Nic dziwnego, że Nowy Jork hucznie obchodzi stulecie tygodnika „The New Yorker”, wszystko co w tym mieście doczeka tak sędziwego wieku zasługuje na szacunek. Pośpiech, zmiana, ucieczka do przodu są tu najważniejsze. A „The New Yorker” nie miał łatwego życia, owszem, czytany, poważany, ale także wyśmiewany i często zagrożony finansowo (na dziś dochodowy). Ostro walczy z nowym establishmentem, więc jego przyszłość jest niepewna i uroczystości to rodzaj zaklęcia. Dopiero początek roku, bankiety, wystawy, spotkania, festiwal filmowy – wygląda to na pośpiech. Ale pewnie wszystko zostało zaplanowane już przedtem, w czasie tak niedawnego i zwodniczego spokoju.
Wśród tych obchodów największe wrażenie zrobiły na mnie dwa przepastne tomy – antologie wierszy i opowiadań, które przez te sto lat ukazywały się w „New Yorkerze” tydzień w tydzień. Naprawdę imponujące.
Na pierwszym planie kolorowej okładki tomu Stulecie poezji są palce, które przytrzymują monokl powiększający trochę zdziwionego motyla; w tle widać wiele innych motylków, ale nieco rozmytych, bo z pewnością widzianych przez starszego niedowidzącego dandysa (z kataraktą). Jest to zrozumiały dla czytelników tygodnika wariant pierwszej, ale raz do roku powtarzanej, okładki „New Yorkera” z postacią Eustace’a Tilley’a, miejskiego dandysa podejrzliwie i z dystansem oglądającego przez monokl właśnie małego motylka. Okładka towarzyszącego tomu Stulecia prozy (jeśli tak tłumaczyć fiction) jest uzupełnieniem tej pierwszej okładki: spoglądamy tu z perspektywy motylka, czyli z drugiej strony monoklu na dandysa i jego uzbrojone w rękawiczkę palce; kontury licznych motylków w tle są równie rozmazane jak na poprzedniej okładce; widocznie motylek też już jest wiekowy.
Tom prozy ma tysiąc sto dwadzieścia stron i przedstawia siedemdziesiąt osiem opowiadań najważniejszych pisarzy anglojęzycznych ostatniego stulecia. Redaktorka tomu, Deborah Treisman, wybrała je z trzynastu tysięcy tych, które ukazały się w druku. Nie potrafiła podać kryterium, którym się kierowała w swym wyborze, ale świetnie opisuje ogólne zmiany gustów i oczekiwań, jakie redaktorzy „New Yorkera” narzucali autorom. A także bunty pisarzy, którzy rozsadzali te ograniczenia. Trudno byłoby wyliczyć autorów, nie ma tu osób nieważnych. Niewielka część z nich to tłumaczeni klasycy: Isaac Bashevis Singer, Jorge Luis Borges, Bruno Schulz, Haruki Murakami, Roberto Bolaño, Chimamanda Ngozi Adichie i Yiyun Li. Nie za wiele, ale literatura obca nie była mocną stroną tygodnika.
Natomiast tom poezji – dziewięćset osiemdziesiąt stron – ma charakter niemalże encyklopedyczny, choć jest wyborem paru tysięcy wierszy spośród ponad trzynastu tysięcy pięciuset, które się ukazały na przestrzeni stu lat. Mamy tu wszystkich lub prawie wszystkich anglojęzycznych poetów i poetki, którzy się dziś liczą, ale także niektórych ze świata. Najczęściej drukowanym w „New Yorkerze” poetą był W. S. Merwin (400 razy!), w obecnym wyborze można znaleźć cztery jego wiersze. Więcej, bo aż sześć ma poetka Sharon Olds, niezreformowana kalifornijska hipiska (używam tego określenia z szacunkiem). Redaktor tomu, czarny poeta Kevin Young, usiłuje wyrównać ogromną, w zasadzie skandaliczną stratę: przez pierwsze siedemdziesiąt pięć lat „New Yorker” wydrukował tylko jednego autora, który nie był biały – Langstona Hughesa (w obecnym tomie ma dwa wiersze). Dopiero w roku 1972 Derek Walcott przetarł drogę nie-białym, choć sam zawsze nalegał, że nie pisze wierszy jako czarny, tylko jako poeta.
Tłumaczeń jest tu niewiele. Z Polaków są trzy krótkie wiersze Miłosza, po dwa Szymborskiej i Herberta, jeden Tadeusza Dąbrowskiego. Pokazuje to siłę poezji polskiej w anglojęzycznym świecie. Szczególnie, że antologię otwiera i jest jakby mottem dla całego grubaśnego tomiska – wiersz Adama Zagajewskiego Spróbuj opiewać okaleczony świat (w tłumaczeniu Clare Cavanagh). Redaktor tomu umieścił ten wiersz osobno i na samym początku antologii, bo, jak pisze, jego ukazanie się nadało nowe znaczenie poezji po ataku na World Trade Center w 2001 roku. Wiersz ten, jak widać, został przyswojony pewnej części (połowie?) poezji amerykańskiej, stał się jakby sztandarem. A może programem?
Antologia kończy się symetrycznie też osobno umieszczonym wierszem poetki Ady Limón, zatytułowanym Koniec poezji. Jest to wiersz, który symbolizuje epokę Covidu, tak jak wiersz Zagajewskiego, napisany przed wydarzeniem, do którego jego znaczenie jest przypisane. O ile wiersz Zagajewskiego deklarował swoją myśl już w tytule, wiersz Ady Limón, po opisie izolowanego świata, kończy się prośbą „Proszę, dotknij mnie” (ten koniec tytułowi zaprzecza). Jest to więc także wiersz-manifest, świetna, „dotkliwa” prośba. Co ciekawe, zarówno początek jak i koniec zbioru należy do autora i autorki „skądinąd”, choć Limón jest poetką języka angielskiego. Widać tu intencję redaktora otoczenia wybranych wierszy – tej krainy czarów – dwoma wyznaniami wiary w moc i siłę sprawczą poezji. „Wielkie wiersze – pisze – są nie tylko teraźniejsze, ale także prorocze. Wielka poezja jest aktualna i bezczasowa”.
Jest sporo innych nowojorskich instytucji, które właśnie obchodzą stulecie swego istnienia. Większość ma swoje skróty: GWB (George Washington Bridge), WNYC (New York Public Radio), FDNY (Fire Department of New York). Jak już mówiłam, stulecie to spore osiągnięcie samo w sobie; w przeciwieństwie do Paryża Nowy Jork jest miastem niecierpliwym. Czuję, że te tomiszcza „New Yorkera”, tak ciężkie i niepraktyczne w czytaniu, są rodzajem pomnika postawionego czemuś bardzo kruchemu i ulotnemu, pismu, które można zdmuchnąć w jednej chwili, jak tego podstarzałego motylka. Ale literatury jest w nich na stulecia. I tego się trzymamy.
IRENA GRUDZIŃSKA-GROSS