fbpx
HOME
Marcin Sabiniewicz

Szukając Wilna

Jestem miastem!

Mosze Kulbak, Wilno

 

„Zeszytom Literackim”

W pierwszą podróż na Litwę wybrałem się późno, w czterdziestym szóstym roku życia. Towarzyszyła mi O., rosyjskojęzyczna Ukrainka z Charkowa. „Tak długo mieszkałam blisko Rosji, że Ukraina wydawała mi się mała”, powiedziała. Zwiedzanie z nią Wilna było doświadczeniem szczególnym, bo kto w Europie patrzy na inne kraje z perspektywy imperium? Oprócz Rosjan i tych, co się w Związku Radzieckim wychowali, tylko Anglicy, na pewno nie Niemcy, których mapa Afryki, jak powiedział Bismarck, pokazywała Niemcy położone między Francją a Rosją. Zwiedzanie z prawosławną O. Wilna było doświadczeniem szczególnym i nawet słowa Tiutczewa o „starodawnym ruskim Wilnie” nie raziły tak jak zawsze. Piotr Wielki, obrońca prawosławnej wiary, na obrazie w jednej z wileńskich cerkwi. „Cerkiew w nocy milczała zupełnie inaczej niż katedra”, napisał Zagajewski w wierszu, w którym pamięć Lwowa okazuje się czymś zupełnie innym niż zbiorem spraw dawno minionych. Przeszłość Wilna niejasno, ale z wielką siłą, dała mi znać o sobie pierwszego wieczoru po przyjeździe do miasta. Jakieś głosy z pochyłych uliczek, zaułków, cienie niemal widoczne w ciemności. Wezwanie do wyjścia z mieszkania, w którym zatrzymaliśmy się po podróży z Białegostoku i zetknięcia się – z czym? Był późny wrzesień 2021 roku, ponad rok przed napaścią Rosji na Ukrainę.

Wjeżdżając na Litwę ma się nad sobą coraz niższe niebo. Niskie słońce. Wydaje się, że można go niemal dotknąć, jak w scenografii japońskiego filmu kręconego w studio. Zarazem jakby przeczucie zimy z nikłością świata, którą niesie. Tylekroć opisywana pochmurność Litwy („Ojczyzna upartych niepogód”, jak ją nazwał Teodor Bujnicki) jest dziś bolesnym pragnieniem dziesiątek milionów dotkniętych zmianami klimatu mieszkańców regionów Afryki czy Azji, którzy szukają ratunku przed bezlitosnym, wysokim słońcem i suszą. Z roku na rok ich przybywa. Jesteśmy wobec nich – my, mieszkańcy zamożnej i wciąż obfitującej w wodę i umiarkowane temperatury Północy – jeszcze bardziej bogaczami wobec Łazarza niż wcześniej. Na naszych oczach zmieniają znaczenie słowa: słońce, wilgoć, rzeka (wiemy już, że nawet wielkie rzeki, udręczone przez ludzką zachłanność, okrucieństwo i głupotę, wysychają lub płyną martwe, otrute), choć nasza świadomość, pełna przebrzmiałych schematów, za tymi zmianami nie nadąża, stąd tradycyjne narzekania na deszcze czy „brzydką” pogodę. Odnoszące się do świata, którego już nie ma.

Czy poezja może zastąpić dotkniętym upałem ludziom wodę, pokarm i cień? Nie. Czy może dać im siłę do przetrwania, pozwolić wznieść się ponad siebie i własne udręczenie? Tak. Jeden z żyjących w najtrudniejszych warunkach klimatycznych narodów, zniszczony przez rywalizację wielkich mocarstw w czasie zimnej wojny, Somalijczycy, jest narodem poetów. Na pewno też poezja może otworzyć nasze serca, żebyśmy potrafili się dzielić tym, z czego sami korzystamy tylko dlatego, że wypadło nam się (bez żadnej naszej zasługi) urodzić pod inną, łaskawszą szerokością geograficzną. Nie każda jednak poezja ma taką władzę. Powodowany niejasną potrzebą szukania takiej poezji, jechałem do Wilna.

