W sztuce pisania opowiadań Ernest Hemingway jest nie tylko znakomitym praktykiem, autorem dziesiątków zachowanych – i wedle legendy również dziesiątków niezachowanych – doskonale zbudowanych tekstów, ale również jednym z najwybitniejszych teoretyków, człowiekiem, który jak mało kto w jasny, zapadający w pamięć i przekonujący sposób umiał powiedzieć, jak pisać i jak nie pisać. Teoria pisania opowiadań według Hemingwaya jest na tyle spójna i wyrazista, że można by właściwie mówić o szkole hemingwayowskiej, gdyby nie to, że jej twórca pozostaje właściwie jedynym jej wybitnym przedstawicielem. Podobnie jak w wypadku wszystkich innych wyraźnie odrębnych, stylistycznie charakterystycznych pisarzy – takich jak Bernhard czy Faulkner – daleko posunięte naśladownictwo raczej nie może prowadzić do godnych uwagi efektów artystycznych. Nie znaczy to jednak, że od Hemingwaya – rezygnując z wiodącej na manowce pokusy naśladownictwa – nie można się wiele nauczyć.
Istotny wkład Hemingwaya w teorię pisania opowiadań sprowadza się do trzech anegdot, z których dwie są zaledwie celnym bon motem. Za każdą z tych trzech anegdot kryje się jednak rozbudowany program artystyczny, któremu nie trzeba być wcale bezwzględnie wiernym: sam Hemingway nie zawsze się tych własnych wskazań trzymał. Nie ma przy tym żadnego znaczenia, że niektóre z tych trzech przypowieści – a może i wszystkie – są prawdopodobnie apokryficzne. Parafrazując innego klasyka: Nawet jeśli Hemingway wcale tego nie powiedział, to z pewnością powinien był powiedzieć.
Pierwszy filar hemingwayowskiej szkoły pisania to słynne słowa, że dobre opowiadanie jest jak wierzchołek góry lodowej, czyli że to, co widać – to, co fizycznie znajduje się w tekście – to zaledwie drobny ułamek całej historii, która w sposób domyślny, niewidoczny, ale jednak możliwy do odnalezienia gdzieś, choćby tylko w umyśle pisarza, istnieje. Drugi filar, wyraźnie spokrewniony z pierwszym, to anegdota o tym, jak Hemingway założył się z kimś, że potrafi z pomocą sześciu słów napisać opowiadanie – a jego spektakularny sukces („For sale: baby shoes, never worn”) jest nie tylko wzorowym ucieleśnieniem postulatu zwięzłości, ale również podkreśleniem, że niektóre słowa (i niektóre konstrukcje gramatyczne) mają ponadprzeciętną pojemność treściową. Trzeci filar – uzupełniający poprzednie dwa i jako jedyny stanowiący konkretną wskazówkę stylistyczną, a nie tylko konstrukcyjną czy ideową – to rada, jakiej miał udzielić Hemingway jakiemuś młodemu adeptowi sztuki pisarskiej: „Usuń przymiotniki”.
Teoria góry lodowej postuluje, aby pisarz nie pisał wszystkiego, co wie, a jednak sporo – choćby o swoich postaciach – wiedział. Wielu pisarzy chętnie sięga po niedomówienia i niejasności, ale postulatu Hemingwaya nie można sprowadzać do pobudzających wyobraźnię czytelnika niedopowiedzeń. Ukryte pod powierzchnią – czyli poza tekstem – dziewięćdziesiąt parę procent opowieści musi istnieć w tekście domyślnie, musi być możliwe do wskazania poprzez system istniejących w tekście odniesień. Dialogi, opisy muszą odwoływać się do szerszej historii bohaterów niż tylko ta ukazana w obrębie opowiadania. Nie chodzi więc tylko o to, aby z dziejów danej postaci zgrabnie wykroić tylko jeden mały fragment, ale o to, by ten fragment ukazać jako fragment właśnie, nie jako zamkniętą całość – jako część większej całości, której się przy tym dosłownie nie pokazuje. Najłatwiej osiąga się to oczywiście w dialogach, każąc postaciom aluzyjnie przywoływać wydarzenia niemieszczące się w tekście, odpowiadać na pytania zadane poza opowiadaniem. Ale podobny efekt można wywołać również za pomocą określonych wyrażeń czy wręcz słów, które natychmiast przywołują jakąś dodatkową przestrzeń. Wystarczy napisać słowo „ponownie”, aby czytelnik zaczął wyobrażać sobie to, co wcześniejsze. Wystarczy napisać „wracał”, byśmy sobie uświadomili, że wcześniej „szedł”. Znakomicie działa również zaczynanie zdań (i opowiadań) od wszystkich tych słów, od których w szkole zabraniano zaczynać zdania: ale, więc, a.
Pożytki z używania tych słów wytrychów otwierających nowe przestrzenie, nieopisane wprost, doprowadzają nas do zrozumienia najważniejszej nauki wynikającej z anegdoty o opowiadaniu z sześciu słów. Istnieją słowa i konstrukcje, które przywołują jakąś rzeczywistość wyrastającą poza tekst. Określenie „na sprzedaż” od razu każe sobie wyobrazić kontekst, w jakim pojawia się tekst. Nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z jakimś ogłoszeniem prasowym, ta wiadomość jest automatycznie zawarta w samym tekście i nie trzeba pisać: „Pewnego deszczowego dnia kartkowałem jak co czwartek poranną gazetę, kiedy moim oczom ukazało się…”. Wstawienie do tekstu dziecka automatycznie stwarza jakiegoś narratora, który musi być rodzicem tego dziecka czy potencjalnego dziecka – to jest zdecydowanie ojciec, a nie matka, chociaż nie potrafię powiedzieć, skąd to wiadomo. W dłuższych tekstach też oczywiście nieustannie stosuje się takie huśtawki czy wahadła, które sugerują, że jeszcze przed chwilą ten element znajdował się przed tekstem albo że za chwilę się znajdzie za tekstem. Nawet sama gramatyka może pełnić rolę domyślnego rozszerzania przestrzeni opowiadania. W wielu językach europejskich tę rolę pełnią czasy zaprzeszłe – przywodzące na myśl od razu dwie przestrzenie czasowe. Po polsku też mamy szereg możliwości łatwego manipulowania płaszczyzną czasową opowiadania – choćby formami dokonanymi i niedokonanymi [1].
Analizując trzeci filar – „Usuń przymiotniki!” – pora powiedzieć „Sprawdzam” i zajrzeć do jakiegoś konkretnego tekstu Hemingwaya, na przykład do słynnego opowiadania Wzgórza jak białe słonie. O proszę, tu mamy przymiotnik już w tytule. Niemal wszystkie przymiotniki w tym tekście są jednak określonego typu. Jeśli już Hemingway sięga po przymiotnik, to niemal zawsze jest to przymiotnik „obiektywny”, odnoszący się do rzeczywistości czysto fizycznej – kolor, wielkość, kształt, materiał, z którego coś jest wykonane. Przymiotników „subiektywnych”, odnoszących się do uczuć, emocji, moralności, wartości, niemal w tym opowiadaniu – jak i w wielu innych tekstach Hemingwaya – nie ma. Emocje i moralność są bowiem pod powierzchnią, są tą częścią, którą musi sobie stworzyć sam czytelnik. To nie jest przypadkowe, że właśnie ta sfera jest u Hemingwaya relegowana pod powierzchnię tekstu. Freud też sięgał po metaforę góry lodowej, mówiąc, że znaczna część naszego życia psychicznego rozgrywa się pod poziomem świadomości. Hemingway umieszcza „pod wodą” te, a nie inne sfery naszego życia również za pomocą określonych środków, a w tym wypadków zaniechań stylistycznych.
W tekście Wzgórza jak białe słonie Hemingway opowiada historię, której nie opowiada. To jest opowieść o parze czekającej na pociąg (to jest w opowiadaniu), parze, która zamierza usunąć ciążę (tego niby wprost w opowiadaniu nie ma). Sygnałów dotyczących ukrytej historii jest tu aż za wiele. Trochę niepotrzebnie pada słowo „zabieg” – i bez tego doskonale wiadomo, o co chodzi – to jest pewnie jedyna słabość tego opowiadania. Przymiotników jest tu cała plejada – oprócz powtórzonej wielokrotnie w tytule metafory białych słoni (w których kształt mają się układać chmury, co widzi ona, a czego nie chce widzieć on), kilka razy powtarza się też przymiotnik „prosty” (zabieg ma być prosty, sprawa ma być prosta). Reszta występuje pojedynczo – i albo odnosi się do rzeczywistości fizycznej (dwa razy kolor, raz kształt, dwa razy położenie, dwa razy temperatura, trzy razy materiał, kilka innych aspektów fizycznych – ciężar, wilgotność), albo występuje w kontekście wyraźnie ironicznym. Para siedzi i pije sobie „nowe” drinki. Jej życie będzie „dobre” (ale dopiero potem), będą „zadowoleni” i „szczęśliwi” (ale dopiero potem), on będzie wręcz „zachwycony” (ale dopiero, gdy ona usunie ciążę). Wszystkie przymiotniki odnoszące się do życia emocjonalnego występują więc w formie szyderczej lub zakłamanej, co podkreśla zdumiewający cynizm całego opowiadania. Ten sam cynizm pobrzmiewa również w jedynym zdaniu odnoszącym się wprost do potencjalnego dziecka, nazwanego tu „rzeczą, która odebrała nam radość”.
Poszerzając pole opowiadania, Hemingway zaprzęga kolejne formy gramatyczne. Dialog dwojga ludzi chwilami zmienia się w prawdziwy kalejdoskop czasów. „Kiedy zabiorą świat, nie dostaje się go z powrotem”, mówi ona w czasie teraźniejszym. „Nikt go nam nie zabrał”, ripostuje on w przeszłym. „Zobaczymy”, odpowiada ona w przyszłym. Ogólnie panuje między nimi doskonałe nieporozumienie, co ma podkreślać tytułowa metafora. Te wyobrażone słonie są jak drzwi do innej rzeczywistości, które ona dostrzega, a które on przed nią zatrzaskuje. Co ciekawe, sympatia autora (a tym samym czytelnika) jest w jakiś sposób doklejona do niego. Cynizm osiąga tu jeszcze wyższy poziom, bo Hemingway w zasadzie nie pozwala czytelnikowi współczuć tej dziewczynie, każąc jej bez końca bredzić o białych słoniach. Kiedy więc ona w finale opowiadania ucisza mężczyznę, to ma się wrażenie, że ucisza również samą siebie. Podobne odwrócenie dzieje się również w ostatnich słowach. „Nic mi nie brakuje”, zapewnia dziewczyna, chociaż całe opowiadanie jest nie o braku, ale o nadmiarze – i odczuwanym nie przez nią, ale przez niego.
Wszystkie te wytrychy, cała żonglerka gramatyką, skąpo dawkowane przymiotniki obiektywne i cyniczne przymiotniki subiektywne – cała ta hemingwayowska metodyka – jest w tym dość okropnym opowiadaniu wykorzystana doskonale do pokazania rzeczywistości, której nie ma, której nie było i której nie będzie. Wierzchołek góry lodowej jest tu nie tylko metaforą konstrukcyjną, ale i trafnym opisem ludzkiego życia emocjonalnego, wzajemnych relacji międzyludzkich, może życia jako takiego po prostu. Opowiadanie to w paradoksalny i niepokojący sposób zdaje się jednak miejscami wślizgiwać pod kolory, kształty, układy i materiały, by odmalować rzeczywistość możliwą, jaka nigdy nie nastąpi – te dziecięce buty, które nie będą nigdy używane.
MACIEJ MIŁKOWSKI
[1] W internecie można znaleźć wiele stron poświęconych „six-word-stories”. Jak się trochę tych miniopowiadań poczyta, to widać, jak niełatwa w istocie jest to zabawa. Zwykle jedyną udaną propozycją na tych stronach jest umieszczony na górze legendarny tekst Hemingwaya. Moim zdaniem najlepsze rezultaty osiąga się, poszerzając swoje możliwości: skoro mamy tylko sześć słów, to korzystajmy z interpunkcji, ze specyfiki zapisu, z czego tylko się da. Korzystajmy z dobrodziejstw gramatyki. No i oczywiście – idąc za przykładem klasyka – okładajmy czytelnika dzieckiem. Moja najlepsza jak dotąd propozycja: „– Masz żonę? – Miałem. – Dzieci? – Miałem mieć”.
Tekst pochodzi z tomu „Anatomia opowiadania”. Warszawa, Próby, 2024 – aby zmówić – kliknij tutaj