fbpx
HOME
Jakub Dolatowski

Spina alba

Głogi, z tymi ich cierniami, które potrafią tak niespodziewanie i do żywego zakłuć, i z niezliczonymi – w maju – białymi kwiatkami, które choć ozdrowieńcze w krajobrazie, to z bliska cuchną nam rybą, mokrą ścierką czy niemytym psem, to były dla Rzymian, dla ich rolników, naturalistów i polihistorów – spinae albae, „białe ciernie”, i tak zwano je bez żadnej odmiany przez długie setki lat, bo jako „białe ciernie” są jeszcze u późnych uczniów Kolumelli i Pliniusza, ojców nowożytnej już botaniki, u Matthiolego, braci Bauhin czy Tourneforta. Określenie intrygujące, no bo te ciernie na gałęziach nie są przecież białe – takie są tylko drobne, okrągłe płatki kwiatów, ale okazuje się, jak najbardziej pasuje do rzeczywistości, gdy wziąć pod uwagę, że zrodziło się z zupełnie innego niż współczesny – ten każe nam zestawiać rośliny przez te wszystkie słupki, zalążnie czy pręciki lub, od niedawna, wedle genetycznych markerów – paradygmatu, podejścia do postrzegania rzeczy i istot, do prób ich klasyfikacji, no bo przecież oni, Grecy i Rzymianie, szukali w ziołach i drzewach wyłącznie łatwych do uchwycenia dla zmysłów podobieństw do innych roślin, do innych stworzeń, poszukiwali zasadniczej wspólnoty, jaka wyrażała się w jedności kształtu, koloru, zapachu, smaku, twardości czy sprężystości, i w podobieństwie zastosowań w kuchni, na paszę, jako lekarstwa, trucizny czy narzędzia. Stąd wszelkie spinae albae to były najrozmaitsze rośliny – tę ich różnorodność, która dla Rzymian często byłaby przecież rażąco sztuczna, odczuwamy tylko my, ludzie współcześni, którzy w ślad za botanikami naszych czasów lokujemy „białe ciernie” w zupełnie czasem odrębnych rodzinach, rodzajach i gatunkach – byleby tylko kłuły i byle miały w sobie coś wyraziście białego, na przykład białe kwiaty. Czyli często były to głogi.

Niejednoznaczne, nieostre i rozmyte – ale znowu tylko dla współczesnych uczonych – określenie dla przeróżnych ciernistych i kolczastych krzewów i drzew, przede wszystkim dla głogów i tarniny, pojawiło się na starym kontynencie raz jeszcze. To anglosaskie i średnioangielskie thorn, a niemieckie dorn, wszystko z prastarej runy Þ, która nosiła takie właśnie miano i była z początku ościstym wyrostkiem, z brzuszkiem zrazu niezaokrąglonym, niestępionym jeszcze przez wieki używania, a ostrym, trójkątnym. Owo „th” rozsiało się na zawsze po angielskojęzycznych tekstach – w miarę równomiernie obecne na wszystkich zapisanych i zadrukowanych kartach, nie za gęsto i nie za rzadko – właśnie tak jak głogi po otwartych równinach Europy, po bezleśnych, często ubogich, słonecznych przestrzeniach. Myśl, że cierniste, graficzne „th” tkwią w tekstach tak samo jak żywe krzewy głogów, ich kłujące imienniczki, tkwią w krajobrazie, że to jest po prostu to samo, tknęła mnie kiedyś, gdy czytywałem Dzienniki Henry’ego D. Thoreau, i tam nagle zobaczyłem tę koincydencję w ustępie o pustkowiach hrabstwa Nawshawtuct:

There are, apparently, two kinds of thorns close together on Nawshawtuct – one now and for some days in blossom, both bushes and the largest tree, – which are evidently varieties of the Crataegus coccinea, or scarlet-fruited thorn.

Na początku ogrodniczych robót w podlaskiej Wojnówce, przed dwudziestu laty, zamyśliłem sobie długi, wysoki żywopłot, taką ścianę od strony łęgu, o którą czochrałoby się niebo – właśnie z głogu, i jestem z efektu tej roboty niezmiennie rad. Od ładnych paru lat każdej wiosny, gdy palce ogrodnika, które rwą się już do wczesnych prac, drętwieją jeszcze od nawracających chłodów, u stóp tych głogów, w grubej, wilgotnej warstwie ich nigdy niegrabionych liści, w miejscu, w którym nornice, dżdżownice i ropuchy, wśród tych liści zbrązowiałych i rozkładających się całymi miesiącami pojawiają się dziesiątkami brązowawe stożki smardzów. Sadziłem tę setkę głogowych siewek nie byle jak, nie „w szparę”, tylko nieco rozchyloną w ziemi szpadlem, a porządnie, w wykopane zawczasu, okrągłe w zarysie miski, a posadziwszy, obdeptałem wszystko piętą buta – nie jego czubem, który narobiłby przecież więcej szkód niż pożytku, obrywając zbyt mocnym naciskiem korzonki sadzonek – jak nauczył mnie tego był przed laty, gdy terminowałem u niego w szkółkach w Piastowie i w Witanowie, mistrz w zawodzie, Tadeusz Szymanowski; podlałem wreszcie cały rząd tego głogowego drobiazgu strugą wody, która rozwijała się z blaskiem i szumem, radośnie, na fajrant, z blaszanej, cynowanej konewki, jakbym to ja był tym pochylonym nad zagonem i wpatrzonym weń spod szerokiego ronda kapelusza – ogrodnikiem ze znaku ogrodniczej firmy Ulrichów, figurą z teatru ogrodowych cieni.

JAKUB DOLATOWSKI

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Dzięki nim możemy nieustannie ulepszać stronę. Więcej informacji znajdą państwo w Polityce Prywatności. Więcej.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek