fbpx
HOME
Agnieszka Kania

Miasto-tulipan

Pogoda w Wiedniu dopisała. Wiało i sypało mokrym śniegiem. W pewnej chwili zerwała się nawet wichura i wygoniła największych twardzieli. Steinhof, czyli „wzgórze głupców”, jak do dziś nazywa się to miejsce, wyglądało jak dawniej. Prawie tak samo, jak na początku XX wieku, kiedy to Wiedeń ogłosił, że chce zburzyć stojącą w środku miasta „wieżę głupców”, bo kłuje w oczy i pęka w szwach. I że pomylonych przenosi się na podmiejską górę. Najpierw zwerbowano architekta, sławnego Ottona Wagnera. Mógł robić, co tylko chciał. Byle z głową, to znaczy, aby z góry nie było ucieczki.

Wagner zaczął od wysokiego muru, który wyznaczył granice tej dziwnej osady. Na starej mapie kreska ogrodzenia przypominała poziomicę albo porzuconą sznurówkę, która mimo woli układa się w pętlę. Na żywo ogrodzenie było zwykłym więziennym murem, wysoką i ciągnącą się kilometrami ścianą. W kilku miejscach mur przerywały kute bramy. Zdobiły je wieńce laurowe i sterczące w górę ostre zęby. Do boków bram kleiły się stróżówki. W każdej czuwał dozorca, który pilnował, aby nikt obcy nie dostał się do środka. I aby nikt ośrodka nie opuścił. Jak szczelne były to zasieki, przekonałam się podczas pandemii. Chciałam z bliska zobaczyć Steinhof, lecz dawne „wzgórze głupców” zamknęło się na głucho. Na nic się zdały prośby, wymachiwanie pieczątką lekarską, nie przekonała maska, wydruki testów na COVID i dowody szczepień. Polowałam na różnych dozorców. Myślałam, że któryś pozwoli mi wejść na teren zajęty częściowo przez Klinikę Penzing. Na próżno. Wartownicy byli nieugięci. Pewnie trafiłam na stróżów z powołania. Może to kolejne pokolenie dozorców sprzed wieku?

W 1901 roku Otto Wagner dostał zlecenie: miał zaprojektować miasto na wzgórzu niedaleko Wiednia, tuż przy wiosce Penzing. Ucieszył się. Właśnie świętował okrągły geburtstag. Dokładnie sześćdziesiąt lat wcześniej urodził się w tymże małym Penzingu. Przed dwudziestu laty o rzut kamieniem wystawił sobie willę. Wiedeń był nią zachwycony. Zresztą nie tylko Wiedeń. Projekt wygrał kilka konkursów architektonicznych. Berlin pisał, że dom Wagnera to kwintesencja czystej sztuki, że budynek jest jedyny w swoim rodzaju i na całym świecie nie ma drugiego takiego. Z daleka wyglądał jak zgubiona w lesie perła. Z bliska była to najprawdziwsza villa romana, do której doklejono oranżerie z witrażami Tiffany’ego. Od kiedy Wagner zbudował sobie rezydencję, Lasek Wiedeński stał się ulubionym miejscem wypadowym mieszczuchów. Ciekawscy krążyli koło ażurowego płotu i przyglądali się cacku. Z ulicy biały dom wydawał się większy, wydłużony stojącymi od frontu kolumnami. Wnętrza białego domu oglądali tylko wybrańcy. Było ich całkiem sporo. Na balach, przyjęciach i bankietach bawiła się wiedeńska bohema. Któż tam nie bywał! Adolf Loos, Gustav Mahler, Alma Mahler-Werfel, Gustav Klimt, Josef Hoffmann i barwna gromada mężów, żon, muz, kochanków i kochanek.

