fbpx
HOME
Krzysztof A. Worobiec

Dygresja berlińska (i nie tylko…)

Na początku tej historii (już w trzecim zdaniu pierwszej części) wspominałem o Berlinie Zachodnim, potem nazwa ta kilkukrotnie jeszcze się pojawiała (i jeszcze się pojawi). Paradoksalnie pobyt w tym wielkim mieście (liczyło prawie dwa miliony mieszkańców, a po zjednoczeniu Niemiec, wraz ze wschodnią częścią, prawie cztery miliony), odcisnął piętno na tym, co później tworzyliśmy w maleńkim Kadzidłowie liczącym zaledwie… czterech mieszkańców (czasami żartujemy, że tylko skreśliliśmy sześć zer). Pora więc na dygresję (nieco dłuższą) i kilka słów o Berlinie i o sobie…

Pytany o pochodzenie odpowiadam niekiedy prowokująco, że… nie mam korzeni! Moi rodzice byli tzw. repatriantami z terenów zachodniego Wołynia, których w 1945 „rzucono” na Ziemie Zachodnie (podobnie zresztą jak ojca Danusi). Urodziłem się w Świebodzinie, trzy pierwsze lata życia spędziłem w odległym od niego o 25 kilometrów maleńkim Kosieczynie (ojciec był tam kierownikiem szkoły), potem szesnaście lat w Zielonej Górze – gdzie „uczęszczałem do szkół” (SP, LO), kolejne osiem lat mieszkałem we Wrocławiu – gdzie studiowałem i pracowałem, aż dziewiętnaście lat spędziłem w Berlinie, no a teraz, od dwudziestu lat mieszkam na Mazurach. No więc gdzie są te moje korzenie?!

Z Zielonej Góry jest blisko do Berlina (190 km) i w młodości wiele razy bywałem w jego wschodniej części, czyli stolicy „bratniej” NRD. Z wieży telewizyjnej przy Alexanderplatz oglądałem niedostępne dla nas „zachodnie sektory” miasta, a stojąc przed Bramą Brandenburską zaglądałem, co tam za nią widać (o ile enerdowscy strażnicy nie gonili ciekawskich). Młodsi czytelnicy mogą tego nie wiedzieć: Berlin Wschodni był radzieckim sektorem okupacyjnym, a Berlin Zachodni w latach 1949-1990 podzielono na sektory: amerykański, brytyjski i francuski, które zostały odgrodzone długim, wysokim i pilnie strzeżonym murem. Po raz pierwszy udało mi się ten mur przekroczyć w 1975 roku. To był krótki, kilkugodzinny przystanek w drodze – jechałem pociągiem ze Szwecji, z Malmö (z przesiadką w Berlinie Ost i Pradze) do Austrii. Do „zakazanego miasta”, czyli strzeżonego i zamkniętego West-Berlina dostałem się przez słynne przejście graniczne Friedrichstrasse, które nie bez powodu nazywane było Tränenpalast czyli Pałacem łez. Było to miejsce ponure i smutne, pilnowane przez agentów stasi oraz żołnierzy z groźnymi minami, w bryczesach, z karabinami maszynowymi na piersi i wilczurami przy nogach, takich enerdowskich dementorów (dla tych, którzy nie czytali Harry’ego Pottera: „To jedne z najbardziej obrzydliwych stworzeń, jakie żyją na ziemi. Lubują się w najciemniejszych, najbardziej plugawych miejscach, rozkoszują się rozkładem i rozpaczą, wysysają spokój, nadzieję i szczęście” – jak ich określił jeden z bohaterów tej powieści).

Od strony wschodniej (Reservat) pilnie strzeżony mur berliński od strony zachodniej był chyba najdłuższą na świecie galerią graffiti, 1989

Ponownie do Berlina Zachodniego przyjechałem w grudniu 1980 roku, również pociągiem ze Szwecji. Było to możliwe dzięki „karnawałowi «Solidarności»”, bo wcześniej za ten wyjazd w 1975 roku (ale nie tylko) trafiłem na czarną listę wydziału paszportowego (w 1975 roku w Berlinie Zachodnim spędziłem kilka godzin, ale po trzy miesiące w Szwecji i Austrii – w czasach PRL były to trzy miejsca, w których można było tak długo przebywać bez wiz, co wykorzystałem) i kilkukrotnie dostawałem odmowę na zagraniczny wyjazd (dla młodszych czytelników to zapewne niewyobrażalne, ale wówczas paszport był wydawany na ściśle określony wyjazd i czas, a po powrocie należało go oddać). Mój drugi pobyt w Berlinie Zachodnim miał być krótki – może nie kilkudniowy, ale kilkutygodniowy, a zakończył się po… dziewiętnastu latach, definitywnie dopiero latem 1999 roku!