Przesmyk suwalski – czym jest, każdy dzisiaj chyba wie. Szeroki na sto kilometrów pas ziemi łączący zaprzeczone sny Piotra Wielkiego o panowaniu nad Bałtykiem, kraje bałtyckie, z Polską. Z każdym kilometrem wjeżdżamy głębiej w krajobraz mający dla literatury polskiej o wiele większe znaczenie niż niejedno z jej głośnych osiągnięć. Będący wciąż – za sprawą Mickiewicza, Miłosza – często nieuświadomionym tłem tej literatury. Pagórki, sady przy domach, lasy. Zaciszna Litwa. „Całe noce w lasach, nad jeziorami” – zapisał młody Mickiewicz. I ten płynący mlekiem i miodem poetyckiej wyobraźni krajobraz jest podminowany, zagrożony wojną. To jedno z potencjalnie najniebezpieczniejszych miejsc na świecie. „Tremor” – przypomniałem sobie tytuł pierwszego wydanego po angielsku tomu poezji Zagajewskiego. Historia nie chce się skończyć, wbrew temu, co wieszczył Fukuyama i w co wierzyli (lub zdawało im się, że wierzą) młodzi polscy poeci po 1989 roku. Świat – jak powiedziałby Marek Zagańczyk – robi im (ponury) kawał: przypomina o swoim istnieniu.

Pytam sam siebie: czy pamiętasz tamten czerwcowy dzień i nie myśl nawet, a ścisk twojego czternastoletniego serca na wiadomość o masakrze na placu Tiananmen? Ukośne słońce, popołudnie, perłowe powietrze. Smak wolności, jakiej nasza część Europy nigdy wcześniej nie znała. Powszechne poczucie, że wszystko może się wydarzyć, widoczne w twarzach ludzi, ich strojach, nawet w ruchu tramwajów – w całym tym ożywieniu, którego spetryfikowany ustrój komunistyczny nie potrafił ani imitować, ani przetrwać. Nagle wszystko stanęło. Jakby w środku dnia pojawił się ciemny punkt i wciąż się rozszerzał. Zrobiło się duszno. Więc dawne zło nie zginęło i wciąż jest czynne? Wszyscy – Czesi, Litwini, Polacy, Rosjanie – trzymaliśmy się wtedy, metaforycznie, za ręce, jak Bałtowie mieli to dosłownie zrobić dwa miesiące później. Chińczycy też byli w tym łańcuchu rąk. Nagle ich zabrakło. Została pustka, wgnieciony w bruk gąsienicą czołgu rower, jak na wrocławskim pomniku masakry. Wojna o Ukrainę to dalszy ciąg Jesieni Narodów.

Zatrzymaliśmy się w Wilnie przy jednej z wąskich, pochyłych uliczek w centrum miasta. Kontury budynków w ciemności zacierały się, co w niczym mi nie przeszkadzało. Znałem Wilno, mieszkałem w nim na długo, zanim po raz pierwszy tam przyjechałem. Jawiło się w blasku jakiejś niemożliwej do osiągnięcia na ziemi czystości w poezji Miłosza. Poniemieckie miasteczka – Ziębice, Ząbkowice Śląskie – znane mi od dzieciństwa upodobniały się do niego. Niech tu będzie wyraźnie powiedziane: to, co wewnętrznie przeżyte, ma prymat nad zewnętrznymi wydarzeniami. Rzeczywistość nie jest czymś danym, ale celem, do którego się dąży, nieuchwytnym i zagadkowym. A jeżeli można przewidywać przyszłość – bo istnieje gdzieś, poza zasięgiem naszych decyzji i ich konsekwencji – to można też widzieć przeszłość, istniejącą w jakimś niewyobrażalnym dla nas teraz. Co tłumaczyłoby głosy na pochyłej uliczce, które dobiegły mnie zaraz po przyjeździe.

