fbpx
HOME
Dariusz Czaja

Wyrazy wdzięczności

Pamięci Pawła Muratowa

23 grudnia 1955 roku Karl Barth, wybitny szwajcarski teolog, napisał list do Wolfganga Amadeusza Mozarta. Nie byłoby może w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że adresat nie żył już ponad półtora wieku. Ale zdaje się, że to nie o niego chodziło. List skierowany był może nie tyle do martwego twórcy, ile raczej do śmiertelników, do nas, żyjących. Ten krótki tekst był ukoronowaniem wieloletniego uwielbienia, jakim darzył on austriackiego kompozytora. O jego miłości do muzyki Mozarta krążyły legendy. Odkąd jako kilkulatek usłyszał dźwięki Czarodziejskiego fletu, wszystko, co wyszło spod pióra genialnego muzyka, stało się intymną częścią jego intelektualnego życia. W gabinecie, w którym najczęściej pracował, wisiał portret kompozytora, a każdy dzień, jak wspominali przyjaciele, rozpoczynał od wysłuchania kilku fragmentów z długiej listy utworów Mozarta. List jest niezwykły a spowija go – od pierwszej do ostatniej linijki – aura dziękczynna, zgodnie z jego oryginalną nazwą: Dankbrief an Mozart. Barth pisze do Mozarta jak do dalekiego przyjaciela, tłumaczy mu najpierw skąd u niego tak długo trwający, w zasadzie bezkrytyczny, zachwyt nad jego sztuką: „Zachwycałem się tobą i byłeś mi drogi na długo przed tym, zanim okrzyknięto cię forpocztą Beethovena. Mówiąc najprościej: dziękuję ci za to, że kiedy tylko słucham twojej muzyki przenoszę się całkiem na próg świata, który, obojętnie, w słońcu, czy w burzy, za dnia, czy w nocy, jest kosmosem dobrym i uporządkowanym. Tym samym jako człowiek dwudziestego wieku zawsze czuję się pobłogosławiony odwagą (a nie arogancją), stosownym czasem (a nie pospiesznością), czystością (ale nie jej nudną odmianą), pokojem (nie mającym nic z lenistwa). Z uszami otwartymi na twoją muzyczną dialektykę można być młodym starzejąc się, można pracować i odpoczywać, można być zadowolonym i odczuwać smutek, mówiąc krótko: można w pełni żyć. Oczywiście, wiesz lepiej ode mnie, że dla osiągnięcia tego wszystkiego nawet najlepsza muzyka nie wystarczy. A jednak, istnieje taka muzyka, która – jako pewien rodzaj uzupełnienia, i niezbyt często – pomaga nam, by osiągnąć ten cel, i taka, która czyni to w słabszym stopniu. Twoja pomaga. Ponieważ jest ona częścią mojego życiowego doświadczenia – w roku 1956 będę miał lat siedemdziesiąt, wówczas ty wędrowałbyś pośród nas jako dwustuletni patriarcha! – i ponieważ wierzę, że w naszym stuleciu pogłębiającego się mroku, potrzebujemy twojej pomocy, dlatego jestem ci wdzięczny, że przebywałeś pośród nas, że przez tych kilka krótkich dziesięcioleci twojego życia, chciałeś wyłącznie komponować muzykę czystą i że w twojej muzyce wciąż zachowujesz żywotność, pozostając w łączności z nami”.[1]

Pisany ponad przepaścią lat list Bartha do Mozarta jest w gruncie rzeczy skumulowanym, rozpisanym na akapity, solennym dziękczynieniem. Swój list kończy on sławnym passusem, w którym zdradza swoje najgłębsze przekonanie, co do pośmiertnej kariery muzyki Mozarta. Oświadcza mianowicie stanowczo, że domyśla się, iż chociaż obowiązującą muzyką w niebie jest Bach, to ma wszakże niezbitą pewność, że kiedy aniołowie znajdują się sami (sic!), obracają się tylko we własnym gronie – grają muzykę Mozarta…

Lektura tego tekstu budzi w pamięci rozmaite przydźwięki i przywodzi na myśl inne, podobnie wiernopoddańcze frazy. Dla mnie, swoją bezpośredniością i entuzjazmem, list Bartha przypomina, niemal bezwiednie, szereg perlących się inteligencją i znawstwem akapitów Stadiów erotyki bezpośredniej, olśniewającego tekstu, w którym Søren Kierkegaard sławi nieprzytomnie geniusz Mozarta i tłumaczy przekonująco, dlaczego twórca Wesela Figara dołączył „do małej gromadki ludzi nieśmiertelnych, których imion i dzieł czas nigdy nie zapomni”.[2]