A było to tak. Po studiach na uniwersytecie (wtedy jeszcze im. Bolesława Bieruta) zostałem we Wrocławiu, gdyż – o dziwo!, jako jeden z niewielu po geografii, dostałem pracę w swoim zawodzie (w PRL oficjalnie nie było bezrobocia, ale po studiach takich jak moje, mało kto wykorzystywał swoje wyuczone umiejętności, chyba że został nauczycielem – czego ja nie chciałem). Zostałem zatrudniony w małej pracowni fizjograficznej przy dużej ogólnopolskiej firmie „Geoprojekt”. Wyjeżdżając na urlop przysługujący mi za rok 1980, uzgodniłem ze swoim szefem, że w szufladzie biurka zostawiam awansem podanie o urlop w styczniu, a jeśli ewentualnie mój pobyt się przeciągnie, to listownie przyślę podanie o urlop bezpłatny. W Berlinie Zachodnim odwiedzałem wówczas moją najmłodsza siostrę – Haneczkę. Mieszkaliśmy u jej znajomych, Niemców, było ciekawie, poznawałem nowy świat „od środka” (a nie jako turysta), więc zgodnie z planem wysłałem podanie o urlop bezpłatny, ale nie uwzględniłem jednego…

Dwa pierwsze lata w Berlinie mieszkałem tu, przy Paulsbornerstrasse

List z Berlina via Warszawa do Wrocławia szedł tak długo, że nim w końcu trafił na biurko mojego szefa (który usiłował mnie kryć, bo czekał na moje obiecane podanie) uznano w kadrach, że „porzuciłem stanowisko pracy”, co w socjalistycznej gospodarce planowej było bardzo poważnym wykroczeniem.

No i okazało się, że nie muszę śpieszyć się z powrotem – bo i do czego? I tak póki co zostałem w Berlinie. Ale to „póki co” jeszcze bardziej się wydłużyło, gdy w grudniu 1981 roku ogłoszono stan wojenny. Akurat w Berlinie przebywał mój ojciec z moją najstarszą siostrą – jej mąż był przewodniczącym NSZZ „Solidarność” Ziemi Lubuskiej, więc został internowany. Oni musieli wracać do rodziny, ale mnie powrót odradzali, bo milicja już wypytywała o mnie (miałem wrócić w styczniu, a nie wracałem), więc z pewnością nie będą czekać z kwiatami. No i gdzie w stanie wojennym, z „wilczym biletem” znajdę pracę? Taki oto splot okoliczności zdecydował, że na lata zostałem w Berlinie (choć nigdy nie planowałem wyjazdu z Polski na stałe)! Została też moja najmłodsza siostra.

Szczęśliwie mieszkaliśmy u zaprzyjaźnionych Niemców, u Rosie i Krixa (oboje już nie żyją), w nieco zapuszczonej, ale pięknej, dużej willi, otoczonej wielkim ogrodem. Miejsce było niesamowite: przypominający pałac budynek z końca XIX wieku, z wielkim i wysokim na dwie kondygnacje holem wykładanym boazerią, marmurowym kominkiem, z drewnianymi ozdobnymi schodami i galerią, z witrażami, znajdował się w dzielnicy Grunewald – wykwintnej, zielonej i spokojnej, ale jednocześnie oddalonej kilkanaście minut spacerkiem od reprezentacyjnej ulic Ku-damm.

Danusia oraz Rosi i Krix w ich domu – ostatnie wspólne zdjęcie, luty 2019

Krix był architektem, kibicował Polsce (może dlatego, że jego rodzice byli z Prus Wschodnich?) i „Solidarności”, Rosie – choć pochodziła z bardzo bogatej rodziny, była działaczką założonej w 1978 roku berlińskiej Alternatywnej Listy (Alternative Liste für Demokratie und Umweltschutz, AL tworzącej później Bündnis 90/Die Grünen) i oboje chętnie pomagali Polakom. Willa była spadkiem po bardzo bogatych dziadkach Rosie, którzy kupili ją z odszkodowania za majątek – browar w Grodzisku Wielkopolskim, pozostawiony po powstaniu Polski w 1918 roku. Tak więc, z siermiężnego, szarego socjalistycznego świata zostałem przez los „rzucony” do bogatego, kolorowego, „kapitalistycznego” Berlina, który poznawałem… przez pryzmat antykonsumpcjonizmu i alternatywnego sposobu życia Krixa i Rosie. Oboje jeździli wysłużonymi autami, kupowali w dyskontach spożywczych, segregowali śmieci (w 1980 nawet w Niemczech nie było to oczywiste), Rosi nosiła tylko rzeczy z second handu (nawet na ślub z Krixem), nie kupowali nowych mebli tylko naprawiali stare (np. połamane krzesła – dzięki temu uczyłem się fachu, bo Krix wyszukiwał dla mnie takie różne zajęcia). Jako geograf, „od dziecka” interesujący się krajobrazem, architekturą i sztuką (w moim domu rodzinnym było dużo książek) zawsze zwracałem uwagę na otaczający mnie świat. Ale dzięki Krixowi zacząłem inaczej patrzeć na architekturę, ład i planowanie przestrzenne, krajobraz oraz ich wzajemne powiązania i oddziaływanie. Z Krixem i Rosi pojechałem w 1981 roku (nie całkiem legalnie, z polskim paszportem, bez wiz, ale samochodem na niemieckich numerach, więc się udało, a dopiero w Atenach postarałem się o wizę niemiecką, by już legalnie wrócić do Berlina, gdzie zalegalizowałem swój pobyt) po raz pierwszy do Grecji, gdzie mieli letni domek oraz wielu greckich przyjaciół. W ten sposób poznawałem Grecję, ludzi i ich kuchnię, od środka, a nie jako turysta (od tego czasu „grecki bakcyl” we mnie pozostał i kilkanaście razy jeździliśmy tam z Danusią).

W Berlinie przebywałem głównie wśród Niemców, szlifowałem ich język (który już znałem z liceum i studiów), poznawałem ciekawych ludzi, nostryfikowałem dyplom i zapisałem się na studia uzupełniające na Freie Universität w Berlinie (Studiengang: Geographie/Erdkunde, Studienziel: Promotion) choć doktoratu nigdy nie zrobiłem. W końcu wyprowadziłem się od Rosi i Krixa do mieszkania w dzielnicy Charlottenburg, w którym mieszkałem przez 16 lat, od połowy lat osiemdziesiątych z Danusią, z którą znaliśmy się jeszcze z czasów studenckich (w 1989 roku wzięliśmy ślub, we Wrocławiu). Tam spróbowałem pewnego razu namalować swój pierwszy obraz olejny (w młodości dużo rysowałem, głównie piórkiem i tuszem). Obraz wyszedł nieźle, więc malowałem coraz chętniej i więcej. Namalowałem kilkaset obrazów, głównie olejnych (martwe natury z widocznymi wpływami postimpresjonistów, ale też sporo architektury, pejzaży), większość z nich… rozdałem (bo jako student nie miałem za dużo pieniędzy, więc dawałem takie prezenty), ale część z nich po latach trafiła do Kadzidłowa i teraz zdobią ściany Oberży.

Mój pierwszy obraz olejny (zimowy widok Zielonej Góry) namalowany w 1986 roku

W tamtym czasie Berlin Zachodni był miejscem wyjątkowym, świetlistą enklawą otoczoną ponurym i ciemnym enerdowskim Mordorem, ale paradoksalnie… miastem wolnym, choć niczym więzienie otoczonym wysokim murem. Uciekali do niego ludzie szukający wolności, którzy nie chcieli iść do wojska (Berlin Zachodnie formalnie nie należał do NRF, więc nie obowiązywała tam służba wojskowa), nie akceptowali mieszczańskiego stylu życia w ówczesnym NRF (teraz RFN) lub chcieli studiować na uniwersytecie nazwanym Wolnym (Freie). To zamknięte miasto było mentalnie niezwykle otwarte, było kolebką rozmaitych alternatywnych ruchów w sztukach plastycznych, nowych stylów w muzyce (mieszkali tam i nagrywali Lou Reed, Iggy Pop czy David Bowie), teatrów offowych, nieformalnych grup artystycznych etc. Ale nie tylko alternatywnych: była tam najsłynniejsza wówczas europejska orkiestra symfoniczna, którą dyrygował Herbert von Karajan, były najlepsze w Europie kluby jazzowe, renomowane galerie sztuki, muzea, biblioteki, odbywały się wydarzenia artystyczne i wielkie koncerty (w 1990 roku mieliśmy okazję obejrzeć koncert The Wall Rogera Watersa na terenie po zburzonym murze).

Enerdowska „Wiosna Ludów”, tłumy (i my) świętujące upadku muru przy Bramie Brandenburskiej (w głębi widać wieżę telewizyjną przy Alexanderplatz), przed którą dwa lata wcześniej Ronald Reagan apelował: „Mr. Gorbachev, open this gate!”, listopad 1989 roku

Ponad trzydzieści lat temu po raz pierwszy oglądałem tam wielkie wystawy malarstwa (dzieła Cézanne’a, Gauguina, van Gogha, Picassa, postimpresjonistów, impresjonistów, kubistów etc.) a także realizacje najbardziej znanych architektów współczesnych – Corbusierhaus, Neue Nationalgalerie Miesa van der Rohe, budynek filharmonii projektu Scharouna. Jednym z nich był nowoczesny gmach Saatsbibliothek zu Berlin przy Potsdamer Strasse, w której spędzałem wiele dni, poznając powoli swoją Terra incognita – zupełnie mi nieznaną wówczas historię mazurskich wsi, dzieje starowierców, etc. Jednym słowem Berlin odcisnął swój ślad, ale też paradoksalnie sprawił, że… postanowiliśmy go opuścić, by znaleźć sobie spokojne miejsce w Polsce! A jak to było, opisałem już w pierwszym odcinku, więc pora kończyć dygresję.

KRZYSZTOF A. WOROBIEC

Warto również przeczytać...