fbpx
HOME
Anna Arno

W pobliżu źródła

W pobliżu źródła umieram z pragnienia.

Pałam płomieniem, zębem o ząb dzwonię…

François Villon, Ballada z turnieju w Blois

 

W Jabłonkowie nie ma nawet porządnego zabytku. Barokowy kościół, secesyjny ratusz, willa adwokata Fischgrunda w stylu funkcjonalnym. Nawarstwione ślady historii, kawałek środkowej Europy. Dwadzieścia minut za czeską granicą. Bezcenne po roku bez podróży. Bez samolotu i pociągu, bez Włoch i Francji, bez morza, fresków i obrazów. Rynek, jakich wiele w tej części Europy. Na jego flankach dwie, na pewno rywalizujące ze sobą cukiernie. Pośrodku kolumna z posągiem Immaculaty. Wzniesiono ją w 1798 roku, podczas epidemii cholery. Przyjechaliśmy w sobotę, w kościele (katolickim, choć w swojej historii kilkakrotnie należał do protestantów), trwał właśnie ślub. Ze wszystkich stron spieszyli goście, ubrani w ten szczególny sposób, w jaki ludzie stroją się na wesele. Wyglądało to tak, jakby całe miasto zostało zaproszone. Jakby ludzie żyli tu bez strachu. A przecież historię Jabłonkowa przeorały epidemie: najpierw dżuma, potem kolejne fale cholery. Na niewiele się zdała morowa kolumna.

A teraz nawet do Czech jeździć nie wolno. Mija rok bez zabytków, bez wystaw i zwiedzania. Można podróżować dookoła własnej czaszki. Jak Frigyes Karinthy, który słyszał w niej huczące pociągi. W jego przypadku zawinił guz mózgu, a tę bólową golgotę przejmująco opisał. Albo jak Xavier de Maistre: odbyć podróż dookoła własnego pokoju. Można wędrować w wyobraźni, wolno też zatęsknić. Do małego kina – to znaczy do wodopoju, źródła niszowej kultury, ale przede wszystkim do człowieka. Do bycia samemu wśród ludzi, w cichym porozumieniu. Małe kina: oddychające jak łan zboża, nie wietrzone po kilku seansach. Szeptanie na ucho, pokasływanie, duszący zapach czyichś perfum. Kiedy znów będzie można tak bezkarnie chrząkać w kinie?

Ale przecież narzekanie na głód kultury zakrawa na pięknoduchostwo. Trzeba owinąć się w kokon i przeczekać. Dopóki książki są na półkach, „prawdziwe istoty, / Które zjawiły się raz, świeże, jeszcze wilgotne”, jak pisał Czesław Miłosz. Zresztą ograniczenie można potraktować jak przymusowy trening uwagi. Do niedawna kręciłam się po świecie jak fryga, pod pretekstem „ważnej” wystawy jechałam na drugi koniec Europy. Teraz podnoszę głowę na trasie codziennego spaceru. Czasem spojrzy na mnie szyderczo wyrzeźbiona głowa. Zauważam gzyms z motywem wolich oczu albo łacińską inskrypcję. „Nie ma nic lepszego człowieku nad dobrą myśl” przy ulicy Kanoniczej. I jeszcze jedna, z Wergiliusza: „Trzymajcie się z dala, niewtajemniczeni”. Przy tej samej ulicy, w Domu Pod Telegrafem mieścił się areszt miejski. Pamiątkowa tablica przypomina, że w 1903 roku kilka dni spędził w nim Jaroslav Hašek. Tablica tkwi tutaj od dawna, ale ja dopiero ją zauważyłam.

Można „uczyć się patrzeć”, jak Malte z młodzieńczej powieści Rilkego. Przypomnieć sobie drżący głos Józefa Czapskiego, opowiadającego o tym, że kawałek materiału, gazety, dwie białe miseczki dają mu przeżycie. Ale do tego trzeba mieć tkliwość Czapskiego. I oczy, choćby ślepnące, ale przez dziesięciolecia karmione malarstwem. Nie, epidemia nie uszlachetnia, a ograniczenia nie wyostrzają wrażliwości. W tych warunkach dusza jest stłamszona. Świadomość, że to dotyka wszystkich jakoś ułatwia przetrwanie, a zarazem przytępia, otumania. Statystyki przestały robić wrażenie. Na początku podawano płeć, wiek, miejsce zamieszkania, choroby współistniejące. Potem już tylko liczby, a w sąsiedniej kolumnie rady, jaki krem położyć pod maseczkę.

A jednak, czy w tych warunkach wolno myśleć o kulturze? Może nawet trzeba, ale chyba nie o tym, że jej brakuje. Wystarczy wyobrazić sobie Mandelsztama, czytającego w obozie Petrarkę albo Czapskiego, z pamięci opowiadającego współwięźniom o Prouście. Bez biblioteki, atramentu, papieru. Bez ciepła i strawy, podstawowych warunków, w których można myśleć o kulturze. W porównaniu z nimi, żyjemy w wieżach z kości słoniowej. Ale w wieżach właśnie. Bez oddechu zasłuchanych towarzyszy.

