1. Grigorij Kanowicz, urodzony 18 czerwca 1929, zmarły 20 stycznia 2023, pisarz. „I tyle. Ani linijki więcej, jako że cała reszta to nieprawda”.
Te właśnie słowa wyryłby na nagrobku pisarza stary Efraim Dudak, kamieniarz z Koziołka za dwa grosze, powieści przetłumaczonej przez Aleksandra Bogdańskiego. Był synem flisaka Jakuba, człowiekiem silnym, o barach szerokich jak koryto Niemna i wytrzymałym jak most grzbiecie, po którym raz nawet przejechał woziwoda Szmul-Sender; a do tego miał dwa domy: jeden kryty słomianą strzechą, drugi – milczeniem; a jakby tego jeszcze było mało, to rzeźbił na nagrobkach anioły tak, że – choć jedno skrzydło miały złamane – rwały się do góry…
I pomyśleć, że taki nagrobek mógłby powstać w miasteczku, „gdzie Bóg, jeśli w ogóle zaglądał, to tylko na chwileczkę. A cóż może zdziałać Bóg w ciągu jednej chwili?”.
Na nagrobku swojego ojca Efraim wyrzeźbił tratwę. Krzywo na to patrzył rabbi Uri, bo na żydowskim cmentarzu mogą być owoce granatu, palmy albo winorośl, nawet lew albo pelikany z małymi, ale tratwa? Od tamtej pory coś się jednak mogło zmienić, świat nie stał w miejscu, z nurtem rzeki puszczone zostały kolejne tomy sagi o litewskich Żydach z rodu Dudaków. Teraz więc, na wieść o śmierci Grigorija Kanowicza, możemy sobie wyobrazić, że Efraim nie będzie musiał skuwać tratwy z jego nagrobka, przemieniając ją na niewielkie czółenko z wioślarzem, który wypuścił z rąk wiosła. „Przecież niebo to nie ziemia, tam dla wszystkich wystarczy miejsca…”.
Czemuż to niebo nie miałoby przyjąć tratwy ulatującej nad ziemię jak ptak? Będzie to tratwa-Księga, której Iwona Chmielewska – tworząc okładkę do polskiego wydania powieści – nadała kształt domu z odemkniętymi oknami w kształcie macew, nadpalonego pożarem z pogromów. A na tratwie maleńka sylwetka człowieka niepozornego, miotana przez wzburzone fale i znikająca „w nieprzejrzanym odmęcie wody-śmierci”. Tak to widział Efraim: człowiek rzucony na spienioną falę rzeki życia, w szaleństwo żywiołu i zgubną, przyciągającą siłę wody.
Grigorij Kanowicz, podobnie jak Efraim, za swojego długiego życia widział jedynie rozpadającą się tratwę: „Pozostały tylko śliskie, mokre kłody, które każdy usiłuje sobie przywłaszczyć, żeby zbudować s w ó j dom, zbić s w ó j chlew, wznieść s w o j ą twierdzę”. Słowa rabbiego Uriego by kroczyć drogą sprawiedliwych i trzymać się wiary, były już tylko na wiatr, bo „cóż to za wiara, która mieści się w jednym domu, którą można zapędzić do chlewu, której potrzebna jest twierdza?”. Dlatego tratwa, którą wyryłby na nagrobku pisarza Efraim, musiałaby mieć spoiwo na nowo związujące osobne bierwiona, a człowiek próbujący się na niej utrzymać nie mógłby już poprzestać na swoim.
Na fotografii, którą zrobiłem w mieszkaniu państwa Kanowiczów w Bad Jam, pan Grigorij siedzi pod swoim portretem, namalowanym przez Adomasa Jocovskisa. Uczepiony tratwy człowiek, zakorzeniony w bezdomności. Nie wystarczyło dla niego miejsca na ziemi.
2. Po raz ostatni spotkaliśmy się w listopadzie 2019 roku. Ledwie przekroczyłem próg jego mieszkania, a dosięgło mnie spojrzenie nie z tego świata. Było takie już wtedy, gdy go poznałem. Grigorij Kanowicz w owym czasie na krótko powrócił do Wilna, przestał przewodniczyć tamtejszej gminie żydowskiej i niezmiennie pisał po rosyjsku. Pisanie rozumiał tak, jak jeden z jego bohaterów Icchak Małkin rozumiał sens życia, który „jest nie w pomnażaniu, lecz w nieprzerwanym odczytywaniu”. Przyjechał do Sejn, a potem ruszyliśmy w Polskę z Koziołkiem za dwa grosze, od Gdańska po krakowski Kazimierz, przez Warszawę i Lublin. Nie tyle zaglądał pod podszewkę świata widzialnego, ile spośród zgliszcz i popiołów patrzył na świat przeze mnie zamieszkiwany, który jak świeży naskórek w otwartej ranie zabliźniał się na powierzchni. I tak było też tym razem, w mieście Bad Jam, do którego dotarłem wschodnim brzegiem Morza Śródziemnego, z Tel Awiwu przez Starą Jaffę – wciąż patrzył z wnętrza świata, który na jego oczach został obrócony w popiół.
Gęsta zabudowa kilkupiętrowych domów wzniesionych na piaszczystych wydmach. Na ulicach słychać hebrajski i rosyjski. Nieopodal niewielkie muzeum Holokaustu. Jest także Dom Szaloma Asza, którego życie rzuciło tutaj po latach spędzonych w Kutnie, Włocławku, Warszawie, Wilnie, Berlinie i Ameryce. Po śmierci autora Miasteczka w 1957 roku, dom ten stał się żywym centrum kultury jidysz, z bogatym archiwum i biblioteką, ciekawą kolekcją awangardowego malarstwa oraz tradycją spotkań pisarzy, tłumaczy i artystów; teraz na nowo odżywa jako część kompleksu sztuki współczesnej, w skład którego wchodzi także Dom Issachara Ber Rybaka, urodzonego w Kijowie pioniera awangardowej sztuki żydowskiej.
Mieszkanie państwa Kanowiczów znajduje się na ulicy Janusza Korczaka. Dzwonek, pierwsze piętro, uchylone drzwi i od razu ciepły uścisk pani Olgi. Pan Grigorij czeka w fotelu, ponad dziewięćdziesięcioletni, z polskimi słowami na powitanie. Małgosia wręcza mu książkę Ballada o miasteczku w przekładzie Adama Pomorskiego. Przykłada do niej dłoń jak do bochenka chleba, jakby chciał sprawdzić czy po opuszczeniu drukarni trzyma jeszcze ciepło. Rozczytuje okładkę, dopytując mnie w którym miasteczku podczas naszej wspólnej podróży przez Litwę zrobiłem tę fotografię – na pewno nie w Janowie, ale może w Kiejdanach? w Wędziagole? w Wiłkomierzu? „To moja praszczalnaja” – mówi o powieści, którą ukończył pisać ponad siedem lat temu, wiedząc, że będzie jego ostatnią. Jedyny dług, jaki czuł, że ma jeszcze w życiu do spłacenia, to była opowieść o matce, a tym samym także o jego własnym dzieciństwie. Odarł ją całkowicie z literackości, starając się dochować wierności prawdzie tak, jak rozumiała ją matka: w książce ma być tak napisane, jak było.
Ballada o miasteczku, mimo zmiany poetyki, która w porównaniu z duchową barokowością wcześniejszych powieści, tutaj staje się zgrzebna, pozostaje integralną częścią wielkiej sagi Żydów litewskich. Dla jej bohaterów stolicą była Jerozolima Północy, czyli Wilno, a małym centrum świata miasteczko Miszkinie, czyli Janów pod Kownem. Saga Kanowicza to jedyna w swoim rodzaju świecka literatura mądrościowa, początkami sięgająca króla Salomona i religijnej tradycji żydowskiej. Niemal każda jej strona skrywa życiową maksymę podyktowaną przez doświadczenie losu mieszkańców sztetla: babki Rochy, lekarza Blumenfelda, bałaguły Pinchasa, mamy Henki Dudak oraz całej rzeszy ludzi innych zawodów, różnych sfer społecznych, kultur i języków. „Jedź, jedź. Ptak, kiedy za długo siedzi na gałęzi, może oduczyć się latać” – usłyszała Henke, przyjmując od ojca błogosławieństwo na podróż do ukochanego w obcym mieście. I tak od pierwszej po ostatnią stronę – mowa „świętych głupców”, która nie rozstaje się z mądrością zaskarbioną przez łzy i modlitwy. Od wielu lat czytamy ją niby kolejną odsłonę Komedii ludzkiej, w świecie Litwaków przeglądając się jak w zwierciadle, łącznie z tym, co chcielibyśmy ukryć. Spojrzenie samego autora, choć z czeluści mroku, jest w tych powieściach jasnowidzące: aby widzieć w prawdzie, potrzebne jest światło, choćby trzeba je było wykrzesać z naszej marności nad marnościami.
Pani Olga zdążyła już zaparzyć herbatę i teraz razem przeglądamy stare fotografie. Rozmawiamy też o przekładach książek pana Grigorija na różne języki i o milczeniu, które spotyka go w Izraelu, o braku przekładów na hebrajski. „Znalazłem tu najlepsze miejsce do życia, ale nie dom” – mówi. Dom Asza, Rybaka… tak, ale Kanowicza? W tym świecie Kanowicz pozostaje bezdomny.
Na moment do naszej rozmowy przyłącza się Siergiej, jeden z dwóch synów, dzwoniący z Brukseli by upewnić się, że doszło do spotkania, które pomagał zaaranżować. Zapewniam go, że Ballada o miasteczku została już rozesłana do polskich księgarni. Trudno jest przecenić jego pracę na rzecz upowszechnienia dzieła ojca w świecie. I trudno o wspanialszą rodzinę. Słowa, którymi podzielą się Grigorij i Olga już na pożegnanie, będą mówiły o tym, co najważniejszego przytrafiło im się w życiu – to mianowicie, że mają siebie nawzajem. Zatem nie rodziny dotyczy bezdomność Kanowicza. Dachu nad głową pozbawiony został pisarz i to ten właśnie brak stanowi o istocie jego pisarstwa.
Spojrzenie Grigorija Kanowicza błądzi po galaktyce miast i miasteczek pogranicza, w której wydarzyła się ostateczna katastrofa. Przed oczami ma litewskiego listonosza mówiącego do żydowskich krawców w jidysz, starą Żydówkę na targu po litewsku dopytującą pana Domejko czy jego jaja są koszerne, zakochanych młodych mieszających krew zwaśnionych rodzin, służbę wojskową ustawiającą w jednym szeregu różne religie i narodowości. Słyszy starego bałagułę Pinchasa, jak zaprzyjaźnionemu chrześcijaninowi tłumaczy przyczynę wszystkich ludzkich utrapień: „Bóg, panie Vladas, stworzył człowieka, a nie Litwina, Niemca czy Żyda, tylko nie pokazał, w jakim to miejscu ludzie bez żadnego znaczka na piersi mogliby się nie obawiać o swoje życie…”. Na rozsypane po zakamarkach pamięci okruchy współistnienia nakładają się obrazy z czasu apokalipsy, kiedy ludzie ginęli nie tylko z ręki okupanta, także sąsiada.
„Grisza, pamiętasz?” – siedząca po drugiej stronie stołu pani Olga prowadzi go po ścieżkach dawnego królestwa, w którym „można wyplewić ogród, lecz nie historię”. On wymienia z nią miłosne spojrzenie, a jednocześnie powraca wzrokiem do wewnętrznej ciemności, jakby był nurkiem oceanicznym zawładniętym przez chorobę głębi. Pisał książki podobnie jak Hirsz, jeden z bohaterów jego sagi, sadził drzewa w Ponarach – tak, by ich korzenie splatały się z włosami umarłych. Widzę go, siedzącego pod własnym portretem, mistrzowsko namalowanym jeszcze w Wilnie przez Adomasa Jacovskisa, prawie w ogóle nie opuszczającego mieszkania w Bat Jam, odgrodzonego od świata wiecznym niezapomnieniem. Przypomina jednego z tych „niepotrzebnych Żydów” z parku bernardyńskiego w Wilnie, których tak wspaniale sportretował w jedynej swojej powieści opisującej (nie)życie po Zagładzie. Coraz bardziej był jednym z nich, może szczególnie Icchakiem, którego ogarnęło poczucie czegoś nieodwracalnego, co nie było jednak lękiem przed śmiercią: „poczuł, jak ciemności pochłaniają całe jego jestestwo, część po części, organ po organie, odpadające kolejno od niego jak kawałki lodu od kry, i z tym nieuchwytnym, bezbolesnym tonięciem Icchak nie umiał walczyć. Zapalisz światło czy nie zapalisz – nic się nie zmieni. Do innych ludzi i tak się nie do krzyczysz, nie dostukasz, nie dosięgniesz!”.
Powracamy w rozmowie do czasu, kiedy razem podróżowaliśmy przez Litwę, i kiedy dał się namówić – nie bez oporu – na powrót do Janowa. Wskazał nam wówczas budynek, który kiedyś był synagogą, a w owym czasie mieścił piekarnię, zaznaczając, że sam nie chce do niej wchodzić. Po chwili rozmowy z ludźmi tam pracującymi, powróciliśmy do niego zachęcając, aby jednak dał się przekonać do wejścia do środka. Okazało się, że wiadomość o przybyciu Grigorija Kanowicza wywołała wielkie poruszenie wśród piekarzy. Za moment przyjechał ich dyrektor, na stole rychło pojawił się wystawny poczęstunek, a po niewielkim upływie czasu ni stąd, ni zowąd ustawiła się kolejka miłośników jego powieści z egzemplarzami książek do podpisu.
Teraz, w Bat Jam, niemal niedostrzegalnie uśmiechnął się na to wspomnienie. Przebudziło ono w nim postać ojca, krawca z Janowa, który uważał pisarstwo za niebezpieczne zamiłowanie, mogące odwieźć młodego człowieka od realnego życia i wyuczenia się „prawdziwego” zawodu. Zaniepokojony skłonnością Griszy do książek, któregoś dnia zabrał syna do Wilna i zaczął go prowadzić od jednej księgarni do drugiej. Zatrzymywali się przed każdą witryną, a ojciec – wskazując na zapełnione książkami półki – powtarzał tylko: „Popatrz sobie! Popatrz!”. Miało to znaczyć jedno – stworzono już niezliczoną ilość książek, w których opisano wszystko, co było do opisania. Jaki więc jest sens poświęcać swoje życie na napisanie jeszcze jednej, która będzie jak igiełka w stogu siana? W istocie słowa ojca brzmiały „Gib a kuk”, bo to jidysz był ich mową rodzinną, a rosyjski późniejszym, świadomym wyborem pisarza. Zdarzyło się jednak, że pewna redaktorka czasopisma publikującego młodych literatów zwróciła na niego uwagę i wydrukowała jego pierwsze próby poetyckie, przestrzegając jednocześnie przed zaprzepaszczeniem talentu otrzymanego od losu. „Pamiętam dobrze, co mi wtedy powiedziała – oczy pisarza na moment nabrały blasku – Patrz w gwiazdy, tam znajdziesz swoje imię, swój niepowtarzalny głos”.
W Balladzie o miasteczku odnalazłem opowieść, którą po raz pierwszy usłyszałem od pana Grigorija podczas naszej wizyty w Janowie. Poszliśmy wtedy nad brzeg Wilii. Pamiętał jak jeszcze będąc małym chłopcem zbiegał po spadzistej skarpie do rzeki. I pamiętał babkę Rochę, nieprzypadkowo przez lekarza Blumenfelda nazwaną Samuraj, która – wygrażając kijem – nie pozwalała mu przepłynąć na drugi brzeg, jak czynili to inni. „Czy kiedykolwiek przepłynął pan na drugi brzeg?” – zapytałem niejako na odchodne, bo trzeba nam było z Małgosią zbierać się już w drogę. Jak na koniec listopada, dzień był nadzwyczaj ciepły, przez otwarte okno do pokoju wlewał się szum Morza Śródziemnego. Usłyszawszy w odpowiedzi „Nigdy”, nagle zdałem sobie sprawę, że ta opowieść ma drugie dno, wcześniej dla mnie niedostrzegalne. Choćby Rocha Samuraj nie wiem jak zapewniała małego Griszę, że na drugim brzegu Wilii są tacy sami Żydzi, więc szkoda uczyć się pływać, a tym bardziej ryzykować życie, przecież w istocie czekał tam na niego inny świat, ten, który miasteczko i jego zagładę pozostawiał za sobą. „Nigdy”, a więc: zostaję tutaj, z wami, na zawsze. I znowu dosięgło mnie jego spojrzenie nie z tego świata.
KRZYSZTOF CZYŻEWSKI