fbpx
HOME
Jakub Dolatowski

Więc co? Wieczność

Pociąga mnie używanie wyrobionych narzędzi i znoszonych ubrań czy lektura książek w egzemplarzach, które ktoś – znany mi lub nieznany – miał już w ręku i zostawił tam swoje notatki, zwłaszcza jeśli były to marginalia wobec książki przyjazne, nanoszone ołówkiem, a co najwyżej – atramentem. Nie ma co się nad tym rozwodzić, to uczucie dobrze znane, podzielane przez wielu. Rękopiśmienne zapiski, poza samą ich treścią, która czasem frapuje lub odsłania taki sposób odczytania tekstu, na jaki samemu by się nie wpadło, pozwalają domyślać się – z samego toku pisma czy siły i charakteru stawianych liter – emocji i duszy dawnego czytelnika, mojego poprzednika; tego nie są w stanie oddać notatki czynione we współczesnych, elektronicznych czytnikach książek.

Teraz o trzech takich książkach z notatkami:

Mama lubiła czytać z ołówkiem, zawsze „miękkim”, w ręku. Notatki zostawiała na marginesach książek, które miała dopiero zamiar tłumaczyć, ale i w takich, które nie były związane z pracą – wtedy zakreślała nie tylko kawałki, które ją z jakiegoś powodu zainteresowały, ale i miejsca, gdzie autor lub tłumacz popełnił błąd lub niezręczność w polszczyźnie, była na to wyczulona. Okrąglutkie litery jej pisma – pozostały takimi długo, dopiero w późnej starości rozchwiały się, stojąc obok siebie jakby nieuporządkowane, i były już wtedy inne, nieregularnie kanciaste – nie oddają bynajmniej pogody ducha czy spokoju, tego przecież zawsze brakowało, trzeba je raczej widzieć jako zaplątanie, jak pasmo supłów. Przymierzając się do tłumaczenia notowała na marginesach pomysły na to, jak oddać frazy lub poszczególne słowa, zwłaszcza gdy znalazła jakieś nieoczywiste lub wyjątkowo szczęśliwie rozwiązanie trudniejszego miejsca i zapisywała je w obawie, że później, w trakcie regularnej pracy, już na to nie wpadnie.

Znajduję te zapiski w książkach, które ceniła szczególnie i zdołała sobie – to były czasy inne niż dzisiaj – ściągnąć do domu, a więc u Alaina, Colette i Yourcenar. Na frontispisie Quoi? L’Éternité, trzeciego tomu autobiografii Yourcenar, jaki wyszedł u Gallimarda już po śmierci autorki, mama zostawiła trzy warianty nadzwyczaj trudnego tytułu. Najpierw zanotowała Ale co? Wieczność (i to dała potem w jednym z przypisów w tłumaczeniu Rozmów z Marguerite Yourcenar M. Galeya), później – I co? Wieczność, a na koniec, pomysł wciśnięty z braku miejsca między linijkę druku, a to, co zanotowała najwcześniej – Więc co? Wieczność; myślę, że pewnie pomyślała i o bardziej „zaczepnym” – No i co? Wieczność, ale tego nie zanotowała.

Niesłusznie zapomniany, a przecież najlepszy z takich słowników, jakie wyszły u nas (autor nie tylko był przyrodoznawcą, ale dogłębnie znał grekę i łacinę), Słownik etymologiczny łacińskich nazw i terminów używanych w biologii oraz medycynie Jerzego Kreinera, stoi u mnie na podręcznej półce w dwu wydaniach, z 1960 i 1963. To pierwsze kupiłem kiedyś w antykwariacie; karty są gęsto pokryte ołówkowymi poprawkami i uzupełnieniami. Porównując obie edycje skonstatowałem, że to poprawki samego J. Kreinera, który przygotowywał w ten sposób – z pewnością szczęśliwy, że pierwsze tak szybko się sprzedało – drugie wydanie (sczytane, gotowe do ponownego druku fragmenty odznaczał na marginesie pionowymi kreskami); zdecydowana większość rękopiśmiennych uwag znalazła miejsce w edycji z 1963. Autor był starej daty, stawiał ogoniaste „z” na modłę francuską, a „d”, tak jak to pisano dawniej, w pierwotnym kształcie greckiej małej delty. Pismo miał sfatygowane, może przyczyną był wiek, może artretyzm dłoni, choć gdy nanosił te uwagi – nie miał jeszcze sześćdziesiątki.