Krótki tekst szwajcarskiego teologa istotny jest dla nas, pytających o naturę – niby oczywistego, ale wymykającemu się jednoznacznemu nazwaniu – fenomenu wdzięczności, z kilku zasadniczych powodów. Ważny jest nie tylko jako świadectwo historyczne, ale także dlatego, że w jego słowach i między wierszami objawia się niemal w postaci czystej istota wdzięczności. Punkt wyjścia, zauważmy, jest ściśle topologiczny. Ten który składa świadectwo, który wypowiada słowa wdzięczności, sytuuje się wyraźnie poniżej tego, o kim mówi, do kogo się zwraca. Komu dziękuje. Odległość, jaka początkowo dzieli go od obiektu dziękczynienia zdaje się przepastna. Oto ludzki pył staje wobec góry, której szczyt niknie w niedosiężnej mgle. Dziękujący próbuje więc w jakiś sposób, najczęściej nieporadnie, pokonać ów dystans. Mnoży superlatywy i przymiotniki w stopniu najwyższym, nie troszcząc się przesadnie o powaby stylu. Być może dlatego w wypowiedzi dziękczynnej nie ma słów niestosownych, za wysokich, nie na miejscu, bez miary. Nie ma tu wyrazów nad wyraz. Wszystkie słowa, nawet te zwykłe, najprostsze, należące do przestrzeni codziennej rozmowy, uzyskują w tym gatunku jakiś osobny, odświętny, hieratyczny nieomal wymiar. Zasadą dziękczynienia jest hiperbola a słownik służy jako nieograniczony magazyn poręcznych słów, z którego wysławiający czyjąś wielkość nie boi się skorzystać. Tu nie ma zapór i zahamowań, nie ma letniości i średnich temperatur. Akt wdzięczności to nie miejsce na erudycyjny chłód i krytyczne zdystansowanie. Ten, kto zdobywa się na dziękczynną mowę, z każdym zdaniem wjeżdża na najwyższy szczyt afektacji i najchętniej cały czas by się tam utrzymywał. To nie czas na wahania, dwuznaczności i dzielenie włosa na czworo. Tutaj królują niepodzielnie: zachwyt, laudacja, hołd, lśnienie.

Bo też, jeśli chwilę się zastanowić, to wydaje się, że akt wdzięczności jest w gruncie rzeczy inną formą wyznania miłosnego. W kontekście obiektu urzeczenia Karla Bartha może jeszcze lepiej zrozumiemy słowa Rolanda Barthesa (to nieco paradne: Barthes wspiera Bartha!), który pisał że muzyka „nie podpada pod żaden metajęzyk, lecz tylko pod dyskurs wartościujący, pochwalny; pod dyskurs miłosny”.[3] Innymi słowy: dyskurs muzyczny jest erotyczny, albo nie ma go wcale. Krótkie wyznanie szwajcarskiego teologa w odniesieniu do Mozarta i jego muzyki wypełnia te sugestie z nadmiarem. Jego list dziękczynny to w istocie list miłosny, w którym zakochany sławi nieprzytomnie obiekt swojej namiętności. Nie analizuje, nie rozbiera na części pierwsze, z niczego się nie tłumaczy. Mówi jedynie o swoim urzeczeniu osobą kompozytora, zachłyśnięciu jego muzyką, o byciu, w sensie ścisłym: zawłaszczonym, zniewolonym przez przedmiot swojej admiracji. Czyni wyznanie i niczego nie oczekuje w zamian.

 

Rozpoczynam od listu Bartha, albowiem wydaje mi się on idealnym wprowadzeniem do innego niezwykłego tekstu, którym rządzi podobna zasada do przedstawionej przed chwilą. Autor nie jest teologiem, rzecz nie dotyczy muzyki, ale poza tym wszystko się zgadza. Rzecz jest w zasadzie rozbudowaną notą biograficzną a dotyczy Pawła Muratowa, znakomitego i zapoznanego przez lata rosyjskiego historyka sztuki oraz dzieła jego życia, porywającego opus magnum: Obrazy Włoch(pierwsze wydanie berlińskie z roku 1911-12, drugie poszerzone: 1924). O zadziwiającej (niemal nie do uwierzenia) historii księgi Muratowa i jej osobliwej poetyce, pisałem przed paroma laty w innym miejscu.[4] Tu chcę przedstawić co innego. Będzie to drobny fragment z historii pewnej namiętności. Fragment, który, jak zobaczymy, okaże się także rozdziałem z – bardziej już rozbudowanej – historii wielopiętrowej wdzięczności. Anonsowany tekst dotyczy księgi, z którą i mnie, nie ma co ukrywać, wiążą wieloletnie i nieskrywane emocje. Ale co może jeszcze ważniejsze: skutki jej promieniowania, jak zobaczymy, dotyczą nas wszystkich. O czym dokładnie mowa?