Ponownie czytam Dawnych mistrzów Bernharda: jego zgryźliwy bohater namiętnie przychodzi do wiedeńskiego Muzeum Historii Sztuki. Zajmuje ławeczkę przed portretem Tintoretta i utyskuje na pięknoduchów i koneserów. Wymądrzają się albo mają chorobliwy przymus podziwiania. A jednak Reger, któremu od lat ciężko oddychać, regularnie spędza pół dnia przed obrazem weneckiego mistrza: „Dla wyczerpanych zwiedzających muzeum, którzy całkowicie wyczerpani wchodzą do sali Bordona i pragną usiąść w sali Bordona na ławce, jest, rzecz jasna, nieszczęściem, że ja siedzę na ławce w sali Bordona, ale nic na to nie poradzę, zaraz po przebudzeniu w domu myślę, że już niebawem siądę na ławce w sali Bordona, żeby nie popaść w rozpacz, popadłbym w najgłębszą rozpacz, gdybym kiedyś nie mógł usiąść na ławce w sali Bordona, oświadczył Reger”. Ktoś popadł w rozpacz, nie mogąc posiedzieć przed obrazem. Czy posucha, wynikająca z zamknięcia muzeum, skraca komuś oddech i odbiera powietrze?

Jacopo Tintoretto „Portret mężczyzny z białą brodą”

Kilka miesięcy temu, korzystając z poluzowania obostrzeń przyjechałam do Wiednia. Na jeden dzień, do lekarza. Po wizycie wpadłam do Muzeum Historii Sztuki. Prosto na pierwsze piętro, do sali Bordona. Stanęłam przed obrazem Tintoretta, który jest albo nie jest jego autoportretem. Oto starszy mężczyzna w półprofilu, w pozie, która stwarza złudzenie, że model nas śledzi i zaraz się poruszy. Patrzę na tę plamkę światła w oku, dzięki której spojrzenie jest żywe. Śledzę pociągnięcia pędzla na siwej brodzie, sine żyłki na dłoniach. Czerń ubrania stapia się z ciemnym tłem, ale przecież nie do końca. Podchodzę bliżej, podglądam, rozważam: jakie smugi, delikatne pociągnięcia stwarzają cień i światło, ale także wrażenie, że w tym ciele pulsuje życie?

Wyobrażam sobie Regera, a właściwie Thomasa Bernharda. Pisarz chorował na płuca, miał kłopoty z oddychaniem. Lekarze pozwalali mu pić tylko tyle wody, ile było konieczne dla przeżycia. Był wiecznie spragniony. Wyobrażam sobie Bernharda na ławce przed Tintorettem. Być może uśmiecha się sarkastycznie, dwuznacznie. Nie, nie jest pięknoduchem, marszandem ani historykiem sztuki, nie jest też turystą, który zalicza muzeum w europejskiej stolicy. Jedna z jego autobiograficznych opowieści nosi tytuł Oddech. Podtytuł: Decyzja. Osiemnastoletni narrator nieomal umarł na zapalenie płuc. A jednak w granicznej chwili postanowił żyć: „Chciałem żyć, reszta była bez znaczenia. Żyć, i to moim życiem, tak długo i w sposób, w jaki zechcę. Nie była to przysięga, taki zamiar powziął człowiek stracony, w chwili, gdy inny człowiek, leżący przed nim, przestał oddychać”. Kiedy szale losu przechyliły się na stronę życia, w głowie pacjenta zaczęły układać się myśli, snuć motywy Schuberta i Mozarta. Dochodząc do siebie uznał wręcz, że tak skrajne doświadczenie jest konieczne dla higieny duszy: „Od czasu do czasu takie choroby, rzeczywiste lub nie […], są nieodzowne, aby w człowieku zakiełkowały myśli, jakie nigdy nie przyszłyby mu do głowy bez tej okresowej choroby. Jeżeli w sposób naturalny nie zostaniemy zmuszeni do wkroczenia w te strefy myśli, jakimi niewątpliwie są takie szpitale i lecznice w ogóle, musimy przybywać do nich w sposób sztuczny, nawet gdyby przyszło nam dopiero wyszukiwać w sobie, wynajdywać, czy wręcz sztucznie wytwarzać choroby, które zmuszą nas do udania się do szpitali i w ogóle wszelkich lecznic, bo inaczej nie zrodzą się nam w głowie myśli istotne i decydujące dla życia”.

Wyobrażam sobie Bernharda przed Tintorettem. Jego ciężki oddech, w prawie pustej sali. Jego suche wargi, jego wieczne pragnienie. W wiedeńskim muzeum jest cicho – zwiedzający porozumiewają się szeptem, w poczuciu obecności czegoś większego od siebie. Przystaję przed płótnem, na które wcześniej nie zwracałam uwagi: Carlo Bononi, Święty Ludwik z Tuluzy modlący się o zażegnanie zarazy. Na pierwszym planie kobieta podtrzymuje ciało omdlewającego chorego. Dalej zsiniały trup, którego ktoś próbuje usunąć. W głębi młoda kobieta trzyma w ramionach martwe niemowlę. Po prawej stronie Święty Ludwik klęczy na poduszce – odłożył berło i koronę, rozkłada ramiona w ufnej, a może także rozpaczliwej i bezradnej modlitwie.

ANNA ARNO

Szkic wyróżniony II Nagrodą w konkursie ZAiKS-u „Kultura w pandemii, pandemia w kulturze”.

Warto również przeczytać...