejawem okrucieństwa, przebranym w maskę współczucia, zasad moralnych czy religijnych, w maskę obrony „czystości” fachu medycznego. Finkielkraut nie czyni z tego tajemnicy: notuje te myśli, w sumie banalne, ponieważ się boi. Tak jak każdy z nas, gdy go nawiedzają podobne myśli. Czy jest więc za tym, by skrajne stany naszego „chorego” umysłu z miejsca prowokowały odpowiednią reakcję u stojących u naszego boku lekarzy? Czy jest za społeczeństwem, które będzie zabijało swoich starców na życzenie? Wiemy, że w tej sferze nie ma dobrych odpowiedzi. Czy rzeczywiście cywilizacja różni się od barbarzyństwa tym, że nie odpowie na błaganie tego, kto odczuwa siebie jako strzęp umęczonego ciała?

„Być żywym aż do śmierci” – autor zapamiętał te słowa filozofa Paula Ricoeura, powtarza je sobie w nocnej ciszy, jedyną modlitwę, jaką praktykuje.

 

5.

Dwa pierwsze rozdziały ustawiają wizerunek autora i jego podstawowych założeń, bez których zaangażowania polemiczne nie będą miały tej samej wagi. Duch, który rządził wyborem autora, prowadził linijki esejów, z których książka została zbudowana, nie jest trudny do uchwycenia. Prowadził je gniew. Gniew i miłość. Albo w odwrotnym porządku.

Odkąd publikuje i prowadzi audycje radiowe Finkielkraut nie szczędzi publiczności ostrych sądów. Powstawało wrażenie, że od lat uprawia samotną krucjatę przeciw nowoczesności (postnowoczesności, niech będzie), chociaż nie jest aż tak odosobniony w swym intelektualnym nastawieniu. Najważniejszym świadectwem są dla niego przemiany języka, który odbija zmiany w społeczeństwie: spłaszczenie i brutalizację, rezygnację z tysiąca odmian, odcieni, rozróżnień, jakie mowa daje nam tradycyjnie do dyspozycji. Za przemianami języka idzie ideologia, wzory zachowań, modele osobowe brane z masowych mediów, świat wyobrażeń kształtowany przez produkty najnowszych technologii, dominacja młodych. Co oznacza równanie w dół, przystosowywanie się do grup, które są najgłośniejsze i najważniejsze pod względem rynkowym, zapatrzenie w wynalazki technologiczne. Finkielkraut nie waha się przyjąć postawy patentowanego wzgardziciela swoich czasów, „narzekacza” i „wytykacza”; czasem w stylu niemal komediowym. Rozdźwięk zaczyna się w tym, że społeczeństwo demokratyczne, nastawione na bezustanny rozwój, toleruje krytyki „pozytywne”, wskazujące w najlepszym przypadku, że jego sukcesy nie są jeszcze dostateczne. Nasze nadzieje mają się spełnić w przyszłości, a koniecznym składnikiem wiary w postęp staje się zerwanie z przeszłością. Przypomnijmy sobie, że Tocqueville był pierwszym badaczem zjawiska, które nazywa tyranią demokratyczną – tyranią większości. Znamy to zjawisko z dziejów „realnego socjalizmu” – co do mnie, ze zdziwieniem odkrywałam ten przymus (poparty innym rodzajem sankcji) w zachodnich demokracjach, w mediach, w nauczaniu, w języku publicznym. Dzisiaj hasło brzmi: przeszłość jest czymś żałosnym i pokracznym wobec nowego ruchu ku spełnieniu, które będzie realizacją prawdziwej równości.

Ataki przeciw Finkielkrautowi nakreśliły jego publiczną postać w formie karykatury. Dlatego warto spojrzeć w stronę afirmacji rozświetlających jego egzystencję. Nie jest moją sprawą rozwijanie wątku autobiograficznego, tematu dziecka żydowskich rodziców, którzy uciekli z Polski, ale ten składnik nie powinien być całkowicie pominięty. Miał go w pamięci, kiedy po przyjęciu do Akademii Francuskiej (a jak bezmierną pogardą cieszy się ta stara instytucja w postępowych kręgach Francji…) wyznał, że myśli o swoim ojcu i o tym, jak bardzo by go ten fakt uszczęśliwił. Alain Finkielkraut jest przede wszystkim człowiekiem wielkich miłości – dlatego istotny dla rozumienia jego osoby wydaje mi się pierwszy rozdział Poławiacza pereł.

 

6.

