Ten list będzie o wiele krótszy, ale czy na pewno? Skąd miałbym o tym wiedzieć? Jedynie zakładam, że takim będzie, a to dlatego, że kreślę go do Pana w czasie poprzedzającym mój wyjazd do Grecji. Jest to czas dziwny, w którym nie jesteśmy jeszcze w drodze, ale tę drogę zaczynamy, przemieszczając się nie tyle cieleśnie, co fantazmatycznie, a używając kolokwializmu, stan ów należałoby nazwać przebieraniem nogami w miejscu. Rzec więc chciałbym pokrótce o wydarzeniu się słowa. Z kolei inny list do Pana mógłbym napisać o zderzaniu słów, ich rozmijaniu się, rozciąganiu lub rozmasowywaniu, czyli coś o gimnastyce gramatyki lub gramatyce gimnastyki. Chcę jednak o wydarzaniu się słowa. Kiedy jest ono faktycznym wydarzeniem się w nas, to działa jak los, a więc wyłania się z utajonego gniazda i sięga do gwiazdy losu. Ono jest darem w działaniu, czyli darzy. Posiada zdolność chwilowego, policzalnego w sekundach, zbliżenia się do bram losu oraz ich chwilowego zaledwie rozświetlenia. Dla mnie ten dar jest tajemnicą i oznacza tyle, co poruszenie się niespodzianki, wtręt czegoś obcego w ciało języka, metafu w ustalony – jak wielu sądzi – językowy organizm. W Ręce piszącej, notatniku, który prowadzę od lat, wy(darzenie) słowa zdefiniowałem następująco: „Poezja to coś więcej niż język, to namagnetyzowane opiłki Tajemnicy w szczelinach Semantyki”. A zatem przebieram nogami do światła Grecji, które ponoć jest źródłem naszej kultury i cywilizacji. Stojąc na brzegu Prania i Jeziora Nidzkiego – skąd mam widok m.in. na Wyspę Skarbów (jak ją nazwał Konstanty Ildefons Gałczyński lub „Zmarłych”, jak nazywam ją od 1999 roku, gdyż jesienią, zimą i wczesną wiosną wyróżniając się od przeciwległego brzegu po prostu taką przypomina) – udać się zamierzam na brzeg półwyspu Mani, z którego będę wpatrywał się w starożytną Cyterę, wyspę towarzyszącą narodzinom Afrodyty. Kontynenty płoną, a mnie pociągają wyspy i wzmaga się moja tęsknota za Itaką. Wiersz, przedstawiciel mowy ścieśnionej i zrytmizowanej, jest wyspą w morzu rozpraszającej się mowy, oceanów gadulstwa, archipelagi zaś przypominają formy poematowe, więcej – są gwiezdnymi konstelacjami matki ziemi.
Wracając do wątku zasadniczego. Jest taka scena w nakręconych w 1979 roku i nominowanych do Oscara Wajdowych Pannach z Wilka, kiedy główny bohater noweli Iwaszkiewicza Wiktor Ruben, a filmowy Daniel Olbrychski, stojąc nad rzeką z Jolą, jedną z panien w Wilku, filmową Mają Komorowską, odnosi się do wspomnienia sprzed piętnastu lat. Otóż nad tą rzeką, a jest nią w filmie Bug w Drohiczynie, stała nago nieżyjąca już Fela, była po kąpieli, stała do niego tyłem, a jej siostra, czyli Jola, siedziała w ubraniu. „Nie pamiętasz – kieruje do Joli pytanie Wiktor – co ona wtedy, odwracając ku mnie głowę, powiedziała? Czy powiedziała «przejdź», a może «przyjdź»? Jakoś tak. To dla mnie ważne, co powiedziała”. Niezależenie, które ze słów padły tamtego lata, Wiktor przeszedł.