Kilkanaście lat temu ukazał się opasły tom, zatytułowany Cultural Amnesia, autorstwa Clive’a Jamesa, wybitnego brytyjskiego dziennikarza i eseisty.[5] Wciąż tylko w języku angielskim. Ta wielka księga, niemal 900 stron, której napisanie zabrało mu prawie czterdzieści lat, jest w gruncie rzeczy – opowiedzianą poprzez krótkie, parustronicowe hasła – próbą nakreślenia nowej mapy pamięci. Nowej, bo uwzględniającej to, co ze współczesnego myślenia wyparte, usunięte, albo z tych czy innych powodów zapomniane. James przedstawia w porządku alfabetycznym ponad sto sylwetek postaci, które według niego z tych czy innych względów popadły w zapomnienie, a które warto przypomnieć, bo są istotne dla zrozumienia złożonej natury naszej współczesności. Rozpoczyna od A (jak Achmatowa) a kończy na Z (jak Zweig). W tym, powiedzieć trzeba, dość egzotycznym ogrodzie (pośród wybranych przezeń postaci znalazł się filozof Wittgenstein i jazzman Ellington, fizyk Einstein i pisarz Zinowiew), przy literze M – po charakterystyce poezji Miłosza i Montalego – pojawia się znienacka postać Pawła Muratowa. Znać po tonie wypowiedzi i wyraźnej afektacji, że to niespodziewane odkrycie rosyjskiego pisarza i jego znakomitego dzieła było dla Jamesa wydarzeniem wielkiej wagi. Dość powiedzieć, że specjalnie nauczył się rosyjskiego, by móc przeczytać Obrazy Włoch, książkę, wedle niego, absolutnie cudowną, która – odwrotnie do swojej ponadczasowej wartości – została w świecie zachodnim kompletnie zapomniana. Biogram Muratowa, to w istocie ekstatyczna (acz podbudowana racjonalnymi argumentami) laudacja na cześć autora i jego włoskiej księgi. Obrazy Włoch to, według jego słów, przywołujących aluzyjnie tytuł opowiadania Balzaka, prawdziwe nieznane arcydzieło.

Pójdźmy przez chwilę po śladach tego zauroczenia. Umieszczając księgę Muratowa na szerokim tle gatunku „podróży włoskiej”, stwierdza James, że żadna książka z tej dziedziny nie wytrzymuje porównania z Obrazami Włoch. Powtarzam: żadna! Dzieło Muratowa, stwierdza on jednoznacznie i autorytatywnie, jest lepsze od – wybitnych w swojej klasie – dzieł Goethego, Gregoroviusa, Burckhardta, czy Symonsa: „Jak to, lepsza od Goethego? Owszem, lepsza od Goethego. Muratow zwiedził wszystkie godne tego włoskie miasta i miasteczka, wiedział wszystko o sztuce i literaturze, miał niezawodny gust, a całe to złożone doświadczenie umysło-fizyczne ujął w zwięzłe, klarowne akapity przesycone kompetencją i wrażliwością. To aż niewiarygodne, jaka to dobra książka — dopóki nie doczeka się odpowiednio eleganckiego w stylu przekładu na angielski, jej entuzjaści zawsze narażać się będą na ryzyko podejrzeń, że jest wytworem ich wyobraźni. Ale ona istnieje naprawdę”.[6]

James pojął dość szybko, że w książce Muratowa chodzi o coś dużo głębszego niż o zwiedzanie włoskich miast, podziw dla włoskiej sztuki, czy wyrafinowany smak podróżowania. Że to dzieło z antypodów turystycznego bedekera. Zobaczył w nim znakomity literacko tekst, dzieło pisarza dużej miary, ale także – a może przede wszystkim! – rzecz o duchowym spoiwie przenikającym dzieła sztuki, pejzaże, miasta. Myliłby się ten, kto by sądził, że afektacja Jamesa dla dzieła Muratowa jest nadmierna, a jego podziw dla wielkości Muratowa nieco histeryczny i całkiem odosobniony. Kto uważnie przeczytał Obrazy Włoch i nie zatrzymał się na powierzchni opisywanych obrazów i zdarzeń, nie miał nigdy w tej materii żadnych wątpliwości. Tym bardziej niepojęta jest zagadka nieobecności tego porywającego dzieła w świecie zachodnim. Pisze James: „Czy wielkie dzieło może przepaść ot tak, jakby nigdy nic? Losy książki Muratowa Obrazy Italii sugerują, że owszem, jest to możliwe. Tytuł ten rzadko pada dziś w rozmowach czy tekstach pisanych, a nazwisko autora nie pojawia się nawet w dziejach rosyjskiej emigracji po roku 1917. (Na wszystkich wydziałach rusycystyki na świecie wyszukiwarka internetowa znajduje zawrotną liczbę trzech uczonych, którzy się nim zajmują – dwóch Francuzów i Włocha). Gdy sam studiowałem historię sztuki, długo w ogóle nie byłem świadom, że istniał ktoś taki jak Muratow. Jednak, patrząc wstecz, cieszę się, że odkryłem go stosunkowo późno. Jego gust był zbyt pewny, a horyzont zbyt szeroki, bym w młodości umiał to docenić. Dla całej historii współczesnej mało fortunny jest fakt, że jeden z najbardziej znamienitych autorów piszących o sztuce pozostaje prawie nieznany międzynarodowej publiczności; dla mnie był szczęśliwy, ponieważ kiedy odkryłem Muratowa, byłem na niego gotowy i Obrazy Włoch oszołomiły mnie jak piękny poemat. Jako przedmiot, książka Muratowa to niewyróżniające się niczym szczególnym trzytomowe dzieło wydane pierwotnie w rosyjskim oryginale w berlińskiej oficynie emigranckiej w 1924 roku. Jednak dla dojrzałego czytelnika, uzbrojonego w cierpliwość i odpowiednio duży słownik rosyjsko-angielski, już pierwszych kilka akapitów kryje niespodziankę. Oszczędne niczym matematyczne równania są zarazem piękne jak wiersze, a urzeczony czytelnik, uświadamiając sobie, że takich akapitów ma przed sobą tysiące, nie może uwierzyć we własne szczęście”.[7]