Tak więc Wagner otrzymał to wyjątkowe zlecenie. Poniżej swojego domu, na południowym zboczu góry, miał zaprojektować miasto. Jego miasto. Miasto Ottona Wagnera. Jaki to szczęśliwy zbieg okoliczności! Że to „miasto głupców”? Nie szkodzi. Postanowił wymyślić osadę doskonałą, raj dla odmieńców. Dobrze rozumiał postrzeleńców. A może i ja jestem pomylony? –  pytał sam siebie.

Wiedeń wspaniałomyślnie przeznaczył dla „głupców” aż pięćdziesiąt hektarów ziemi, olbrzymią parcelę z widokiem na katedrę Świętego Szczepana i wstęgę Dunaju. Piękniej być nie mogło. Z rękami w kieszeniach spacerował Wagner po swoim leśnym ogrodzie. Właśnie wybuchły dzikie tulipany, ich płatki rozkładały się wachlarzowato, odsłaniając sztywne pręciki i złocone na szczytach słupki. Zerwał kilka kwiatów i wrócił do domu. Tego dnia rysował tulipany, pojedyncze i bukiety, jeszcze w pąkach i przekwitłe, dzikie i szlachetne odmiany, które niegdyś doprowadzały do ruiny niderlandzkich kupców.

– Moje miasto będzie jak kwiat – szeptał i szkicował dalej. – Fasady budynków zleją się ze sobą. Wiedeń zobaczy na zboczu góry tulipan! – klasnął w dłonie i zadzwonił po Huberta.

– Czego pan sobie życzy? – spytał ochmistrz.

– Tulipanów, narwij mi tulipanów. Byle szybko.

– Zaraz każę przynieść ogrodnikowi naręcze kwiatów.

– Sam idź, i to biegiem! Potrzebuję ich teraz, zaraz, nie za godzinę. No już, ruszaj się.

– Tylko zmienię rękawiczki – odparł Hubert z właściwą sobie flegmą.

– Nie masz kopać grządek, tylko zerwać mi badyle. Co za człowiek – mruczał Wagner, chodząc nerwowo po pokoju. Zatrzymał się przy stole kreślarskim, przypiął do pulpitu dużą płachtę papieru i rozwodnioną akwarelą namalował tulipan. Po czym wziął do ręki ołówek i zaczął po nim bazgrać. Pręciki zmieniał w aleje, znamię słupka w kościół z pękatą kopułą, u podstawy kwiatu umieścił rozłożysty budynek administracji, poniżej okrągły zegar na wysmukłym jak łodyga postumencie. Jak w transie kreślił szpitale, pensjonaty dla chorych, pralnie, kuchnie i świetlice. Z minuty na minutę budynków przybywało, mnożyły się na płatkach niczym krople porannej rosy. Potem zamazywał fasady białą farbą. Odchodził, mrużył oczy i sprawdzał, czy się zlewają ze sobą, czy z daleka udają kwiat. Udawały. Wagner miał, czego szukał. „Miasto głupców” przypominało dziki tulipan.

Teraz musiał zmieścić na planie to wszystko, o co go prosili lekarze, buchalterzy i urbaniści. W sumie sześćdziesiąt budynków, wśród nich szpitale, pensjonaty dla chorych i prosektorium, kaplicę cmentarną, teatr i kasyno, dom zdrojowy z krytym basenem, wytworne sanatorium dla bogatych szaleńców i niewygodnych, ale majętnych ciotek, wujków i kuzynów stryjecznych. Kuchnię, stołówkę i rzeźnię z wędzarnią, pralnię, portiernię i straż ogniową, domy dla dyrektorów i komendantów, kilka ogrodów, szklarnie i oranżerie, a także więzienie dla podejrzanych pacjentów i pacjentek. Miasto miało był pomniejszonym światem. Azylem dla dwóch tysięcy obłąkanych.

