Lata temu miałam niezwykle plastyczny sen: przyśniło mi się, że dostałam Nagrodę Nobla. Z dziedziny literatury, rzecz jasna. Przecież nie z fizyki. To jakoś złożyło się w czasie, gdy Miłosz odbierał swojego Nobla, a ja mu wtedy sekretarzowałam. Z pewną żenadą odbierając medal, dyplom (i czek), dziękowałam Komitetowi Noblowskiemu, że mnie uwzględnił, choć dotychczas nic jeszcze nie napisałam. Zduszonym głosem dodałam, że traktuję to jako przyznanie mi nagrody awansem i że się postaram na nią zasłużyć. C.b.d.o.
Jesteśmy świadkami ciekawego zjawiska: czytelników ubywa, książek przybywa. W ciągu każdego tygodnia ukazuje się tak wiele nowych tytułów, że nijak ma się to do statystyk czytelnictwa w ojczyźnie. Przeciętny Polak podobno czyta niespełna jedną książkę rocznie. Skoro tak, to muszą być tacy, którzy pożerają kilkadziesiąt dziennie. Inaczej twarde prawa popytu i podaży nie miałaby tu żadnego zastosowania.
Palę (dużo), piję (mało) i klnę. Jak jakiś żul. Sama się sobie dziwię, że się tak z latami rozklęłam. Powodów niby dużo, natury ogólnej i szczególnej, każdy niech sobie dopisze, co mu leży na wątrobie. Wprawdzie nakładam sobie namordnik w eleganckim towarzystwie i hamuję się przy jednej z moich przyjaciółek, która słowa na pięć gwiazdek używa jedynie w sytuacjach ekstremalnych, to jednak nie da się ukryć, że aż bulgoce we mnie na co dzień i od święta. Jakby tego było mi mało, klnę nie tylko w języku Reja i Kochanowskiego, ale Chaucera i Szekspira. Chętnie zaglądam do specjalistycznego słowniczka pod wdzięczną nazwą "The F-Word", nieodzownego przy tłumaczeniu współczesnej prozy anglosaskiej. Jakże istotne są towarzyszące mu przyimki!
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.