fbpx
HOME
Jakub Dolatowski

Zamieć oślepiająca

Józef Gerald-Wyżycki, w spisywanym w połowie XIX w., na Inflantach polskich, Zielniku ekonomiczno-technicznym, notabene jednej z przyrodoznawczych lektur z młodości, jaką wspomina Czesław Miłosz, zanotował tarninowy nadbużański krajobraz: „Na Podlasiu na prawym i lewym brzegu Bugu obszerne wzgórza nieprzebytą okryte tarniną”. I tak jest tam do tej pory, choć może te smugi i zagajniki tarniny – nadal nieprzebyte, w miejscach wygrzanych, piaszczystych lub kamienistych (sterty kamieni wybieranych z pól!), ale zwykle podścielonych tak lubianą przez tarninę gliną – są już i mniejsze, wyparte (minęło bez mała dwieście lat) przez uprawy, drogi, linie kolejowe. Ale i teraz, gdy w kwietniu wyglądać z okien niespiesznego pociągu z Siedlec do Hajnówki, który toczy się przez owe wzgórza usypane u czoła ostatniego lodowca, właśnie przez most na Bugu (w wysokim, wschodnim łuku kratownic od lat gnieżdżą się pustułki), obserwator nie może oderwać wzroku od leżących grubą warstwą na skłonach pagórków – pokładów bieli, od nieruchomej, spoczywającej jakby wprost na ziemi masy kwiatów tarniny. Kwiatów jest nieprzebranie dużo, bo jeden przy drugim okrywają gałązki stojące tak gęsto, jak to tylko możliwe.

To jest „zamieć oślepiająca”, „solowy koncert w zimnej pustej sali” z Herbertowskiej Tarniny. Kwitnienie tych przyziemnych, niesadzonych przecież ręką człowieka, dzikich tarninowych sadów wypada bardzo wcześnie, po prostu – aż do zatraty wcześnie, w czas przenikliwego ziąbu i częstych nawrotów zimy. Robert Macfarlane zanotował, we wspaniałych Landmarks (2015), książce o tak licznych lokalnych określeniach (Anglicy bardzo serio traktują krajobraz, wszystko ożywione i nieożywione, co ich otacza), jakie funkcjonują na Wyspach dla bytów i zjawisk, podsuwanych naszym zmysłom przez przestrzeń i pogodę, pochodzące z hrabstwa Herefordshire określenie blackthorn winter – „tarninowa zima”, na ów dojmujący ziąb, jaki wybrały dla siebie, w przebiegu pór roku, kwiaty tarniny.

Tak się mówi, że to białe kwiaty, no ale sedno, źródło rokrocznie tego samego zadziwienia i oczekiwania, jest w tym, że barwa przybiera tak rozmaite odcienie, że w jednej chwili mam przed oczami biel od mrożąco, szklisto zimnej, przez zielonkawobiałą, po łagodne kremowe melanże. Gdy pomyślę o tej niezwykłej rozmaitości wariantów jednej barwy kwiatów, jednego tylko gatunku krzewu, i to na niewielkim obszarze, jaki ogarniam na raz rzutem oka na nadbużańskie wzgórza, to po prostu uderza, jak nieadekwatna musi być próba opisu, jak niewystarczający jest zestaw słów, określeń, jakimi dysponujemy. Ale, grzebiąc od lat w zawartości słowników botanicznych, w zestawieniach terminologii opisowej i znajdując w tym uspokojenie, wszak i autorzy tych słowników próbowali, tak samo jak ja w różnych rozterkach i niepokojach, posegregować fenomeny i przedstawić jakąś „gramatykę” dla obserwowanego świata, w tym przypadku dla roślin, posprawdzałem, co też tam mamy na temat bieli. Kartkowałem kilka ulubionych leksykonów: Botanical Latin Williama T. Stearna, dwa podstawowe słowniki polskie, Antoniego Andrzejowskiego Naukę wyrazów botanicznych, z 1825, i Aleksandra Pławskiego Słownik wyrazów botanicznych, z 1830 (w niezwykłym egzemplarzu, bo interfoliowanym – na wszytych kartach uzupełnienia i notatki, ale nie samego Pławskiego, a jego wileńskiego profesora, Józefa Jundziłła, gdy ten, po upadku powstania, próbował jeszcze botanizować, by znaleźć ukojenie w takim zatrudnieniu dla głowy i rąk), i dwa słowniki rosyjskie, N. N. Zabinkowej i M. E. Kirpicznikowa, rosyjsko-łaciński i łacińsko-rosyjski. To, co znajdziemy tu dla bieli, dla „zamieci oślepiającej”, mieści się zaledwie w kilku wersach: podstawowe określenie, albus czyli (trupio) biały, niveus, dla najczystszej, śnieżnej bieli, papyraceus, biały jak papier, co oczywiście pozostaje nieostre, candidus, dla bieli czystej i szlachetnej, eburneus, co oddaje kolor kości słoniowej, lacteus, barwy mleka, cretaceus, biały jak kopana z ziemi kreda, argenteus, dla barwy srebra, no i jeszcze może albidus, białawy, i albescens, bielejący. To przecież wszystkiego kilka słów. Nie ma więc co silić się na opisywanie, pozostaje jedynie znów wpatrywać się w przytulone do ziemi krzewy, gdy i w tym roku zbiorą się na odwagę i zakwitną w tarninową zimę.

Nie mam rysunku tarniny w kwiatach, daję więc, co mam – owocującą gałązkę, rysunek sprzed kilku lat. Te owoce, „tarki”, tak z początku cierpkie, dobrze znamy z kuchni, ale w kręgu „Księgi przyjaciół” wart przywołania jest inny użytek – tarninowy atrament, nieznany teraz nikomu, wytwarzany w śladowych ilościach dla pasjonatów, a w Średniowieczu obecny na pulpitach tych, którzy pisali i czytali: skrybowie i iluminatorzy (przykładem Psałterz utrechcki z IX w.) stosowali czasem atrament nie dębowy, fabrykowany z kulistych narośli na dębowych liściach – z galasów, a właśnie tarninowy, z gałązek tarniny. Nie był co prawda tak ciemny jak ten z dębu, a tylko zielonobrązowy, ale z kolei nie wżerał się z upływem lat w zapisane nim karty i ich nie niszczył (opis produkcji mamy u Teofila Prezbitera, w Diversarum artium schedula). Przechowywano ten atrament w postaci proszku i w potrzebie rozpuszczano odpowiednią jego porcję w białym winie; pisać można było tylko piórem lub stalówką złotą, bo tańsza i pospolita, żelazna, wchodzi w reakcje z garbnikami z takiego atramentu.

JAKUB DOLATOWSKI

Warto również przeczytać...