fbpx
HOME
Eva Hoffman

Ukraina. Powrót

Po śmierci naszych rodziców uległam namowom siostry, abyśmy odwiedziły mityczne Załośce – ta nazwa została wygrawerowana w mojej pamięci, odkąd zaczęłam samodzielnie myśleć. Była to bowiem wioska, gdzie moi rodzice spędzili dzieciństwo i młodość, gdzie przeżyli Tamte Czasy. Impuls, by tam pojechać, to kolejny zakręt w dialektyce, która kilka lat wcześniej kazała mi się zająć polsko-żydowskimi relacjami i doprowadziła do napisania książki Sztetl. W moim wysiłku uzupełniania wspomnień historią, próbie umieszczenia losów mojej rodziny w szerszym kontekście, chciałam poznać tę głębszą przeszłość. W tym doświadczeniu, skrzyżowanie osobistej wiedzy i historycznych poszukiwań okazało się cudownie owocne. Opowieści, których słuchałam od dzieciństwa, o przedwojennym życiu w sztetlu, anegdoty o codziennym współżyciu polskich, ukraińskich i żydowskich sąsiadów; migawki, ukazujące konflikty pokoleniowe pomiędzy moimi ortodoksyjnymi dziadkami a nowoczesnymi rodzicami: wszystko to zapewniło mi podstawę i punkt wyjścia do odczytywania złożonej materii polsko-żydowskiej historii. W samym sposobie bycia moich rodziców, w ich gestach, poglądach, nastawieniu do świata, wyczuwałam coś z atmosfery sztetla, tamtejszych postaw i stosunków międzyludzkich. […]

Miałam również list, stanowiący dowód na to, że determinacja, by nie oglądać się za siebie nie była absolutna. Znalazłam go w papierach rodziców po ich śmierci. Na wyrwanej kartce, zapisanej niezbyt starannym pismem mojego ojca, znajdowała się wiadomość adresowana do człowieka nazwiskiem Hryczko. To nazwisko coś mi mówiło i czytając, przypomniałam sobie, że Hryczko był synem „profesora” – w dzieciństwie nieraz słyszałam tę ksywkę człowieka, którego rodzina podczas wojny ukrywała moich rodziców, a więc przyczyniła się do ocalenia ich życia. Ten szkic, brudnopis listu, napisany rok przed śmiercią ojca, był próbą nawiązania kontaktu, po tylu latach – być może chciał im należycie podziękować. Sugerował, że rodzina Hryczki powinna się znaleźć wśród sprawiedliwych w Yad Vashem. Przekazywał mu też informację, która najwyraźniej mogła być adresatowi nieznana – jak i kiedy zginęli bracia mojego ojca. Obaj zostali zabici, kiedy wojna właściwie się skończyła, w wymianie ognia pomiędzy wycofującymi się Niemcami i nadciągającymi Sowietami. Pośród znanych mi faktów znalazło się porażające zdanie: „Nie miałem nikogo do pomocy – pisał ojciec – musiałem pochować ich sam”.

„Musiałem pochować ich sam”. Próbowałam sobie wyobrazić ojca, u kresu długiej męki, jak pożycza chłopski wózek i wiezie ciała ukochanych braci, którzy niemal zdołali się uratować z katastrofy – na żydowski cmentarz, gdzie sam i bez wsparcia innych żałobników, wykopał dwa groby i opuścił do nich ciała. Ojciec po tym nie umarł; ale zrozumiałam, jak ta chwila, po wszystkim, co przeszedł, mogła pogrążyć go w milczeniu. Tę niezdolność do mówienia wyczuwałam jako dziecko, we wszystkich jego wybuchach, przez tę ciszę nie przebił się aż do śmierci. Ze mną nie rozmawiał na ten temat. O tym mógł tylko napisać na wydartej z zeszytu kartce do człowieka, który był bezpieczny na drugim końcu świata, ale tak jak i on tam był i wszystko to widział. Tak więc ojciec napisał list z bezpiecznej odległości, ale być może ze wspomnieniem bliskości, która niewątpliwie wiąże nas z osobą, w której rękach niegdyś było nasze życie.

Ten list przypieczętował moją decyzję, sprawił, że musiałam tam pojechać. Może Hryczko jeszcze żyje, a ja i siostra musimy się z nim spotkać. Nie wiedziałyśmy, czy otrzymał czystopis listu. Najwyraźniej ojciec wątpił, że tak się stanie.