Otto Wagner był genialnym architektem, obmyślił każdy szczegół. W olbrzymie okna pensjonatów wmontował porządne kraty, które udawały secesyjne parawany. Balkony zawiesił od południa: z widokiem na miasto i katedrę Świętego Szczepana. Metalowe barierki (w kolorze zieleni wagnerowskiej, co oczywiste) wymyślił w kształcie żonkili. Ich liście wydłużały się i wplatały w ciasne siatki przypominające zasieki dla uciekających kotów. Miasto miało być dożywotnim więzieniem. Kiedy nastał Hitler, kazał skracać dożywocie i uwięzionych w mieście-tulipanie zabijać.

Zaczęło się to, zanim jeszcze Hitler doszedł do władzy. W 1922 roku dwaj uczeni przedstawili manifest Legalizacja likwidacji istot niewartych życia – jej zakres i forma. Fryburski psychiatra Alfred Hoche i lipski wykładowca prawa karnego Karl Binding przekonywali, że osobami niewartymi życia są „ludzie słabowici i wątli, czyli kaleki, idioci, półgłówki, chorzy dziedzicznie, wariaci i chorzy na umyśle”. Niemiecka buchalteria doliczyła się w owym czasie prawie siedmiuset tysięcy „istot niewartych życia”. Afisze zawiadamiały, że na każdego „wątłego” państwo codziennie wydaje od czterech do sześciu reichsmarek. Że to rozrzutność, marnotrawstwo, wyrzucanie pieniędzy w błoto i na dłuższą metę utrzymywanie darmozjadów jest kosztowne i niebezpieczne, a nawet grozi bankructwem Niemiec! „Słabym” zalecano (tak jak się zaleca ruch na świeżym powietrzu i zdrowe odżywianie) przymusową „eutanazję”, którą nazywano „humanitarną śmiercią” (Hummaner Tod) lub „łagodnym wybawieniem” (Sanfte Erlösung).

W roku 1938, niedługo po Anschlussie, Wagnerowskie miasto-tulipan zmieniło się w miasto śmierci. Nagle okazało się, że i tam mieszkają „istoty niewarte życia”. Były ich tysiące. Miasto szybko zaczęło się wyludniać. Przez główną bramę, tę ozdobioną wieńcami laurowymi, wjeżdżały puste, szare autobusy z zamalowanymi farbą szybami. Po kilku godzinach te same, ale już przepełnione autobusy opuszczały wzgórze. Wywoziły płaczących i błagających o uwolnienie pasażerów. Chorzy wiedzieli, dokąd jadą. Wcześniej każdy rozbierał się do połowy, odwracał plecami do pielęgniarki, która czarnym flamastrem wypisała mu na skórze imię i nazwisko, datę urodzenia, nazwę szpitala i diagnozę. Rejestracja w austriackich komorach gazowych musiała przebiegać sprawnie, a „księgi umarłych” (Totenbücher) zawierać przydatne informacje na wypadek, gdyby rodziny dopytywały się o bliskich.

W pawilonach 15 i 17 więziono młodsze i starsze dzieci. Przewiezione z sierocińców i poprawczaków, ze szpitali psychiatrycznych i prywatnych domów mogły mieć w mieście-tulipanie wygodne miejsce do życia. Paradoksalnie okazało się ono miejscem śmierci. Steinhof nie słyszał śmiechu biegających po ogrodach malców, nie widział bujających się huśtawek ani kręcących się karuzeli. Widział głodne, przemarznięte, zamknięte w metalowych klatkach, niczym zwierzęta futerkowe, dzieci. „Wszędzie, nie tylko na oddziale niemowlęcym, dzieci leżą w łóżkach. Doktor Gross chodzi od jednego do drugiego, wskazując na prawo i lewo, jakby demonstrował przedmioty w muzeum. Anna Katschenka rejestruje tylko ułamek z tego, co on mówi. Idiotyzm, morbus Little… Epileptyków trzymamy, jak siostra widzi, w klatkach!”, opowiadał w swojej książce pod tytułem Wybrańcy Steve Sem-Sandberg.