Ilekroć oglądam tę filmową scenę, za każdym razem przechodzą mnie ciarki, jakbym zobaczył w tle przechadzający się niczym smuga los, mający na głowie – to już moje wyobrażenie – czapkę z dzwoneczkiem, na twarzy zaś dwój uśmiech. Jeden naznaczony ironią, drugi pobłażliwością, oba zaś biorące się z kształtu ust tragicznych i w tym kształcie zastygające. A dzwoneczek na czapce jest po to, aby każdy z nas przez ułamek sekundy w każdej okoliczności swojego życia mógł dostrzec lub też usłyszeć przechadzający się los. W odniesieniu do filmu los Feli i Wiktora, pytającego po latach, jakby go nagle oświeciło któreś z ciemnych bóstw, które ze słów wówczas wypowiedziała. I wtedy to, w jednej chwili padło słowo i zapadł los. Zobaczyłem go w tej scenie, jak przechodzi brzegiem rzeki, a Wiktor Ruben usłyszał „przejdź” lub też „przyjdź”, a mimo tego wolał przejść.
Niemal takie samo słowo. O różnicy znaczeń jednak decydują samogłoski – „e” i „y”, a więc te cząstki języka, które go stabilizują, na których on się opiera. Nie będzie chyba przesady, gdy powiem, że spółgłoski przy nich są rozgadanymi i przegadującymi się plotkarkami, co nie znaczy, iż pierwsze oraz drugie nie są na siebie skazane. Jednakże, czy to nie Paul Valéry powiedział o boskim pochodzeniu samogłosek? Jeśli tak, to spółgłoski wywodzą się z rodowodu przeciwnego – diabelskiego. Wracając wszak do naszych „e” i „y”, należałoby, aby uzmysłowił sobie Pan, że nasz los zależeć może nie tyle od wypowiedzianego lub zapisanego w danym momencie słowa, ale również od jego cząstki, czyli litery, a w przypadku Rubena – głoski, której nie dosłyszał lub… jednak dosłyszał. Ale tak ma być, gdyż wzór losu jest poza naszym zasięgiem, nie da się go zobaczyć, odczytać czy usłyszeć. Co najwyżej smuga jego, kontur sytuuje się między dostrzeżonym i niedostrzeżonym, odczytanym i niedoczytanym, zapisanym i niedopisanym, między kresem i bezkresem. Napisać dokładnie gdzie? Takiej podziałki nie powołała jeszcze choćby najśmielsza wyobraźnia, zarówno fizyka, jak i poety. Przytaczam tutaj tę naukową profesję, gdyż sądzę, że fizykom pośród naukowców najbliżej jest do poetów. Nie posiadamy więc podziałki, na której moglibyśmy posadowić los, ale wydaje mi się, że z jednej strony jego działanie jest odczuwalne, a z drugiej – o jego istocie mamy nikłe pojęcie. On kontury swoje przemieszcza od tego, co skończone, a zatem kresu, kantu, rantu, ustępu, zony po nieskończone, a więc niewyobrażalną dalekość, bezkresność, otchłanność. Świat wyrazu jest progiem, na którym ślad pozostawia stopa niewidzialnego oraz niedocieczonego i na którym zaczyna się pierwszy stopień schodów racjonalizacji, wyjaśniania, mocowania tego śladu w życiu widzialnym. Zapewniam Pana, że nawias życia, w który zostaliśmy wrzuceni, nadal jest pełen przestrzeni, tych ludzkich wewnętrznych i tych światowych zewnętrznych, których nadal nie dotknęły słowa ani wyraz, który przyjmują one w poezji.
„Przyjdź” / „przejdź” – tej oboczności samogłosek nie należy lekceważyć. Zapis wiersza wiąże się z rozmaitymi wtrętami, mogą nimi być głosy dochodzące z zewnątrz, jak i te dyktowane od środka (tego się jednak nie da rozdzielić w akcie twórczym). Jeżeli więc jedno, drugie słowo wypowiadane, dajmy na to za oknem, drzwiami, jakiś pogłos, echo słowa, które padło kilka dni temu lub rok wcześniej albo z dzieciństwa się przywlokło, to znaczy, że być może dąży ono do przepięcia ze słowami, które via my rytmicznie padają na kartkę, to koniecznie trzeba je wpiąć, mimo że pochodzi z innego czasu lub innego miejsca, lub równoległego chóru, dialogu albo monologu za oknem, drzwiami. Trzeba uwzględnić ten jego pęd do gniazda, cóż z tego, że namolny, nieprzejednany, jest on przecież jak gwiazda losu wpadająca w jednej sekundzie do gniazda. „Przyjdź” Feli czy nie było taką gwiazdą? Czy „przejdź” Feli nie było gwiazdą, choć inną, wytyczająca przejście w dalszą, a wtedy jeszcze nikomu z tej trójki w nieznaną okoliczność?
