Guido Ceronetti na wpół żartobliwie mówi o sobie: anima naturaliter gnostica, co oczywiście ma znaczyć, że sama natura ciągnie go do tego lasu, jakim jest wtajemniczenie. Nie wiedza, nie poznanie, ale dotknięcie samego sedna. A o to wbrew pozorom nietrudno. Na gładkiej powierzchni codzienności istnieją szczeliny, prześwituje przez nie pneuma – wystarczy o tym nie zapominać. A wtedy zdarzają się jaśniejsze chwile, widuje się świetliste twarze, natrafia na istotne książki. Korzysta na tym intuicja: zaradniej docieka i porządkuje, rzadziej zawodzi.
Ale ktoś, kto stawia na intuicję, tym samym stawia tylko na siebie. Może sobie cenić powinowactwa z wyboru, ale nie na wiele mu się przydają. Nie musi bronić się przed pokusami rozgłosu, pochwał i zysków, bo i tak mu nie grożą. Ceronetti chyba bez trudu omija rozpowszechnione wierzenia, poglądy czy upodobania, skoro ma je za pobielane groby. „Nie ufaj ideom – powtarza sobie (i każdemu z nas) – idee są zbyt czyste, ty czysty nie jesteś”. Nie warto liczyć się zwłaszcza z widmem Historii – twierdzi – czy ktoś duchowo niezależny może wlec się razem z innymi za tym „posępnym heglowskim karawanem”? Albo za jakimkolwiek innym wysłużonym szalbierstwem, łudzącą uzurpacją lub usłużną utopią? Czy może go nie razić wyjątkowo dotkliwie optymizm, i to zarówno beztroski, jak i zatroskany? Przecież optymizm odgradza od świadomości. Utrudnia zrozumienie, do czego doszło i ku czemu idzie.
Idzie ku gorszemu – wiadomo. Wiadomo o tym od dawna, co najmniej od Hezjoda. Tkwimy w jego „żelaznym wieku” już tyle stuleci, że niemal przywykliśmy do „władztwa nędzy, zbrodni, oszustwa i okrucieństwa”. Najgorsze zresztą, gdyby wierzyć Hezjodowi, dopiero nas czeka: dzieci będą się rodzić „z włosem posiwiałym”, jakby życie miały już za sobą i nie przywiązywały do niego wagi, a na ziemi przestanie pojawiać się Nemezis, bogini sprawiedliwości, jakby sprawiedliwość przestała być ludziom niezbędna. Inaczej mówiąc: albo jest źle, albo gorzej niż źle, albo jak najgorzej. O tym jednak już pisują wszyscy, nawet najpoczciwsi dziennikarze. Wmawiają nam: żyjecie życiem zdegradowanym i zdeprawowanym, świat czeka katastrofa. Ceronetti stawia sprawę znacznie jaśniej: katastrofa już nastąpiła, w tym rzecz. Katastrofa na dobre rozgościła się już wśród nas, ponieważ została naruszona Nieprzekraczalna Granica. Zuchwałość ludzka, sławetna hybris nie zawahała się, dokonała spustoszenia. „Wszędzie natrafia się na rozpacz, rozdarcie, oddzielenie – koła toczą się już same, bez wozu. Można to nazywać wygnaniem albo po prostu światem”. Oczywiście hybris wcale nie zamierza na tym poprzestać. Tyle tylko, że Nemezis jeszcze przypuszczalnie pojawi się wśród nas: „jest skrzydlata i nie zwykła się opóźniać”. Ale jak sobie poczynać na takim świecie, gdzie cała nadzieja w karze?
Tę wizję Ceronettiego można sobie tłumaczyć dwojako: albo widzi on wnikliwiej niż inni, albo się myli. Jednak, kiedy Nietzsche przed stu laty przestrzegał, że już wszędzie wciska się nihilistyczny piasek, nie mylił się. Die Wüste wächst – pustynia się rozszerza – rozbrzmiewało donośnie i solennie, ale mało kto gotów był tego słuchać. Pocieszano się wypróbowanym sposobem: to egzaltacja!
Niezrażony Ceronetti powtarza jednak z uporem, co już wie, czego się domyśla i co przewiduje. A w konkluzji nie udziela pouczających wyjaśnień. Nie udziela ich nawet sobie samemu – zapewnia. Wyjaśnienia sypią się dzisiaj zewsząd i w nadmiarze, a jest znacznie, ale to znacznie lepiej, kiedy ich brakuje. Bo to przynajmniej zachęca do myślenia.
„Wiele przecierpiałem w myślach” – zapisał w swoich Dziennikach Kafka, a Ceronetti często powtarza to samo. Nie po to, żeby się uskarżać. Raczej po to, żeby przestrzegać, że myślenie nie tylko szerzej otwiera oczy, ale zarazem rozżala i nuży. Dlatego że przeważnie krąży wokół człowieka.
„Kiedy ktoś zrywa zbyt wiele zasłon z ludzkich zagadek, kiedy niezmiennie zajmuje się ludzkością, jej złem, jej przestępstwami, biegiem jej dziejów – a ja od dawna nie robię nic innego – to z wolna paraliżuje go coraz mocniejsze przerażenie. Zapodziewa się nawet ciekawość”. Rozgoryczają zamiast ciekawić twarze dookoła, bo przeważnie są z samej materii, bez światła. „Nic, co by cię podnosiło na duchu”. Nie ciekawi ludzkie pokrętne zło, skoro wciąż potwierdza się na nowo, że jest wrośnięte w ludzi kto wie jak głęboko i że nigdy nie zostanie wykorzenione. Może ciekawić co najwyżej ludzkie dobro, ponieważ „dobro jest zagadką znacznie bardziej nieprzeniknioną niż zło, a w człowieku nie ma go niemal wcale”.
Cóż z tego, że nie ponosi się za to winy, „albowiem człowiek rodzi się na zło tak jak iskry lecą, w górę z ognia”, by powtórzyć za wiarygodną bądź co bądź Księgą Hioba (w przekładzie Czesława Miłosza). Człowiek jednak ponosi winę znacznie cięższą: robi wszystko, żeby o swoim złu nie wiedzieć. Woli żyć z przeświadczeniem, że jest przez Zło prześladowany. Chce sobie wyobrażać, że jest jak Łania z traktatów manichejskich, zawzięcie ścigana przez Łowcę. Ma pewność, że zadręcza go zapamiętale Przeciwnik – nie dopuszcza do siebie myśli, że sam sobie jest Przeciwnikiem. Co przypomina tragifarsę, choć bynajmniej tragifarsą nie jest.
Kiedy Zło ucieka się do swego najstarszego przebrania i występuje jako Dobro, czuje się tak bardzo umocnione, że już z niczym nie musi się liczyć. Taka okrzepła siła nie wyrzeka się już naturalnie najgorszego: przemocy, nieładu i okrucieństwa. Poczyna sobie z człowiekiem, jak sama chce. Choć równie dobrze można by powiedzieć, że człowiek sam sobie na to zasłużył. To dlatego dzieje ludzkie przebiegały tak, jak przebiegały. Jednak aż do naszych dni wyglądało to mniej więcej jednakowo. Już tak nie wygląda. „Nasza epoka zdołała doprowadzić do czegoś nowego: człowiek zapomniał, że jest istotą ludzką”.
Nie są to słowa Ceronettiego, ale Warłama Szałamowa, wyłowione z jednego z jego listów. Godne refleksji, skoro są przecież świadectwem nie tak dawnym. Ceronetti jednak przy tej okazji przypomina, że już choćby Lew Tołstoj, żeby nie szukać daleko, napominał (w Zmartwychwstaniu, więc już w 1899 roku): Ktoś, kto idzie do pszczół, musi zakładać strój ochronny, a ktoś, kto idzie między ludzi, musi zachować ostrożność dosłownie taką samą. Niestety jedynym skutecznym strojem ochronnym wobec ludzi jest miłość do nich. Bez miłości można piłować drzewo, kuć żelazo, wypalać cegły – da się bez niej obcować z rzeczami, ale nie z bliźnimi. Ceronetti jest z tą paradoksalną pułapką dostatecznie oswojony. Wyrzekł się bez żalu mizantropii, jak zapewnia i zamierza tego postanowienia w sobie dopilnować. A mimo to w pierwszym odruchu obrusza się: „Mówią mi: to twój bliźni… Mój bliźni? A cóż nas bliźniaczego łączy?”. Zaraz jednak przyznaje, że łączy nas wszystkich przynajmniej jedno: śmiertelność. „Nikogo przed śmiercią nie uchroni nic, nawet nikczemność” – powtarza kpiąco za Salustiuszem. Łączy nas także bliźniaczy okruch światła – scintilla animae – który ex alto został umieszczony w każdym z nas. Brzmi to uroczyście i zgodnie z jego własnym, przekornym wyznaniem wiary („wyznaję manicheizm ostrożny i zawoalowany”). Ale od razu dochodzi też do głosu indignatio: o tym okruchu światła w sobie większość ludzi zapomniała, stłumiła go, niemal doszczętnie spopieliła. A wobec tego górę bierze „ludzka zwierzęcość, która przywłaszcza sobie świat, wydzierając go Bogu”. […]
Gniewem i patosem uniósł się Ceronetti w posłowiu do zbioru swoich poetyckich przekładów Jako talizman. Uznał, że fragmenty, które do zbioru wybrał, te „talizmany z czystego światła”, każdy może zawiesić sobie na szyi, jak frontowe tabliczki rozpoznawcze, i zgłosić się ochotniczo pod nowe, dzisiejsze Termopile. Będzie tam mógł samotnie obok innych samotnych zagradzać przejście. I chociaż oczywiście taki oddziałek przejścia nie obroni, każdy będzie mógł tam przynajmniej poczuć się „duchem wolnym” i zaznać „upojenia daremnością”. Dobre i to. Natomiast Ciemność znów przedrze się przez Wąwóz i rozpełznie się po świecie tak jak zamierzała. Zawsze tak właśnie się działo. A jednak zwycięstwo należeć będzie do pokonanych. Może to paradoksalne, ale tak już jest. Powtórzy się to pewnie jeszcze niezliczoną ilość razy i zawsze będzie się kończyć tak samo. Ochotnik tyle tylko na tym zyskuje, że może sobie potem powtarzać: stawiłem się bądź co bądź na ochotnika.
Ironia nie pozwala Ceronettiemu dodawać już nic więcej. Nie mówi więc, że zapłatą dla ochotnika stanie się również „niezrównana dzielność” oraz „nieśmiertelna uczciwość”, jak powtórzy za Leonidasem. Tak przy swoim poborze mógł zachęcać Symonides. Już jednak nie może pozwolić sobie na to pisarz dzisiejszy. „Dzisiejsza alchemia nie potrafi zmienić błota w złoto”.
Pisarzowi dzisiejszemu nawet nie przystoi przykładać większej wagi do swego pisania. Pisze, bo myśli. Myślenie jest konieczne, gdyż wyplenia bezmyślność, a także nawyki myślowe. A pisanie konieczne nie jest. Część z tego, co się przemyślało, można zapisać, ale równie dobrze można by nie zapisywać. Zwłaszcza że innym nie na wiele może się to przydać, bo innym przydaje się prawdziwie tylko myślenie samodzielne. A pisze się jednak głównie dla innych.
Toteż niezbyt to ważne, jak wypada dzisiejsze pisanie. Ma być wiarygodne – reszta liczy się mniej. Znacznie ważniejsze, by myśli, które je wyprzedzają, nie były ciężkie i szare, jak z ołowiu. Ponieważ myśli są zdolne zaprowadzić daleko, może wręcz nieskończenie daleko. „Pogląd, że dzięki myśleniu i rodzącym się w myśli marzeniom można dostąpić zbawienia, trzeba pewnie uznać za dogmat niedoskonały, ale za to za niezmiernie pociągający”. O pisaniu nie dałoby się tego powiedzieć – twierdzi Ceronetti. Czasami jednak okazuje się, że nawet po samym sposobie pisania wiele się spodziewa. „Jeżeli pisarz ma wypowiedzieć słowo prawdziwe, to powinien je wypowiadać jak w agonii, jakby dyktował testament”. A mimo to powinien je w dodatku wypowiadać z wielką dbałością. I w końcu nieważne jest, czy te paradoksy Ceronettiego to przesada znaczna, czy tylko umiarkowana – ważne, że o pisaniu ma decydować „słowo prawdziwe”.
Samo pisanie nie jest przecież zajęciem trudnym – stara się dać nam do zrozumienia pisarz. Jeśli ktoś decyduje się wkroczyć w przestrzenie tak znamienne, jak, powiedzmy, metafizyka, eschatologia, transcendencja, jeśli ma do dyspozycji tyle dogodnych tonacji – jak choćby sarkazm, zwątpienie, rozgoryczenie – i tak niezawodne środki – jak zgęszczanie, naprowadzanie, przenośnie, hiperbole (od dawna wypróbowane przez poezję) – to wystarczy tylko te wszystkie elementy przemieszać z sobą i wrzucić do jednego kalejdoskopu. Nie zawiodą, jak nie zawodzą w kalejdoskopie lśniące odłamki szkła. Taki styl kalejdoskopowy sam już poniesie rzecz głównym nurtem. A ten nurt będzie w dodatku wpływał po drodze w rozmaite zakola, na przykład: satyryczne, sceptyczne, lakoniczne, podniosłe czy dosadne. Gładko wyminie mielizny, na jakie będzie go spychała skłonność do kąśliwości, przedrzeźniania i naturalizmów. Wciąż będzie płynął wartko i klarownie, tym bardziej że wciąż go zasila to samo żywe źródło.
STANISŁAW KASPRZYSIAK
Fragment szkicu „Pobór pod Termopile” z tomu „Odwieczne rozmowy”, Kraków, Austeria, 2024. Żeby zamówić – kliknij tutaj