Skreślony zakochanym piórem Jamesa biogram Muratowa, ma coś z wielostronicowego olśnienia, permanentnego zauroczenia, spowija go aura nieskrywanej fascynacji. Brytyjski autor ma świadomość, że w osobie Muratowa spotyka się z najbardziej wszechstronnie wykształconym historykiem sztuki swoich czasów. I co bodaj jeszcze ważniejsze: że ten oryginalny, szeroko myślący humanista jest autorem dzieła, które „posiada walory ponadczasowości”[8], że – inaczej mówiąc – Obrazy Włoch to „jedno z najbardziej imponujących dzieł, jakie kiedykolwiek powstały”.[9] Jak widać, także i w przypadku tego – nieco rozbudowanego – listu dziękczynnego, autor cały czas trwa zachwycie, mnoży słowa, nie boi się mocnych i jednoznacznych ocen. James cieszy się jak dziecko, że życie sprawiło mu taki prezent, iż mógł natknąć się na książkę, która – jak się miało okazać – stanie się jedną z najważniejszych pozycji w jego niemałym księgozbiorze. Jest zdumiony samym istnieniem książki Muratowa, samym pojawieniem się na scenie wydawniczej Obrazów Włoch, bo zdarzenie to wydaje mu się całkowicie niepojęte i trudne do racjonalizacji. Co więcej: widać, że czuje się zmuszony jakimś wewnętrznym imperatywem, którego nie rozumie, by się tym odkryciem koniecznie podzielić z czytelnikiem. Radość jest co prawda nieco zmącona smutkiem biorącym się z przekonania, że na uniwersytetach amerykańskich i brytyjskich dalej nikt nie ma pojęcia o istnieniu Muratowa, nikt nie zna jego zachwycającej księgi. A znać, rzecz jasna, nie może, bo – jak utrzymuje James – książka dostępna jest dla czytelników tylko po rosyjsku, albowiem wciąż nie została przełożona na żaden zachodni język. W melancholijnym finale swojej biograficznej laudacji wspomina jeszcze ostatnie lata życia rosyjskiego pisarza, pod koniec życia zapomnianego uchodźcę, który kilka lat po wojnie umiera daleko od domu, w irlandzkim Dublinie. W tym miejscu jego tekst przechodzi w żałobną elegię na odejście geniusza: pyta James mianowicie, jak to jest umierać „domyślając się, że zostanie się zapomnianym”.[10] Gdyby znał list Bartha do Mozarta, napisałby pewnie w zakończeniu, w podobnej mu stylistyce: że mimo wszystko jako czytelnik czuje się obdarowany jego czarowną księgą i być może przepisałby dosłownie z jego tekstu tę wzruszającą frazę: „jestem ci wdzięczny, że przebywałeś pośród nas”.

 

Tyle James i jego w d z i ę c z n y biogram Muratowa, cały kipiący entuzjazmem świeżego, jak widać po wybuchowej retoryce, odkrycia absolutnej perły intelektualnej i literackiej. Punkt widzenia zależy, jak wiemy, od punktu siedzenia. Dobrze zakorzeniony w kulturze zachodniej, świetnie zaznajomiony z zachodnim kanonem podróżniczym i historyczno-sztucznym James, nie mógł naturalnie wiedzieć, że od 1972 roku książka ta dostępna jest w języku polskim. Po czytelnikach rosyjskich radość jej odkrycia przypadła więc (choć w czymś jesteśmy pierwsi!) czytelnikowi polskiemu. Mało tego: książkę Muratowa poznaliśmy w zachwycającym, kongenialnym tłumaczeniu Pawła Hertza. Przekład polski, wiemy to z całą pewnością, był pierwszym – po 60 latach od pierwszej edycji – przekładem rosyjskiego oryginału. Drugi na świecie, przekład włoski, autorstwa Alessandro Romano, ukazał się całkiem niedawno, w latach 2019-2021 w wydawnictwie Adelphi, kierowanym przez zmarłego niedawno, nieodżałowanego Roberta Calasso.