Stawia Pan pierwszy wers, ten podpowiedziany z nadzieją, że kolejne będą brały się z tego samego, podpowiedzianego źródła, że ominie Pana konieczność sztukowania podpowiedzianych wersami teoretycznymi, a więc wydumanymi i że nie utknie Pan nagle w szczelinie niemoty, szczelinie niemożności dalszego zapisu. Jednakże masz babo placek! Z oceanu mowy miała wyłonić się wyspa wiersza, coś jak obietnica wytchnienia po podróży (zapis pierwszego wersu jest jej rozpoczęciem po omacku, niejako we wszystkie strony naraz, dopiero kolejne wytyczają kurs, choć jeszcze niepewny), a tu proszę, ten, przez którego wiersz miał się zapisać, nadal tkwi w zimnej wodzie lub – co najwyżej – dryfuje na gnacie wersu. Dodatkowo słyszy: „Cóż, dzisiaj pozostaniesz człowiekiem podjęzykowym”.
O jesionach Adam Ważyk rozpoczyna słowami: „Wiersz zaczyna się od ciemnych jesionów, a potem nie ma w nim nic pewnego”. Nie wiadomo, co usłyszysz, „przejdź”, czy „przyjdź”. Ważykowy wers jest kwintesencją tego, od czego zaczyna los, w tym los poetyckiego wyrazu. Stawiając prolog wiersza, nigdy nie wiesz, co wydarzy się dalej, jakim i którym duktem wersu lub strofy będziesz podążał. A skąd miałbyś wiedzieć? Czy znasz, co przyniesie następny dzień, kolejna noc, co wydarzy się w twoim życiu za tydzień, dwa? Otóż nie! Znasz jedynie swój własny scenariusz, a ten jest ułomny jak teoretyczny wers, którymi jak piachem sypie artystyczna biedota. Wers teoretyczny, czyli taki, który ani nie promieniuje w nas, ani nas przekonuje. Od tego, jak usłyszysz słowa i które postawisz – „przejdź” lub „przyjdź” – zależy los wiersza, a być może i Pański własny los. Od takiej chwili (dziwnie obocznej, dziwnie przesuniętej) może zależeć zarys horyzontu Itaki, lub zetknięcie się gwiazdy i gniazda. Czy gra Pan w ping-ponga? Proszę sobie wyobrazić tę lekką białą piłeczkę, na uderzenie i lot której chce mieć wpływ ręka za pośrednictwem paletki. Wystarczy, że piłeczka omsknie się o siatkę lub uderzy o kant stołu i zaraz zmienia trajektorię lotu. Poeta panuje na słowami, ale również się im poddaje. Lot piłeczki jest jak los słowa. Gdybym znał drogę, po której zamierza prowadzić mnie wiersz, po co byłoby mi go pisać. Szkoda czasu. Lepiej umrzeć od razu.
Ci, którzy uważają, że mają nad swoim utworem pełnię władzy i panują nad nim jak wodzowie nad armią, powiększają tylko cech literatów. Ponieważ lubią rządzić, chcąc nie chcąc będą dokonywali przemocy na języku, będą go gwałcili aż stanie się im posłuszny, aż wpisze się w propagandę i zacznie jak nieznośny pies ujadać na Innych, Inne.
Lot / los, gniazdo /gwiazdo, przejdź /przyjdź – ot co. Ot to.
WOJCIECH KASS