Kto mówił? Dembiński? Zagórski? Rymkiewicz? Tamto Wilno, lat trzydziestych: zamknięte granice z Litwą kowieńską i Związkiem Radzieckim, gdzie Stalin przeprowadzał właśnie czystki i rewolucję przemysłową. „Najciekawszy kraj świata”, napisze prowokacyjnie młody, jeszcze radykalny Miłosz o ówczesnym Związku Sowieckim. W jakimś złowrogim sensie była to prawda, bo pierwszy raz w historii jednostka i państwo stały się jednym, poprzez likwidację jednostki – ale nie o to przecież chodziło Miłoszowi. Tamto Wilno: oddzielone od siebie hermetycznie, nieznane sobie wzajemnie światy kultury polskiej, żydowskiej i litewskiej, tak że dopiero po latach, na emigracji ich uczestnicy – ci, którzy ocaleli – dowiadywali się o sobie. Antysemickie demonstracje, bezrobocie, oberża dla biednej inteligencji, gdzie Gałczyński z żoną siedział przy zupie i bułce (i plakacie Ligi Morskiej i Rzecznej). Młodzi ludzie z doświadczeniem I wojny i rewolucji w Rosji, rozczarowani do bezsilnej parlamentarnej demokracji, pragnący zmiany – jakiejkolwiek, jak napisał Miłosz. Zniecierpliwieni zachowawczością „krajowców”, gardzący sanacyjną propagandą, boleśnie przeżywający ubóstwo ówczesnej Polski. Wrażliwi na pokusy komunistycznej ideologii, której pojęcia zdawały się mieć ścisły i bezsporny sens i która, raz przyjęta, zabijała – duchowo, moralnie i intelektualnie. „Żywy człowiek takiego nie zrozumie” – te budzące grozę słowa napisał o jej wyznawcach Sołżenicyn. Nawiedzani wizjami nieuchronnego kataklizmu. Głodni nowoczesności, którą przepuszczali przez filtr lokalny, europejscy w swojej „nieczystej” poezji, łączącej to, co osobiste z krachem na giełdzie nowojorskiej i jego skutkami w Polsce. Uniwersalni – i aż wierzyć się nie chce, że po upadku komunizmu w Polsce poeci „brulionu” mogli mówić o „skamandryckiej lekkości” jako o swoim ideale.

Tamto Wilno: gwizd pociągów w nocy, przynoszący wieść z dalekiego świata. Smak źródlanej wody na jednej z wileńskich ulic. Młodzi przyjaciele przechodzący „miłym miastem”. Kajakowe wyprawy po okolicy i dalej, aż za Ren. Ogród Bernardyński, a w nim pary na ławkach. Wysokie pokoje pierwszych miłosnych wtajemniczeń. Barokowe kościoły. Pagórki. Rzeki.

Siedzieliśmy z O. na ławce w Ogrodzie Bernardyńskim nad Wilenką, rzeką o silnym nurcie, do którego przystosowały się miejscowe kaczki. Nigdy nie widziałem tak szybko poruszających się – w wodzie, w powietrzu – kaczek. Miłosz był miłośnikiem rzek, widział ich dusze – budzącą grozę duszę Wołgi, zdradliwą duszę Sekwany, dostojną duszę Renu. Od młodości myślał o rzece Heraklita. Czy bliskie byłoby mu inne odczytanie słów Heraklita o niemożności wejścia dwa razy do tej samej rzeki, mówiące nie o ciągłym stawaniu się i rozpadzie, ale o tym, że rzeka istnieje tylko w naszym wyobrażeniu? Pewnie nie, świat widzialny nie był przecież dla niego złudną arabeską, ale czymś substancjalnym. Ba, Miłosz był realistą (choć wątpiącym), uważał, że istnieją powszechniki („Jest koniowatość, jest koń”), odwoływał się do św. Tomasza z Akwinu.