Przekład Hertza jest dzieckiem błogosławionego przypadku i zadawnionej miłości do włoskiego świata. Czytając polskie tłumaczenie, gęste, rozwibrowane, muzyczne w swojej lotnej kadencji, z lekko archaizowanym stylem, z leksyką, która po części już nie jest aktywna w żywej polszczyźnie, ma się nieustające wrażenie lektury oryginalnego tekstu. Nawet przez moment nie czuć, że obcujemy z przekładem, fraza Muratowa brzmi w sposób naturalny, nieledwie oczywisty. Cały czas mamy złudzenie bliskiego kontaktu z prozą rosyjskiego pisarza, wiedząc przecież że czytamy przekład. Ale stopienie się tłumacza z tłumaczonym tekstem jest tu niemal organiczne, jego postać w ogóle nie przesłania słów i zdań oryginału. I to jest chyba najwyższa miara translatorskiego kunsztu. O pracy nad przekładem tak mówił Paweł Hertz: „Niewątpliwie Obrazy Włoch Muratowa stały się książką, jak to teraz mówią, kultową, choć liczba wiernych jest ograniczona. Moja przygoda z Muratowem zaczęła się dosyć wcześnie. Książka była przez pierwszych jej polskich wielbicieli czytana już przed I wojną światową, oczywiście po rosyjsku. Czytał ją Karol Szymanowski i krąg jego znajomych. Przez Szymanowskiego poznał ją Iwaszkiewicz. Ja miałem okazję przeczytać Muratowa przypadkowo, po uwolnieniu z obozu koncentracyjnego, kiedy pracowałem w Rosji w bibliotekach. Miałem dostęp do książek, które były na indeksie. […]
Po wojnie, szperając w antykwariatach warszawskich, znalazłem trzytomowe berlińskie wydanie Muratowa z dwudziestego któregoś roku, powiększone i odmienne od wydania pierwszego, dopełnione tym, co dotyczy końca jego świata, bo na końcu książki jest powrót do Wenecji i wojna 1914 roku, i wyjazd do Rosji. Wprowadziłem tę książkę do mojego programu tłumaczeń. Bardzo chciałem ją przetłumaczyć. Wiedziałem, że będzie to dla mnie wielka radość, bo pochłoną mnie na jakiś czas rzeczy i sprawy, które lubię, na których trochę się znam. Wiele miejsc, budowli, obrazów opisanych przez Muratowa widziałem kiedyś na własne oczy. Wiedziałem, gdzie mam szukać tego, czego nie wiem, słowem, uważałem, że jestem dobrze przygotowany do tej pracy. Książka jest pięknie pisana, ruszczyzną wysokiej klasy. (…) Wydaje mi się, że to najstaranniej i najpiękniej przetłumaczona przeze mnie książka”.[11]

Mam wrażenie, że w cytowanym fragmencie zapisało się coś ważnego dla zrozumienia fenomenu wdzięczności. Zauważmy: w wypowiedzi Hertza nie chodzi tylko o ujawnioną przed czytelnikami radość z podjęcia się zadania tłumaczenia Obrazów Włoch. Jest tu również nie wyrażone wprost pragnienie, by podarować polszczyźnie dzieło, które samo narodziło się z czystej i nieudawanej wdzięczności. Bo przecież mityczna księga Muratowa to – w pierwszym rzędzie – rzecz zrodzona z wdzięczności, z podzięki: dla kraju, sztuki, ludzi, dzieł. Z wdzięczności za otrzymany b e z i n t e r e s o w n i e dar. To w istocie rozpisane na kilkaset stron d z i ę k c z y n i e n i e. Poczucie bycia obdarowanym przenika niemal wszystkie strony Obrazów Włoch i – zdaje mi się – dotyka nawet ślepych na jedno oko. Księga Muratowa, jak każda księga jest oczywiście zrobiona ze słów. Ale jej przypadek jest jedyny w swoim rodzaju. Jest to bowiem może jedyna księga na świecie, w której niemal wszystkie wyrazy (a na pewno te najważniejsze!) to prawdziwe w y r a z y w d z i ę c z n o ś c i. Za co? Za to, że naprawdę istnieje t a k i świat, jak ten opisany w jego księdze! Za to, że są na świecie t a k i e miejsca, t a k i e obrazy, t a k i e kamienie, t a k i e powietrze, t a k i e niebo, t a k i e wino, i t a k i e morze. Za co? A choćby i za takie doświadczenie, którego esencja skropliła się w tym oto niesłychanym zdaniu: „Cała gama kolorów Tycjana ma ten sam winny smak, tę samą chłodną słodycz, co żółte grona, z których tłoczą z lekka pienistą valpolicellę”.[12] Może geniusz Obrazów Włoch bierze się stąd, że jest tyleż dziełem uważnego podróżnika, kompetentnego historyka sztuki, co wrażliwego na muzykę słów – poety. Poety, który odwiedzając wiele razy Włochy miał wciąż niestygnące poczucie uczestnictwa w święcie dziękczynienia.

Tak, z pewnością dzieło Muratowa to świadectwo namiętnego porywu, ale też gromadzącej się latami pełni doświadczenia; pełni, która w końcu się przelewa, która chce się uwolnić. Jak gdyby rosyjski pisarz czuł się niesiony przez jakąś niewidzialną siłę, która ku niemu płynie i która zmusza go do tego, żeby dać stosowny respons. W jego księdze tkwi utajony, ale czytelny imperatyw: trzeba się tym doświadczeniem, tą wiedza, podzielić z innymi. Jest w tym nieomylna świadomość siły włoskiego żywiołu, który ma zdolności prawdziwie przemieniające. Ma on także mocne przekonanie, że – gromadzone przez lata – uczucia podziwu nie mogą zostać ukryte, zatrzaśnięte! Przeciwnie: że muszą zostać uwolnione, wypowiedziane, zapisane, upublicznione. I ujawnione czytającej publiczności!