Marta Arhold miała piętnaście lat gdy trafiła do miasta-tulipana. Przyłapana z fałszywym biletem na pociąg i podejrzanymi siedmioma riechsmarkami w kieszeni, wylądowała w poprawczaku. Stąd oddelegowano ją do Spiegelgrundu, jak nazywano dzielnicę miasta-tulipana przeznaczoną dla dzieci. Test na inteligencję, według Bineta-Simona, dziewczynka zdała śpiewająco. Odpowiedziała na pytania: czym jest skąpstwo? Jesteś o wszystko zazdrosny i masz żal do ludzi. Sprawiedliwość? Jesteś niesprawiedliwy, jeśli wszystkich oceniasz jednakowo, bo tak wypada. Litość? Kiedy ktoś komuś współczuje. Zazdrość? Nie chcesz się dzielić, a potem płaczesz. Czy należy mówić ludziom, że źle postępują? Najpierw trzeba się zastanowić. Potem powiedzieć, że tylko dobro jest dobre, a zło jest złe. W karcie choroby zapisano, że Marta biegle czyta i starannie pisze. W poleceniu na szybką opowiastkę napisała: Żaden człowiek nie może się podzielić na osiemnaście części. Ten, kto umarł, jest wolny. To wystarczy, choć jest trudne.

W mieście-tulipanie Marta wbiła sobie w brzuch grubą igłę i przewieziono ją do szpitala. Może miała nadzieję na ucieczkę i ocalenie? Szpital nie był tak zakratowany jak pawilon 17, w którym ją zamknięto. W karcie Marty zapisano, że podczas operacji usuwania igły przebudziła się, płakała i krzyczała. A kiedy doszła do siebie, stała się opryskliwa, więc ukarano ją karcerem. We wrześniu 1944 roku uznano ją za „bezużyteczną” (Unbrauchtbar) i zamordowano. Jako przyczynę śmierci podano zatrucie luminalem.

Ze zdjęcia patrzy na mnie szczupła dziewczynka o regularnych rysach twarzy i dużych oczach, ciekawych świata. Ta sama, dla której najpiękniejszym dniem w życiu była konfirmacja. Przystąpiła do niej w białej sukience, nowiutkich podkolanówkach i butach. W nocy przed ceremonią nie zmrużyła oka, taka była przejęta. Marta podzieliła los siedmiuset siedemdziesięciorga dwojga dzieci zabitych w mieście-tulipanie.

Na projekcie Ottona Wagnera prosektorium znalazło się w naturalnej niecce, wśród wysokich sosen. Architekt chciał, żeby ten obszerny budynek z czerwonej cegły skrył się w cieniu drzew. Drzwi wejściowe osłaniał secesyjny daszek, a w oknach wstawiono kraty, chociaż nikt nie próbował stamtąd uciekać. Kiedy „wzgórze głupców” zmieniło się w miasto śmierci, piwnica prosektorium posłużyła jako „spiżarnia”. W specjalnie w tym celu skleconych, przymocowanych do ścian i sufitów regałach, przechowywano słoje. Każdy słój miał nalepkę, jak weki z konfiturą domowej roboty. Na każdej nalepce wypisano numer ewidencyjny, imię i nazwisko dziecka, datę urodzin i śmierci oraz diagnozę, na przykład mongolizm albo dziedziczny kretynizm znacznego stopnia. W zalewie z formaliny pływały „preparaty anatomiczne”, czyli mózgi, rdzenie kręgowe, małe twarzyczki albo kości szczęk. Ustawione w równych rzędach słoje czekały w „spiżarni” aż od 2002 roku. Lekarze o naukowych ambicjach, między innymi doktor Heinrich Gross, ten sam, który chwalił się, że więzi dzieci w klatkach, wykorzystywali „okazy” w swoich publikacjach. Za wkład w rozwój psychiatrii, kierowanie wiedeńskim Instytutem Ludwiga Boltzmanna i wybitne osiągnięcia jako biegły sądowy doktor Gross został odznaczony austriackim Krzyżem Honorowym I klasy.

