Mój ojciec nie był specjalnie towarzyski. Miał niewielki krąg znajomych, którzy odwiedzali dom w Podkowie: Adam Mauersberger, Olga Siemaszkowa, Barbara Tyszkiewiczowa, spółdzielca Tadeusz Janczyk, Bronisław Wieczorkiewicz. Czasami zapraszał ludzi, z którymi sporo go różniło, byli jednak wyraziści i krnąbrni. Tak pojawił się u nas Stanisław Cat Mackiewicz, który przy okazji zrobił świetne zdjęcia rodziców. Cat był konserwatystą, ba, przed wojną monarchistą, ale z moim ojcem socjalistą doskonale się dogadywał.
Bywali też u nas Flora i Władysław Bieńkowscy. Jego droga biegła zupełnie inaczej niż mego taty. Był komunistą, który tak bardzo nie akceptował peerelowskich absurdów, że w końcu znalazł się w jednoosobowej opozycji, współpracował z paryską „Kulturą”, a jego analizy polityczne odbiły się szerokim echem na europejskiej lewicy, choć w Polsce nikt tego nie zauważył.
Bieńkowskiego przesuwano z posady na posadę, a każdą z nich traktował poważnie, douczając się w świecie nowych zadań, czy to jako dyrektor Biblioteki Narodowej, czy szef Ligi Ochrony Przyrody.
Do komunizmu miał podejście zdroworozsądkowe. Mówił tak: – Jak zakładaliśmy partię w Warszawie za okupacji, to z początku nas nie dostrzegano. Ale jak pojawiły się na murach napisy „PPR chuje” to uznaliśmy, że społeczeństwo nas jednak zauważyło.
Gdy przyjeżdżali goście, mama stawiała w wazonach bukiety z polnych kwiatów, młodych albo jesiennych gałęzi drzew, z dzikiego wina (pamiętam stołowy pokój ozdobiony nim na przyjazd Jerzego Andrzejewskiego).
Do bukietów bardzo pasowały gałązki rachitycznej sosny rosnącej pod płotem, miała piękne długie i gęste igły, wychodzące nie po dwie ale po pięć z jeden szypułki. Takiej gałązce przypatrywał się kiedyś długo Bieńkowski, aż nie wytrzymał: – To zabronione! Larysa, skąd to masz? – Z ogrodu. – Niemożliwe. – Chodź, zobacz. – Larysa, przecież to limba, ona jest pod ochroną.
Skąd się wzięła tatrzańska limba na Mazowszu? Ktoś ją zasadził, czy sama przyszła?
PIOTR MITZNER