Mam wrażenie, że swoim przekładem Hertz chce odpowiedzieć na tę cudowną lekcję bezinteresowności, której sam zaznał jako czytelnik Muratowa. Czuje, że na jego piękne słowa musi odpowiedzieć własnym słowem, że musi dać piękny respons. Jest w tym dziękczynnym akcie nie tylko elementarna wdzięczność, ale też próba zatrzymania pamięci o tym, który był dla nas przewodnikiem po włoskim ogrodzie. Bo pamięć, czuła pamięć, z całą pewnością należy do fenomenologii wdzięczności. Ale może przede wszystkim przekonanie, że głęboko przeżyte doświadczenie włoskie ma wymiar inicjacyjny, wprowadza w zaklęte rewiry sztuki i historii, w rejony, które w inny sposób są całkowicie niedostępne. Stąd też to nadzwyczajne tłumaczenie. Tłumaczenie idące krok w krok za oryginałem, dotrzymujące mu kroku, zachowujące muzykę i smak rosyjskiej opowieści. Przekład, który nie jest kserograficznie wierny tekstowi tłumaczonemu. Jest natomiast wierny oryginałowi na jakimś, trudnym do precyzyjnego zdefiniowania, wyższym poziomie. Ni mniej, ni więcej, tylko wciela w siebie ducha tej wciągającej opowieści, zatrzymuje jej powab i niestygnący do dzisiaj blask. A wszystko – jak myślę dziś – po to, by ta arcyksięga była pamiętana, by była czytana i dyskutowana po latach.

Co ważne: ta księga ma naprawdę moc zmieniania życia. Choć na razie obecna jest w trzech zaledwie językach (obok rosyjskiego oryginału, dostępna jest po polsku i włosku), to przykładów poświadczających prawdę tej obserwacji nie brakuje. Oto jeden z wielu, niezwykle instruktywny. Katja Petrowskaja, urodzona w Kijowie, ukraińsko-niemiecka pisarka, autorka wstępu do włoskiego przekładu Obrazów Włoch, dała poruszające świadectwo mocy księgi.

„Już sobie nie przypomnę, dlaczego zwróciły moją uwagę Obrazy Włoch Muratowa. Coś magicznego przykuło mnie do nich. Z jakiegoś powodu także teraz, kiedy piszę te słowa, zaczyna mi szybciej bić serce. W naszym domu było dwutomowe wydanie Obrazów Włoch z lat 1911-12. Stały w nienagannej, eleganckiej, brązowej szafie, która była podobna do starej wytwornej książki, mocnej, pachnącej dawną solidnością. Jeden z tomów miał oderwany grzbiet. To było czymś niezwykłym w naszym domu, tata lubił naprawiać książki i robił to fachowo. Ale mnie się wydawało, że w tym uszkodzeniu zawierał się jakiś sens. Oderwany grzbiet stanowił nieodłączną część tej książki, stanowił historyczne świadectwo. (…)

Obrazy Włoch ze stemplem biblioteki Instytutu Panien Dobrze Urodzonych wpadły w moje ręce, gdy dobiegły końca zajęcia w Pałacu Październikowym (tak na cześć rewolucji październikowej nazwano Instytut w latach 60.) i dano mi książkę Muratowa jakby na dowód ukończenia Instytutu Panien Dobrze Urodzonych, w nagrodę, wprost z tamtej biblioteki, z pominięciem wszystkich wojen, rewolucji i terroru.

Książka od razu wydała mi się jakimś cudownie zachowanym reliktem, uchodźcą z dawnych lat. Mówiła o tym całą sobą. Zawierała czarno-białe reprodukcje Pietra Longhiego, Belliniego, Michała Anioła, Giotta, jakichś pałaców i fontann. Ludzie w weneckich salonach patrzyli na nas jak żywi. Na samym początku książki był fresk Belliniego, który zapadł mi na zawsze w pamięć, toteż ta czarno-biała reprodukcja stała się dla mnie oryginałem.

Sama obecność tej książki na szóstym piętrze sowieckiego bloku przy ulicy Florencji, tuż obok kanału, miała duży wpływ na nasze widzenie świata. Może chodzi tu o konkretne odczucie historii, kontakt z ludźmi, którzy przeminęli? Przecież czytały ją dobrze urodzone panny przed wyjazdem do Włoch. Czy czytali ją ci, którzy zlikwidowali Instytut i bibliotekę? Takie książki często trafiały na jakieś targowisko – państwowe lub nielegalne prywatne. Z jakim aktem przemocy może się wiązać historia tej pięknej książki, która znalazła się w moim domu?

W jeszcze większej mierze niż odczuciem straty i tragicznych wydarzeń historycznych książka Muratowa stała się dla mnie obrazem piękna, przepustką do wspaniałego świata, do czego mam przecież prawo”.[13]

Obrazy Włoch to dla Petrowskiej książka formacyjna, książka-talizman, której zapomnieć nie sposób. Jeszcze po latach, silnie obecna jest w jej wspomnieniu ta przedziwna aura, która wokół niej się roztaczała. I ten równie osobliwy czar, który zarzucała ona na każdego, kto się z nią zetknął. Raz jeszcze, tym razem pod piórem czułej czytelniczki, wraca – anonsowane wcześniej – poczucie bycia obdarowanym. Za nic, za darmo, całkiem niezasłużenie. Obdarowania księgą, która ma moc zmieniania widzenia świata. I która, od pierwszego czytania, idzie już z nami przez życie.