Cieszyłam się, że niepogoda wygoniła z miasta-tulipana sportowców, że nie spotkałam tam ani jednej zbrojnej w kije piechurki i ani jednego biegacza. Chociaż był dzień, w pawilonie dziecięcym, tym przeznaczonym dla maluchów do trzeciego roku życia, paliło się światło. A przed siedemnastką pasł się jelonek. Pewnie przelazł przez tę samą dziurę w płocie co i ja. Porywisty wiatr niszczył wyblakłe pasiaki zasłon. Szmaciane żaluzje, uczepione tarasowych krat, wybrzuszały się i strzępiły. W omszałym basenie kąpały się zezłomowane bramy i furtki. Dzieci się tam nie pluskały. Głodne karmiono skopolaminą i weronalem. Osłabione „wzmacniano” luminalem. Luminal to sztandarowy produkt niemieckiego koncernu farmaceutycznego Bayer; lek przeciwpadaczkowy, uspokajający i nasenny. Skuteczny, ale śmiertelnie niebezpieczny, jeśli podaje się go długo, szczególnie wycieńczonym pacjentom. A takie były dzieci z miasta-tulipana. Lekarze testowali na nich szczepionki przeciwko gruźlicy, zakażali błonicą, trądem i malarią, łamali kości, żeby sprawdzić, jak przebiega gojenie. Jeśli dzieci kiedykolwiek zażywały kąpieli, to w lodowatej wodzie. Poddawano je bowiem testom na wytrzymałość, sprawdzano, jak długo przeżyje marynarz w zimnym morzu, jeśli wypadnie za burtę.

Wyczytałam, że w mieście-tulipanie znajduje się pomnik, poświęcony zabitym dzieciom. Oznaczyłam go w telefonie pineską i powoli szłam w stronę czerwonego punktu. Na miejscu, przed nieczynnym i wciąż wspaniałym teatrem, znalazłam podświetlony klomb obsadzony różami okrywowymi. Czyżbym coś pomyliła, błędnie wpisałam nazwę? Długo kręciłam się w koło, zanim zobaczyłam wąską, podłużną tablicę z inskrypcją. Mimo że bardzo się starałam, nie mogłam odczytać napisu. Żłobione litery zlały się z szarym kamieniem. Jak niewidoma wślepiałam się palcami. W końcu udało mi się rozszyfrować informację: „Pomnik ofiar Spiegelgrund upamiętnia dzieci i młodzież zamordowaną o ośrodku eutanazji nazistowskiej Am Spiegelgrund w latach 1940–1945. Każda lampka oznacza jedno zgaszone życie. Ścisły porządek odzwierciedla sytuację dzieci. Pojmanych i pozbawionych wszelkiej wolności”.

I to już wszystko? Ile osób odszyfruje wyryty brajlem napis? Kto się domyśli, że Spiegelgrund to część Steinhofu albo jak kto woli miasta-tulipana? Znów się przyjrzałam rabatce kwiatowej. Trzeba przyznać, że ogrodnik miał wyczucie. Czerwone róże, łagodnie podświetlone lampionami, pięknie kontrastują z białą fasadą secesyjnego teatru.

Miasto-tulipan zmienia się dziś w luksusowe osiedle Otto Wagner Areal. Dawną pralnię już przerobiono w nowoczesne apartamenty z widokiem na prosektorium. Pawilon 18 zmienia się w atelier artystyczne i dom pracy twórczej. W „problematycznych pawilonach 15 i 17” – jak się o nich oficjalnie pisze, znajdą się może najdroższe mieszkania, z prywatnymi ogrodami, basenem i piękną panoramą Wiednia za oknami.

AGNIESZKA KANIA

Warto również przeczytać...