Wyprawa łatwo mogła się zmienić w komedię omyłek. Załośce najwyraźniej nie były zaznaczone na żadnej dostępnej mi mapie, poddał się nawet ukraiński historyk, którego poprosiłam o odszukanie naszej miejscowości. Oczywiście, dokładne mapy nie były rozpowszechniane przez sowiecki reżim, a biedne nowe ukraińskie państwo być może nie zdążyło nadrobić zaległości. A może raczej, jak zasugerował historyk, nazwa miejscowości mogła zostać zmieniona, jak często się zdarzało w czasach sowieckich. Być może tak naprawdę chodziło nam o Załoziec, wioskę leżącą w tym samym regionie Ukrainy. Może Załośce zmieniły się w Załoziec. Trudno też wykluczyć, że wymyśliłam sobie Załośce, że stały się częścią mojej wyobraźni. Czułam, że znalazłyśmy się w strefie granicznej, gdzie konkretna rzeczywistość łatwo zmienia się w światy z wyobraźni.

Obie z siostrą byłyśmy gotowe pojechać do Załoźca. Miejscowość znajdowała się niedaleko miejsca, gdzie miały się być nasze wyobrażone Załośce. Mogłyśmy równie dobrze pojechać i nie znaleźć żadnych śladów naszych rodziców – w tej miejscowości czy też we wspomnieniach jej mieszkańców. Wówczas wyjeżdżałybyśmy ze smutkiem, ale nie byłybyśmy zaskoczone. Tak kończy się większość tego rodzaju podróży, powrotów do małych miasteczek. Tymczasem jednak sytuację uratował zesłany nam jak z nieba cicerone. Ten człowiek przedstawił się jako była gwiazda piłki nożnej i trener, a my wynajęłyśmy go jako kierowcę w naszej podróży do domniemanych czy też rzeczywistych Załośców. Jako trener drużyn piłkarskich, które woził po całej Ukrainie, nasz kierowca posiadał szczegółowe lokalne mapy, do jakich nie miał dostępu nasz historyk, podejrzany dla władz uczony. Serca zabiły nam mocniej, kiedy nasz przewodnik-piłkarz, na jednej z nich wskazał Załośce. On sam był gotowy na przygodę.

Tak więc dotarłyśmy do prawdziwych Załośców, miasteczka, a właściwie wioski, prymitywnej, jeśli chodzi o warunki materialne, z żałosną „główną ulicą” i hektolitrami wódki, która lała się od rana do nocy (na co patrzyłyśmy z przykrością). I choć miałyśmy pewną świadomość, co mogłyśmy stracić, gdybyśmy nie odszukały tej banalnej miejscowości, teraz wiemy, że straciłybyśmy wiele.

Ledwo bowiem przyjechałyśmy do Załośców i w zapuszczonej siedzibie „rady gminy” zgłosiłyśmy cel naszej wizyty, zadziałały jakieś czary. Gdybyśmy tu nie przyjechały, nie wydarzyłoby się to niezwykłe spotkanie. Zaledwie kwadrans od przyjazdu ktoś nas życzliwie skierował do ładnej starszej kobiety, niebieskookiej, w chustce na głowie. „Tak, Wydrowie – odpowiada na nasze pytanie o rodzinę ojca – to nasi sąsiedzi, chociaż ja byłam jeszcze mała. My bywaliśmy w ich gospodzie, a oni naprawiali u nas buty”. Stoi oparta o płot i opowiada nieśmiało. Pyta, kim jesteśmy, bo nasza tożsamość jest dla niej zagadkowa. Siostry, żony, córki? Ach tak. Bucio, Munio, Libko. Córki Bucia? Imiona braci ojca, które zapamiętała przez wszystkie te lata. Ja sama nie zawsze je pamiętam.

Gdybyśmy tu nie przyjechały, nie spotkalibyśmy Olgi i nie usłyszały jej okrzyku, na widok mojej siostry: „Przecież to Hava, jak żywa!”. Olga patrzy na moją siostrę i zdziwiona unosi ręce. Hava to nasza babcia ze strony ojca, której twarzy nigdy nie widziałyśmy, ani na żywo, ani na zdjęciach. Myśl, że moja siostra jest do niej bardzo podobna, jest dziwnie poruszająca. Miałyśmy dziadków, prawdziwych, a nie tylko zamkniętych w mojej wyobrażonej przeszłości. Ta wiadomość prowadzi nas w przeszłość, która nagle staje się pełniejsza, bardziej ludzka…

Olga to energiczna, nawet piękna kobieta po osiemdziesiątce. Na głowie ma chłopską chustkę i mówi z naturalną swadą. Z jej opowieści wyławiam kilka drobnych, codziennych szczegółów o moich rodzicach i ich krewnych, o małżeństwie rodziców i napięciach między dziadkami ze strony matki i ich nowym, niepokornym zięciem, o tym, jak ciepłą i pogodną osobą była moja matka… „Jak jabłuszko, jak pączuszek” – mówi Olga wspominając moją matkę. Niektóre z jej opowieści nieomal słowo w słowo zgadzają się ze wspomnieniami matki: najwyraźniej Olga była bliską przyjaciółką. Tutaj, na drugim końcu świata, pół wieku później, potwierdzają się szczegóły domowych historii. Stają się dla nas bardziej rzeczywiste dzięki kobiecie, która jest wierną depozytariuszką pamięci, która przyjaciół sprzed lat zapamiętała na długie lata, odkąd wyjechali i straciła ich z oczu.

