Dziś z półki z książeczkami dla dzieci wypadł tomik Leopolda Staffa. Martwa pogoda ukazała się w 1946 roku. Oznaczona złotym kłoskiem Mortkowicza pożółkła, choć nigdy nie była czytana. Ostrożnie rozcinam kartki. Kilka miesięcy temu, kiedy po raz ostatni widziałam Adama, miał przy sobie właśnie tę książkę. Zaproponował, że przeczyta mi wiersz. Próbuję odszukać ten utwór. Ale w tamtej chwili, w letni wieczór, skupiłam się na melodii jego głosu, poruszona tym, że on czyta dla mnie, innego poetę. Starego Poetę, jak mówił o Staffie Tadeusz Różewicz.
Adam nie był nigdy Starym Poetą. Teraz wiem, że nigdy nim nie będzie. Tego letniego wieczoru, który okazał się naszym ostatnim, przyniósł dla mnie tom Roberta Lowella. Dublet, który znalazł w swojej bibliotece. Mówił, że trochę porządkuje, jakby na wszelki wypadek. „Ale przecież nigdzie się nie wybierasz?”.
Jeszcze nie pora na wspominanie: dość czułe, ale takie, w którym udałoby się usunąć siebie. Teraz jest tylko uczucie osierocenia, przypominają się urywki rozmów, przed oczami przesuwają się migawki. Zostałam wyróżniona, ale wiem, że Adam miał czas dla ludzi: mniejszych, większych, młodszych, także nieopierzonych poetów. Czytał rękopisy, których potoki przesyłali mu znajomi. Ostatnio z zachwytem opowiadał o monumentalnej biografii Maxa Jacoba Rosanny Warren.
„Adam powiedział mi kiedyś, że w życiu mnóstwo czasu schodzi nam na rozmowach z umarłymi, naszymi bliskimi, ale także pisarzami, którzy odeszli”– napisał do mnie David Yanovski, słuchacz jego seminariów w Chicago. Adam rozmawiał z poetami, także tymi, którzy nie byli mu pokrewni temperamentem (jak choćby skłonny do ekshibicjonistycznych zwierzeń, gwałtowny i depresyjny Lowell). Podczas zajęć w Houston opowiadał kiedyś o Rilkem, z jego obsesyjną potrzebą samotności-do-pisania. Z podziwem wspominał studenta hinduskiego pochodzenia, który wyznał: „Och, a mnie najlepiej się pisze, kiedy w pokoju jest cała rodzina”.
Próbując się pocieszyć, przypominam sobie wiersz Moje ciotki:
A gdy ktoś umierał, co niestety
zdarzało się nawet w naszej rodzinie,
moje ciotki zajęte były intensywnie
praktyczną stroną śmierci
Kiedy teraz po cichu robię Adamowi wyrzuty, wyobrażam sobie, że sentyment przecina ironią, przypominając, że nawet u nas zdarzają się takie rzeczy. Czasami w trakcie rozmowy jego spojrzenie uciekało: zamyślił się, może ktoś zwrócił jego uwagę przy sąsiednim stoliku. Ale nie tracił wątku, był tu, a zarazem gdzie indziej. To nie ten wiersz przeczytał mi wtedy Adam Zagajewski. Ale teraz tomik Staffa otwiera się na tytułowym utworze:
Uporczywie bezchmurna, niezmienna pogoda,
Nieludzko obojętna, okrutnie nieczuła,
Beznadziejna jak letarg, jak letejska woda,
Błękitną niemoc nieba martwotą zasnuła.
Śmiercią się rozpostarła w dali niezmierzoność,
Za widnokręgi, które w śnie znieruchomiały,
Jakby Bóg uszedł skrycie w inną nieskończoność.
I opustoszył nagle na wieki świat cały.
Życie zabrała jego ucieczka pielgrzymia
I nawet ślad istnienia w przestworzu nie gości.
I rośnie, rośnie pustka dokoła olbrzymia.
Potężna jak potrzeba jego obecności. […]
ANNA ARNO