fbpx
HOME
Renata Gorczyńska

Biada!

Opuścił mnie. Stało się to już jakiś czas temu, a ja ciągle nie mogę się pozbierać. Pewne oznaki kazały się domyślać odejścia. Próbowałam temu przeciwdziałać, ale widocznie za mało się starałam. By uratować chociaż jego resztki, uchronić przed bardachem, przy którym stajnia króla Elidy jest wzorem ochędóstwa, zaprzestałam oglądania wszelkich serwisów newsowych. Nie chciałam go narażać na zbyt drastyczne konfrontacje z rzeczywistością. Z tego samego powodu zarzuciłam lekturę gazet i czasopism, ograniczając się do nagłówków wyświetlanych w smartfonie. Też je starannie przesiewałam, żeby go nie spłoszyć nachalnością doniesień.

Spróbowałam innej metody: zapragnęłam omamić go wiekiem niewinności, gdzie cynizm i ironia jeszcze się nie zadomowiły. Wróciłam zatem do książek czytanych kopę lat temu z okładem – humoresek Prusa, Twaina i Czechowa. Trochę na siłę, ale liczyłam, że może to go do mnie na powrót przekona. Zero reakcji z jego strony. Zresztą i mnie w trakcie lektury wcale nie było do śmiechu, a zbiór felietonów pod tytułem To i owo naszego klasyka tak się źle zestarzał, że aż świecił próchnem. Nawet Przygody Hucka, do dziś kultowa powieść w Stanach, zupełnie mnie nie wciągnęła.

Z nadzieją sięgnęłam po baśnie. Nic to nie dało, choć Dziewczynkę z zapałkami i Choinkęna wszelki wypadek czym prędzej odstawiłam, mając w pamięci szlochanie matki, gdy mi je czytała na głos. Zachodzę w głowę, co jeszcze mogłabym dla niego zrobić, czym go do siebie zjednać. Substancji zakazanych nie pobieram, więc tu nie ma na co liczyć, a po alkoholu zbiera mi się na płacz nad niedolą własną i świata.

W lustrze, którego staram się unikać jak ognia, widzę swoją nabzdyczoną minę; takim epitetem rzucała we mnie matka, gdy chciała mi dopiec. Ten odrażający zestrój spółgłosek „bzd” prześladował mnie za każdym razem, gdy on dawał sygnały, że zbiera się do odejścia. Na szczęście prędzej czy później był łaskaw wracać. Teraz więc znowu czekam we łzach i trwodze: a nuż się odezwie. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie…

Podaję personalia: Nazywa się Zmysł Humoru, czasami też zwą go Poczuciem Humoru, ale wolę to pierwsze, bo bardziej męskie. Jego rodowód jest zawiły, a nawet wewnętrznie sprzeczny. Bo „humor” pochodzi od łacińskiego „być mokrym, wilgotnym”, co ani rusz nie pasuje do jego naczelnej cechy. Do tego inaczej go rozumiemy w liczbie pojedynczej, a inaczej w mnogiej. Definicji „humoreska” przeczy określenie „humorzasty”. Zatem logicznie rzecz biorąc, poczucie humoru powinno oznaczać skłonność do chlipania. Co mi przypomina dwa drogowskazy na szosie gdzieś w Ziemi Wejherowskiej „Jęczewo – 1 km” i symetrycznie po drugiej stronie: „Płaczewo – 1,8 km”. Na pociechę w obu funkcjonują place zabaw. Z góry współczuję parom skojarzonym w tych dwóch wsiach oddalonych od siebie o niecałe trzy kilometry.

Wyobraźmy sobie weselisko płaczewianki z jęczewiakiem. Na poczesnym miejscu plastikowa Fontanny Łez, dania takie, że tylko zgrzytać zębami, Ta ostatnia niedziela w rytmie discopolo. Tak to może wyglądać po odejściu króla zmysłów, na którym budowałam swoją tożsamość. Szczególnie w warstwie skojarzeń, przykładowo: płaczewianka płacze za wiankiem, jęczewiak ubolewa. Przecież wyszłam za mąż za człowieka, z którym wyswatał mnie na odległość jego wierny przyjaciel od czasów przedszkolnych. Gdy zapytałam, na czym polegają jego walory, odparł bez wahania: „On ma specyficzne poczucie humoru”. Lepszej rekomendacji nie potrzebowałam. Wystarczyło polecieć z Warszawy do Nowego Jorku i zbadać sprawę empirycznie.

Albo inny przykład: mój ciemnowielmożny mentor odstępował od swego dostojeństwa na pokaz i potrafił w gronie przyjaciół ryczeć homeryckim śmiechem. Gustował, jak w/w mąż, w czarnej odmianie humoru, ale i sytuacyjnym nie gardził. Pewnego razu w słynnej knajpie Goldenberga w paryskim Le Marais postanowił pokazać, jak się biega na czworakach, co było przypomnieniem odległych zabaw z Jerzym Andrzejewskim. Jak powiedział, tak uczynił, krążąc między stolikami. Natychmiast pojawił się właściciel, dopraszając się o wpis do księgi pamiątkowej. Mój mistrz zostawił więc pisemny ślad swoich popisów, szukać pod datą 1983.

Jeszcze dawniej temu zadawałam się z trójcą Salonu Niezależnych. W życiu się tak nie śmiałam, jak na ich występach. Gdy odstawiali swój skecz o bażantach na Kabaretonie w Opolu, cały amfiteatr, z tysiąc widzów, kwiczał ze śmiechu. W ten oto sposób poznaliśmy się. Nie mogłam odżałować, że ich drogi się rozeszły. Moja też.

No dobrze, jest jak jest, może będzie lepiej, a może gorzej. Mój kolega psychiatra opowiadał, jak postanowił ulżyć swoim zdepresjonowanym pacjentom za pomocą śmiechoterapii, jak ją nazwał. W tym celu sprowadził kasety VHS z klasyką filmu niemego – wczesnym Mack Sennettem, Charlie Chaplinem, Busterem Keatonem. Był przekonany, że komedie slapstickowe wyprowadzą chorych ze stanu bliskiego katatonii. Zwołał ich więc w sali telewizyjnej psychiatryka i czekał na reakcję, wyświetlając półgodzinną mieszankę najsłynniejszych gagów.

Bez względu na całą tę wirtuozowską clownadę, zgromadzenie w piżamach siedziało bez ruchu i w całkowitym milczeniu. Pewnie i dziś podobnie zareagowałoby na zalew memów i filmików na YouTube.

Bo gdy od człowieka odchodzi poczucie humoru, to już zostaje tylko poczucie honoru. A ono jest śmiertelnie poważne i nie znosi konkurencji.

RENATA GORCZYŃSKA

Warto również przeczytać...