Matka Olgi ma 101 lat i również ona doskonale pamięta Havę. Jest niemal ślepa, ale umysł ma jasny i z lupą czyta Biblię, po polsku, żeby nie zapomnieć języka. Opowiada nam, że jej mąż przyjaźnił się z naszą babcią i czasami sobie pomagali. Najwyraźniej pożyczali sobie nawzajem pieniądze. Matka Olgi mówi o ludzkim losie i o tym, że trzeba go brać takim, jakim jest. Kiedy wychodzimy, robi nade mną i moją siostrą znak krzyża. Traktuję to jako prawdziwe błogosławieństwo.

Inni też często wspominają o „losie”, mówiąc o swoim trudnym życiu i strasznej historii tych ziem. Nie wydają się jednak zrezygnowani, lecz pełni życia. Spacerują z nami po Załoścach albo zbijają się w grupki, z ferworem rozprawiają w mieszance ukraińskiego i polskiego. Kiedy zachodzi taka potrzeba, nasz kierowca służy jako tłumacz, choć w gruncie rzeczy u naszych rozmówców te dwa języki nieomal całkowicie się przenikają. Wszyscy próbują opowiedzieć nam coś o Załoścach, jak wyglądało tam życie przed wojną, kogo znali ze swoich żydowskich sąsiadów albo gdzie trafiły czyje dzieci. Na ile jestem w stanie ocenić, rada gminy Załośce, na czas naszego pobytu zawiesiła działalność, całkowicie skupiając się na pomocy w naszych poszukiwaniach pamięci. Maria, członkini rady, mówi, że po naszym przyjeździe spędziła bezsenną noc, przejęta tym, co od nas usłyszała.

To Maria, dzięki miejscowym znajomościom lokalizuje Hryczkę, który mieszka dziś w innej wiosce. I to ona, wraz z inną radną, najwyraźniej zwolnioną z obowiązków, zabiera nas do niego. Nareszcie go spotykamy: zażywny, wciąż jeszcze przystojny, osiemdziesięciopięcioletni jegomość (w wieku mojego ojca, gdyby jeszcze żył). Stoi przed swoim stosunkowo okazałym domem (z kanalizacją!), który jednak, jak cała Ukraina, trafił na ciężkie czasy. Patrzymy na siebie, zaskoczeni, przez przepaść pięćdziesięciu lat, a potem on zaprasza nas do środka. Rozmawiamy długo, próbując zrozumieć, co nas łączy, mimo ziejącej wyrwy minionego czasu.

Hryczko wypełnia drugą stronę naszej opowieści, dotyczącą ludzi, którzy uratowali moich rodziców, których czyny odbiły się echem w naszym życiu, ale których motywacje były mi nieznane, i, wstyd przyznać, nigdy nie przyszło mi do głowy, by o nie dopytać. […]

Hryczko nie dostał listu mojego ojca. Teraz mu go czytam, w obecności dwóch kobiet, które z nami przyjechały. Hryczko prowadzi mnie i siostrę do drugiego pokoju. Tam nasza rozmowa jest bardziej osobista, w końcu nie możemy powstrzymać łez. Dla nas wszystkich dziwny i poruszający jest ten nieprawdopodobny powrót po ponad pół wieku, odnalezienie niemal zgubionego wątku. Nie jesteśmy Odyseuszami, a jednak nasza skromna wizyta ma w sobie coś epickiego. Powietrzna trąba Historii szalała przez te wszystkie lata, a tymczasem Olga i Hryczko cały ten czas czekali na nas, snując i na nowo nizając swe wspomnienia. „Nie mieliśmy książek o tym, co się tutaj wydarzyło”, mówi nam Olga pod koniec naszej wizyty. „Ale wszystko to jest zapisane w naszej pamięci”. Ustna, w gruncie rzeczy homerycka tradycja przechowała się tutaj, bo była niezbędna.

EVA HOFFMAN

Tłum. Anna Arno

Przekład fragmentu, za zgodą Autorki, na podstawie: Eva Hoffman, After Such Knowledge: A Meditation on the Aftermath of the Holocaust, Random House 2005.

 

Warto również przeczytać...