 

Więc na koniec jeszcze, prywatne świadectwo. Był rok 1972, miesiąca nie pamiętam. Któregoś dnia, ojciec, wracając z pracy w Hucie im. Lenina, wręczył mi grubą książkę: dwa elegancko wydane tomy w lakierowanych okładkach. Książka spoczęła, obok innych pozycji z ceramowskiej serii, w ohydnej biblioteczce mieszkania na czwartym piętrze komunistycznego bloku na Wieczystej, sławnej dziś (z powodu drużyny piłkarskiej) dzielnicy Krakowa. Nazwisko autora nic mi nie mówiło, ale tytuł intrygował. Książkę zacząłem łapczywie przeglądać, wzrok zatrzymując raczej na kiepskiej jakości obrazkach niż na tekście, z którego nie miałem prawa wiele rozumieć. Ale pamięć dziecka jest jak gąbka: chłonie wszystko. W pamięci zostawały więc pojedyncze obrazy malarskie i dzieła architektury: Ukrzyżowanie Antonella da Messiny, wnętrze bazyliki San Miniato al Monte we Florencji. I pewnie inne cymesy, których dziś już nie pamiętam dokładnie. Nazwiska sławnych malarzy: Perugino, Bellini, Andrea del Sarto, Sassetta, Correggio, łudząco podobne do dobrze mi wówczas znanych nazwisk włoskich piłkarzy, włączyłem szybko do swojej bliskiej rodziny. Brzmiące jak muzyka nazwy miast: Urbino, Ferrara, Spoleto, Taormina – stały się odtąd żywą częścią mojej prywatnej miłosnej kartografii.

Do Obrazów Włoch wracałem później wielokrotnie, robiąc z Muratowem obowiązkowe rundy w labiryncie Wenecji, spacerując z nim wśród jesiennego pejzażu Umbrii, albo chłonąc nieobliczalne szaleństwo i frenezję ulic Neapolu. Nie zdawałem sobie zapewne sprawy z tego, czym nasiąkam i co ta książka ze mną robi. Nie wiedziałem więc, że – jak w początkach miłosnego zauroczenia – jestem zgubiony, że już po mnie, że ta księga zaciąga nade mną niewidzialną czarowną zasłonę, z której nie wyplączę się przez lata. Muzyka rozpoznawalnej zawsze frazy Muratowa (ktoś nazwał jego książkę „czarowną muzyką na lutnię”[14]) uwiodła mnie skutecznie i bez reszty. Jego pisarstwo było dla mnie przez lata czymś w rodzaju igły kompasu – wskazywało wciąż ten sam kierunek. Z tym, że w przypadku tego kompasu, mamy swoiste odwrócenie, albowiem jego igła wyznaczała niezmiennie kierunek południowy. Niesłychanie gęsta i sensualna proza Muratowa ma coś z wehikułu czasu – potrafi nas bez trudu przenieść kilkadziesiąt lat wstecz, kiedy kula ziemska obracała się wolniej, a obrazy włoskich miast i włoskiej prowincji niewiele przypominały ich dzisiejsze inkarnacje. Oczywiście, wiemy, że to zostało językowo „zrobione”. I że tamten, miniony już świat – przyrody, zachowań, obyczaju – rezonuje w nas dlatego tak mocno, bo jest zapośredniczony fenomenalnym językiem, sensualnym, skrupulatnym i czułym. To właśnie ten język nas niesie, to on sprawia, iż zapominamy, że tamtej rzeczywistości już dawno nie ma, to on wreszcie powoduje, że przychodzi ów sądny dzień, kiedy mamy już całkowitą pewność, że chcemy tam pojechać i to „wszystko-o-czym-on-pisał” zobaczyć.

Tak, z pewnością Muratow otworzył mi Włochy, ale chyba i coś więcej: poprowadził swoimi ścieżkami do zaczarowanego ogrodu, w którym rzeczywistość odsłania swoje lepsze oblicze. Moc frazy Muratowa była tak wielka, że ta Święta Xięga przez lata skutecznie zastępowała mi Włochy. Istniała z a m i a s t realnych Włoch. Ale, prawdę powiedziawszy, nie cierpiałem za bardzo. Miałem bowiem niezmąconą niczym świadomość, że czytając Muratowa, mieszkam niemal realnie w świecie, o którym on pisze, że idąc krok w krok za jego tekstem, to trochę tak, jakbym sam tam był. Ponawiane w późniejszym wieku lektury były tym intensywniejsze, im bardziej wiedziałem, że nigdy do tych Włoch nie pojadę. Bo pieniądze, bo komunizm, bo żelazna kurtyna, bo zamknięte granice, bo paszporty na milicji…

Miało się zdarzyć inaczej. Stąd teraz, moje niezdarne wyrazy wdzięczności dla Pawła Muratowa, pisane z bolesną świadomością, że zaciągniętego u niego pół wieku temu długu w żaden sposób spłacić nie zdołam. Chociaż moja wdzięczność dla niego jest jak niegdysiejsza armia radziecka: nie zna granic.

Dlatego wracam na koniec do Mozarta i do Kierkegaarda, który w introdukcji wspomnianego wcześniej nadzwyczajnego rozbioru Don Giovanniego, składa olśniewający hołd kompozytorowi; swoimi niepohamowanymi wyrazami wdzięczności wystawia mu prawdziwy pomnik ze słów. W moim wieloletnim podziwie dla arcydzieła Pawła Muratowa i dla niego samego, nie potrafię wymyślić niczego lepszego, niczego mądrzejszego, niczego bardziej stosownego, niż to, co napisał Kierkegaard o Mozarcie. Nie potrafię znaleźć bardziej adekwatnych wyrazów dla wypowiedzenia mojej wdzięczności dla autora Obrazów Włoch. A ponieważ nie umiem znaleźć słów lepszych, trafniejszych, mądrzejszych, dlatego przepisuję na koniec literalnie, słowo w słowo, wyrazy wdzięczności, które brat Søren skierował do brata Wolfganga:

„O nieśmiertelny, któremu wszystko zawdzięczam, i to, żem rozum utracił, i duszę mam zachwyconą, i że przejął mnie najgłębszy dreszcz, o ty, któremu zawdzięczam, że nie muszę iść przez życie jak jeden z tych, których nic poruszyć nie zdoła; ty, któremu dzięki niech będą za to, że nie umrę nie zaznawszy miłości, choć miłość moja była nieszczęśliwa. Cóż więc dziwnego, że o jego cześć tak zabiegam jak o najszczęśliwszą chwilę mojego życia, o jego nieśmiertelność gorliwiej niż o własne istnienie. Co więcej, gdyby on nam został odebrany, imię jego wytarte, runąć musiałoby wszystko to, co on jako jedyna podpora dźwigał, wszystko pogrążyłoby się dla mnie w bezgranicznym chaosie, w budzącej grozę nicości”.[15]

Powtarzając słowa Kierkegaarda i odnosząc je do rosyjskiego pisarza, dobrze pamiętać, że swoją księgę Muratow napisał na chwilę przed potopem. W epilogu drugiego tomu słychać przecież strzały w Sarajewie, on sam zostanie zmobilizowany i weźmie udział w wojnie. Miał pełną świadomość, że pisze o włoskim ogrodzie w przeddzień kataklizmu, że po wojnie nic nie będzie już takie jak przedtem, że forpoczty nowoczesności (do której miał krytyczny stosunek) nadkruszą solidnie bramy jego mitycznej krainy. Dzisiaj ja, pisząc o Muratowie, przypominam wzruszające frazy Kierkegaarda, jego dziękczynny śpiew, mając pełną świadomość, że wygłaszam je w świecie, o którym Hamlet mówił, że jest out of joint: a więc, jak chce Barańczak – „kością wyłamaną w stawie”. W tym czasie wydrążania z sensu wszystkiego i wszystkich, w czasie szalejącego barbarzyństwa i zorganizowanego obłędu, w momencie, gdy rozstrzyga się to be or not to be demokratycznego świata, te słowa będące celebracją trwania, emanujące wiarą w wiecznotrwały porządek, którego upływ czasu nie jest w stanie nadkruszyć, mają – chcę wierzyć – coraz większy ciężar.

DARIUSZ CZAJA

Szkic przygotowany na XII Zakopiańskie Spotkania Antropologiczne pt. „Wdzięczność” ukazał się w „Kontekstach” 2023 nr 1-2.

 

[1] List cytuję z wersji angielskiej: K. Barth, Wolfgang Amadeus Mozart, foreword J. Updike, transl. C. K. Pott, Grand Rapids 1956, s. 22.

[2] S. Kierkegaard, Stadia erotyki bezpośredniej, czyli erotyka muzyczna, w: tegoż, Albo-albo, t. 1, przeł. J. Iwaszkiewicz, Warszawa 1982, s. 49.

[3] R. Barthes, Muzyka, głos, tekst, przeł. K. Kłosiński, „Pamiętnik Literacki” z. 2:1999, s. 9.

[4] D. Czaja, Nieznane arcydzieło. Obrazy Włoch Pawła Muratowa, w: Cena sztuki. Tezy o zaczarowaniu, Kraków 2020, s. 249-280.

[5] C. James, Cultural Amnesia. Necessary Memories from History and the Arts, New York-London 2007.

[6] C. James, Paweł Muratow, przeł. A. Pokojska, w: Paweł Muratow, wybór i opracowanie M. Zagańczyk, Warszawa 2022, s. 45.

[7] Tamże, s. 43-44.

[8] Tamże, s. 40.

[9] Tamże, s. 43.

[10] Tamże, s. 54.

[11] P. Hertz, O Muratowie, w: Paweł Muratow, s. 17-19.

[12] P. Muratow, Obrazy Włoch, przeł. P. Hertz, Warszawa 1972, t. 2, s. 369.

[13] K. Petrowskaja, Losy książek, w: Paweł Muratow, s. 114-116.

[14] K. Petrowskaja, I destini del libri, w: P. Muratov, Immagini dell’Italia, trad. A. Romano, t. 1, Milano 2019. Przytaczam tę frazę z włoskiego wstępu Petrowskiej, albowiem zginęła gdzieś ona w polskim przekładzie.

[15] S. Kierkegaard, Stadia erotyki bezpośredniej, s. 50.

Warto również przeczytać...