To proste, Finkielkraut kocha Francję. Po gniewie widać, jak dalece ona go wypełnia, jak jego zdolność do otwarcia się na świat jest pobudzana przez to pierwsze oczarowanie. Nie będę się starała odgadnąć, jak się rozwijała przez dzieciństwo, lata chłopięce, młodość; czym była, jak się dopełniła u dojrzałego, starzejącego się teraz mężczyzny. Przy pewnych podobieństwach mojego stosunku do Francji, stosunku nostalgicznego, który dzielę z bohaterem tego eseju – przeżycia, genealogia, struktura losu (by tak to nazwać) są gruntownie inne. Rozmyślając o moim autorze, posługuję się właściwie tylko paroma poszlakami.

Jedna z nich to żałoba po dawnej szkole – historycznie jeszcze na tyle bliskiej, że mogłam poznać kilku jej beneficjentów. Wyobrażam sobie radość płynącą z dostępu do wiedzy, która dawała klucze do porządkowania nadmiaru wrażeń, przeżyć, wiadomości; z dostępu do kultury, która stała się jego środowiskiem, gdzie można było oddychać szerzej, przyłączać kolejne kręgi inicjacji do pierwszych odkryć napełniających entuzjazmem. Szkoła „republikańska”, owoc wyklarowanych (i „zmieszczaniałych”) ideałów rewolucji francuskiej, już świadoma, że świat nie rozpoczął się razem z rewolucją, wprowadzająca równość między dziećmi z różnych klas społecznych, ofiarująca im narzędzia rozwoju, narzędzia społecznego awansu, próbująca przekazać ideały humanizmu i uniwersalizmu… I nawet to jej wymaganie, dzisiaj odrzucane przez wielu, wyrobienia potrzeby znakomitości, dumy bycia wśród pierwszych – widzę żarliwość zdolnego chłopca, dla którego materiał jego szkolnych ćwiczeń staje się składnikiem własnych potrzeb i przyjemności…

Rzeczywiście ten rodzaj szkoły należy do przeszłości – zniszczyły ją warunki dotyczące już nie tylko Francji, ale całej planety. Oraz ideologia egalitarystyczna, której nie wystarczały reguły wypracowane wtedy, gdy system powstawał w XIX wieku, w mieszczańskich głowach ojców-założycieli Republiki. Zniszczyła ją dodatkowo demografia i brak szerszych propozycji, które mogłyby ofiarować młodzieży inne drogi awansu. Finkielkraut w ciągu paru dziesięcioleci mógł obserwować rujnowanie tej konstrukcji, która miała zaprowadzać ciągłość i odnowę społeczeństwa francuskiego, wzbogacanie jego elit. I dzieje się to w kraju, który przez stulecia wchłaniał pokolenia Włochów, Hiszpanów, Polaków. Francuskie liceum jest demontowane przez ciągłe i świadome obniżanie poziomu. Ranga uniwersytetów spadła, bo przestały być ośrodkami swobody i twórczości, a ich słuchacze nie są przygotowani przez edukację szkolną do wymagań współczesnych nauk.

Nie wiem, jak się przedstawiają artystyczne upodobania Finkielkrauta, lecz nie zdziwiłabym się, gdyby nie kierowały się ku dzisiejszym awangardom, w różnych wersjach transgresji estetycznej i technicznych eksperymentów. Oczywiście, to zakreśla wokół siebie wypalone koło, wzmaga poczucie osamotnienia wśród współczesnych, które trudno przezwyciężyć przez obcowanie z ludźmi myślącymi podobnie albo otaczanie się dziełami dawnych stuleci. Hałaśliwa nienawiść bojowników o świat oczyszczony z krzywd i zbrodni białego człowieka nie stanowi atmosfery, gdzie żyje się i pracuje w pogodzie ducha.

 

7.

Nie piszę recenzji z książki Alaina Finkielkrauta Poławiacz pereł, opublikowanej przez Gallimarda w 2024 roku. W przeszłości omawiałam kilka jego publikacji, chciałam pokazać jakie poglądy czy punkty widzenia wnosi on do życia umysłowego we Francji. Tym recenzjom brakowało czegoś ważnego, więzi z żywym ogniskiem twórczym – z jego miłością i gniewem. Nie będę więc streszczała pozostałych rozdziałów Poławiacza. Jednak krótko uzupełnię o co w nich chodzi, ponieważ książka powtarza większość ulubionych wątków Finkielkrauta – w sposobie patrzenia na świat, na kulturę, na politykę.