W dopiskach Kreinera znalazłem słowo „ortolan”, zapisane obok haseł „hortus” i „hortulanus”, ogrodu i ogrodnika. Ortolan to piękna nazwa ptaszka, którego nie znam z natury, a jedynie z ilustracji w książkach, choć nie mogę wykluczyć, że może i go widuję, ale nieświadomie, bo nie umiem odróżnić od trznadli, których tu na Podlasiu pełno, a jeśli jest właśnie tak, to na pewno nie raz wpadła mi do ucha jego piosenka, która wedle Jana Sokołowskiego „harmonizuje z ciszą, przestrzenią i zapachem pól” (Ptaki ziem polskich), ale i tu nie wiem, że to głos ortolana, bo nie mam słuchu do ptasich głosów. Ortolan, „ogrodniczek”, to mały ziarnojad, a te różne drobne, ruchliwe i wesołe ptaszki – wróble, mazurki, trznadle, szczygły, dzwońce, zięby i makolągwy „w piórkach zmaczanych w szkarłacie” (tak wspaniale zanotował to Kajetan Koźmian w Ziemiaństwie) – cieszą duszę, gdy pracowicie kręcą się po obejściu. Ortolan, mieszkaniec wcale nie wyłącznie ogrodów, a tylko „miejsc otwartych, [ale] zawsze przy drzewach” (Władysław Taczanowski Ptaki krajowe, 1882), nosi jednak, sam nic o tym nie wiedząc, to ogrodowe imię i od dawna jest mi miły właśnie z tego powodu, że de nomine jesteśmy z tej samej branży.

Przykład trzeci pokazuje okrucieństwo wojen, przemarszów wojsk, okupacji – niezmienne w dziejach i stale obecne, jak nie w tych stronach, to w innych. Leksykon Christopha Cellariusa Latinitatis liber memorialis (1724), objaśniający dla niemieckojęzycznego czytelnika słowa łacińskie, pogrupowane w „gniazda” i opatrzone odniesieniami do rzymskich autorów, trafił do rąk kogoś z mojej dalszej, „przyszywanej” rodziny tuż po wojnie, znaleziony w zrujnowanym pałacu gdzieś pod Lwówkiem Śląskim (Löwenberg); wobec bestialstwa zniszczeń, jakich dokonano tam przed prawie osiemdziesięciu laty, nie będę się tu oddał bezdusznym i po prostu zbędnym poszukiwaniom nazwy miejscowości, nie o to chodzi.

W pałacowej rotundzie była biblioteka. W 1945, gdy przeszedł już front, radzieccy żołnierze przemienili rotundę w latrynę; zbiory, książki, obrazy, papiery – wszystko to zrzucono z półek i ścian, wywalono przez okna. Mam w ręku tę jedną książkę stamtąd. Ktoś ten leksykon czytywał, w domowej bibliotece, w wieku XVIII czy XIX, i zostawił na jednej ze stron jedną tylko uwagę, zapisaną atramentem (jest jeszcze wielki, ciemnobrązowy kleks gdzieś na dalszych stronach, to była jeszcze epoka gęsich piór i inkaustu) – dopisane niemieckie gräßlich Gesicht czyli „dzikie, okrutne, bestialskie oblicze”, takie, jakie każe nam z bliska lub z oddalenia widzieć każda wojna, teraz – ta na Ukrainie.

JAKUB DOLATOWSKI

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek