Na początek „nietota”. Wcale nie od Tadeusza Micińskiego – jego Nietoty nie czytałem – zacznę notatkę o drzewnych eufemizmach, roślinnych imionach, które miały trzymać na dystans zło, tkwiące w truciznach ziela czy owoców, czy zasłonić niepokojące tajemnice tych roślin. Takie rośliny obłaskawiano słowem dobrym albo na odwrót, przygważdżano mocnym.
„Nietota”, to dla mnie Bolesław Leśmian, potem – Zygmunt Haupt. Leśmian, bo to on, kodyfikator istnień, mógłby stworzyć takie imię-zaklęcie, tchnąć ducha i przywołać „nietotę” do życia, wszystko jedno, czy byłaby to roślina, zwierzę czy człowiek. No, wiem oczywiście, że „nietoty” nikt nie wymyślił, jak i innych pradawnych nazw roślin czy zwierząt, że nazwy nie powstają ot tak, na zawołanie, od ręki, że rodziły się latami: w mamrotaniu wiejskich zamawiaczek, przy zbieraniu ziół i w kuchniach, przy gospodarskich obrządkach, w rejwachu targowisk i pokrzykiwaniu pasterzy, bo to tam, w powolnych mutacjach, krzepł kształt nazw. Haupt podebrał imię Nietota dla swojej siostry, Heleny Hauptówny, gdy zdecydował się pisać o skrywanej, kazirodczej miłości z czasów młodości; nic nie mogłoby tu pasować lepiej niż właśnie „nietota”, która zarazem czymś jest i tym czymś – nie jest, co potrafi być sobą i nie sobą, co uchyla się od tożsamości, chce się pokazać, ale zza zasłony.
Gdy przekartkować to, co w kwestii nazw roślin zebrali leksykografowie, choćby Mownik Abrahama Trotza i słowniki, Wileński i Warszawski, i to, co zestawili botanicy, na przykład Józef Rostafiński czy Erazm Majewski, widać, że ta czarodziejska nazwa, „nietota”, służyła nie jednej, a wielu roślinom, że była nie tylko dziwna i intrygująca, ale i niejednoznaczna. Przede wszystkim mówiono i pisano tak o zabójczo trującym jałowcu, Juniperus sabina, który potrafi wywołać krwotok wewnętrzny (jego olejek służył na Podhalu za abortivum, a gałązki, z których go ekstrahowano – odstrzeliwali strzelcy z niedostępnych stromizn w Pieninach). Nazywano tak też inne tajemnicze ziele, widłak wroniec, Huperzia selago, który rośnie także przede wszystkim w górach.
Haupt dał się ponieść pasjonującemu, jak zawsze w tym słowniku, wywodowi Aleksandra Brücknera (Słownik etymologiczny języka polskiego, 1927) i przytoczył go w Nietocie, jednym z kilku opowiadań o swojej siostrze; tu fragment: „Syreniusz prawi – «ziele Rusnacy i koziarze nietotą zowią, dlaczego, wiedzieć nie możemy». Nietota znaczy «nie to ta» (u Słowaków i «nie ta ta»), bo roślin czarowniczych nie nazywa się po imieniu, omawia je przez «to jest» lub «to nie jest»”.
W dalszej części tego hasła Brückner przeciwstawia „nietotę”, która „nie jest”, której nie chcemy zauważać, mimo, że ona, zawsze groźna, istnieje, roślinie, która z kolei „jest”, czyli równie tajemniczej – „tojeści”, jak dawniej zwano bylinę o naukowej nazwie Vincetoxicum (nomen omen, bo to przecież znaczy, jak zanotował już Syreniusz, „zwycięży jad”). Aleksander Bańkowski, w drugim tomie Etymologicznego słownika języka polskiego (2000; przywołuję tego autora z niechęcią, bo mimo że jego wywody językoznawcze często wydają się ożywcze i warte lektury – choć nie mnie to oceniać – to antysemickie wtręty, na które natrafiamy w tym słowniku, budzą zażenowanie), doszukuje się źródeł tej nazwy, przyniesionej w nasze Karpaty przez wołoskich pasterzy, w rumuńskim netoatā, co znaczy „nie cała”, „nie wszystka”, co też znakomicie pasuje na określenie czegoś tajemniczego.
W ostatnim czasie, czytając Jacka Hajduka Wolność słoneczną (2020), uważnie i zachłannie zarazem – bo to rzecz o Stanisławie Vincenzu, natrafiłem na piękny fragment o „nietocie”, o „nie-kimś” (cytując, opuszczam greckie słowa, przytaczane w tej książce w oryginale): „Greckie słowo outopos […] tłumaczy się jako „nie-miejsce”. Powstało może przez analogię do outis, które oznacza tyle, co „nie-ktoś”, czyli „nikt”, a jego najsłynniejsze użycie pochodzi z Odysei (IX 366). Wyswobadzające «nikt» wykrzyknął Odyseusz w odpowiedzi na pytanie cyklopa Polifema, kto go oślepił: outis emoi g’onoma – «nikt mi na imię». Nikt, czyli każdy – szukaj wiatru w polu”.
Inne krzewy, które budziły strach podobnie jak pieniński jałowiec, to trzmieliny (wiele gatunków, na całej północnej półkuli). Teofrast pisał o nich w Badaniach nad roślinami (tłumaczył Jerzy Schnayder, 1961): „Kwiat ma zapach okropny, jakby rozlanej krwi […] zarówno liść jak owoc zjedzony przez owce, zabija je, a zwłaszcza kozy”. Greccy pasterze wystrzegali się trzmielin na pastwiskach jak największego zła, kwiaty nie bez racji pachną padliną. Gałązki trzmielin, nieopatrznie zgryzione przez pasące się zwierzęta, mogły zmarnować całe stado. Owczarze zaklinali więc te krzewy, godne jak najgorszego imienia, obłaskawiając je „dobrym” słowem – nazywając euṓnymos, czyli – „dobrego imienia”, co później, w Rzymie, brzmiało euonymus, i ta nazwa przetrwała tysiąclecia, do naszych czasów. Tak samo starożytni mówili i na oleandry, piękne, gdy w różowych kwiatach ciągną się smugami wzdłuż górskich potoków, ale trujące jak trzmieliny.
Owoce trzmielin są zawsze czterograniaste, jak drobna, wypchana poduszka z czterema brzuszkami. Często, jakby na przekór truciznom, co zatrzymują serce, te owoce są w naszych oczach piękne, żywo czerwone, czasami z nasionkami innego koloru, na przykład „odzianymi” w lśniącą, pomarańczową skórkę, wychylającymi się z pękających, gdy dojrzałe, owocków. Trzmielinowe owoce, jak pisali dwieście lat temu nasi botanicy, są więc „do jezuickiego, kaznodziejskiego biretu podobne”. Grecy, jeszcze zanim zaczęli zaklinać trzmielinę słowem euṓnymos, mówili o niej – tetragōnia, czyli czterograniasta. Nasza dawna ludowa nazwa trzmielin – „montwa” czy „mątwa” wzięła się, jak myślę, od kształtu „główki” kuchennej mątewki, w zarysie kanciastej jak trzmielinowe owocki; kręcąc szybko mątewką między złożonymi płasko dłońmi zagęszczało się czy zabielało zupę, a to mąką ze śmietaną (wreszcie coś pożywnego, a nie trucizny).
JAKUB DOLATOWSKI