Nie heraklitejski logos, o którym efezjanin powiedział „Nie mnie słuchajcie, lecz logosu”, i który chyba nie był różny od samej boskiej zasady świata, dyktował poecie wiersze, ale daimonion, duch, który może być dobry lub zły, pośredniczący między ludźmi a bogami. Nie trzeba podzielać wszystkich zarzutów Nietzschego z jego napaści na Sokratesa, żeby odczuwać przejście od logosu do dajmoniona jako zubożenie, pomniejszenie wymiaru, będące może rzeczywiście wynikiem braku predyspozycji mistycznych u ateńskiego filozofa. Czy Miłosz odwoływał się tak chętnie do dajmoniona, bo sądził, że artysta jest szczególnie podatny na diabelskie dotknięcie, a sztuka zawiera w samej swojej formie element nieludzkiego chłodu? (Ale co w takim razie choćby z George’em Herbertem? I czy to sztuka odczłowiecza twórcę, czy też on zaraża sztukę swoim złem?).

Miłosz nie uprawiał jednak filozofii, lecz poezję. Dajmonion ma u niego wiele twarzy, bywa życzliwy lub przewrotny, poeta prosi go o natchnienie, gra z nim i walczy. W zrodzonej z jego podszeptu poezji (do której trzeba zaliczyć również Ziemię Ulro) Miłosz rzuca czytelnikowi wyzwanie: przedstawia świat, jakim jawi się on wyobraźni, mówi niejako z jej wnętrza. Jakby wiersze odsłaniały przed nami zarys czegoś większego niż one same. Poeta w listach czy esejach wspominał czasem o uniesieniu poetyckim jako czymś istotniejszym od tego, co z niego powstało, cytował Norwida, że wiersz jest procentem od kontemplacji. Wyznania tym istotniejsze w ustach kogoś, kto tak jak on przywiązywał wielką wagę do pisania, publikacji, życia literackiego. To nagłe zjawienie się obcego elementu w naszym świecie codziennych spraw powinno nie tylko cieszyć, ale i niepokoić, czy wręcz zatrważać. Co mamy z nim zrobić? Nie możemy przecież na stałe zamieszkać w wyobraźni, przeprowadzić się tam (czyli gdzie?). Z drugiej strony wizja Miłosza (i to, ku czemu ona kieruje) w oczywisty sposób obdarzona jest silniejszym, pełniejszym istnieniem niż otaczająca nas rzeczywistość (którą chyba zbyt łatwo uznajemy za prawdziwą). Może więc właściwe pytanie powinno brzmieć: co ta wizja chce zrobić z nami?

Wszystko to zdaje się należeć do odległej przyszłości, nie Wilna lat trzydziestych. To Wilno zacznie powracać pod piórem Miłosza i ukazywać się najpierw czytelnikom polskiej poezji a potem całemu światu od lat sześćdziesiątych, żeby w pełni zmaterializować się w Dzwonach w zimie. To wtedy, w lecie, w pustynnej Kalifornii, tak odległej od Litwy jak to możliwe, poeta bez melancholii, bez sentymentalizmu, bez upiększania przywoła wileńską zimę, ogień i żydowskich antykwariuszy z Zaułka Literackiego. Tak powstanie najświetniejszy polski poemat nie tylko dwudziestego stulecia, Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada. Ale ziarna tych intuicji, tych olśnień, tych udręk, z których miało powstać arcydzieło, są już obecne w Miłoszu z jego okresu wileńskiego.

Przypominają się niejasne zapiski z lektury poematu Miłosza i przeżycia tamtej wileńskiej zimy i ognia na Dolnym Śląsku: „Węgiel – blisko – granica odczuwania”.

Piszę te słowa w Krakowie. Jest zima. Bryła Wawelu o zmierzchu robi się ciemniejsza, cięższa z każdym dniem. Niewesołe były dalsze losy większości żagarystów. Poezja ich opuściła. W Wilnie żyją ciągle w rozbłysku tamtej młodości. Trzeba braku wielkoduszności i wyobraźni, żeby widzieć w nich tylko cienie. Co mi takiego w końcu powiedzieli? Że dotknięcie poezji nie wystarczy. Że trzeba żyć słowem.

MARCIN SABINIEWICZ

Warto również przeczytać...