Wśród tematów są takie, które pozostają mi bliskie i takie, które bliskie nie są, lecz nie odrzucam ich jako bezsensownych; większość z nich powinna się znaleźć w publicznej dyskusji. Nie ma też sensu dzielić je na reakcyjne czy postępowe. Człowiek, świadomy i otwarty, widzi jak trudno jest żyć we współczesnej demokracji – krytycznie i samodzielnie. Czasem dziwi mnie odwaga autora, wychodzącego na plac publiczny z wyznaniami przeciwnymi katechizmowi obowiązującemu wśród intelektualistów, którzy dzisiaj się liczą…

Ale tu będzie mowa przede wszystkim o miłościach. O przyjaźni autora, przechowywanej w sercu od lat, dla opozycji demokratycznej w Europie zwanej Środkową czy Środkowowschodnią (i jest coś ciekawego, wartego podjęcia w tym jego przywiązaniu); o Kunderze, który nam przypomina o porwaniu Europy. O selekcji (zakazane słowo!) w szkole, która wedle wielkiego historyka i demokraty Marka Blocha miała ułatwić uczniom z ludu zdobycie wyższej pozycji w społeczeństwie. O zdolności do podziwu dla przeszłości, tak jak to widział Tomasz Mann. O Francji, która nie istnieje od przedwczoraj, lecz przychodzi do nas z głębi wieków, jak chciał generał de Gaulle. O decyzji, która kazała Hannah Arendt w latach 30. i 40. XX wieku mówić o sobie: jestem Żydówką, a dzisiaj skłania Alaina Finkielkrauta do stwierdzenia: jestem syjonistą. Co do spraw negatywnych, możemy poczytać o tyranii demokratycznej, analizowanej przez Tocqueville’a. O nadużyciach prawnych ruchu Me Too, refleksja przeprowadzona pod osłoną cytatu z Wirginii Woolf. O Sołżenicynie i niemożliwości odcięcia w jednym życiu dobra od zła. O dzisiejszej odmowie zgody, u młodych i mniej młodych, na własną biologiczną kondycję, za cytatem z Arendt. O odrzuceniu tarantuli – człowieka zemsty – przez Nietzschego. To jego ważne tematy.

Finkielkraut drażni. Finkielkraut nudzi. Zauważmy, że tak drażnił i nudził Francuzów przed pierwszą wojną Charles Péguy, jeden z ulubionych pisarzy Finkielkrauta. I dodam od siebie, podobnie drażnił i nudził Polaków Norwid.

Finkielkraut walczy z wiatrakami. Są nimi współczesne wiary, których sensowność, przyleganie do rzeczy, konsekwencje najczęściej nie są przedmiotem krytycznej analizy tych, którzy uważają się za nośników postępu. Ostatni rozdział książki Finkielkrauta to prowokacyjnie skonstruowana lista jego protestów, tak rozmaita i rozkrzewiona, że przypomina zabawne wyliczanki z Rabelais’go. Wykaz i śmieszny, i ściskający za serce, tych rzeczy, które „przedtem były lepsze”. To, co utraciliśmy przy niezwalczonym ruchu do przodu.

Wykaz tego, co „przedtem było lepsze” ciągnie się przez pięć stron. Otwiera go cytat z Paula McCartneya: „Wierzę we wczoraj”, a zamyka wezwanie Hölderlina: „Jest tyle rzeczy do obrony! Należy być wiernym”.

 

8.

Negacje oddają przede wszystkim charakter i temperament negującego. To coś bardziej podstawowego niż poglądy, które – u intelektualisty, u człowieka dobrej woli – podlegają kontroli i muszą się usprawiedliwiać przed podmiotem myślącym. Czytając patetyczną chwilami listę rzeczy, które są „gorsze niż dawniej”, zrozumiałą, ale obciążoną przez niechęć do zrozumienia racji dzisiejszego świata, rozmyślałam o jego, autora, przewadze. Ma się gdzie schronić: w rzeczywiste piękno, w autentyczność rzeczy, jakie nam pozostały, jakie są z nami. W pamięć, w literaturę. Jego przewodnikiem jest, ponad wszelką wątpliwość, Proust, o którym mało pisze. Dzieło, które odpowiada najważniejszemu chyba zadaniu, jakie mamy do spełnienia: wprowadzić zrozumienie i sympatię dla tego, co przeżyte i jako takie – niezniszczalne. Zadanie do wypełnienia nie tylko wobec samych siebie, ale i wobec świata. Dzięki literaturze, dzięki czytaniu świat zostaje uzupełniony przez coś, co istnieje dla nas z jego, świata, łaski, ale co mogłoby nie istnieć, gdyby nie ten niesłychany gest pisarza: podnieść ledwo zauważalny szczegół, pchnąć furtkę w ogrodzie, zgubić się w zbiorowisku masek, z których każda opowiada własną klęskę, klęskę przeszłości wobec pięknego okrucieństwa młodości.

O tym Finkielkraut świetnie wie. Jego dialog z literaturą jest bodaj najżywszą częścią jego eseistyki. Wydaje mi się, że jest w tym coś bardzo francuskiego – pisać o miłości czyniąc żarliwy użytek z gniewu.

14 VI 2024

EWA BIEŃKOWSKA

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek