Pierwsze spotkanie z Holdenem Caulfieldem? Tak jak należy: w piętnastym roku życia. W ósmej klasie szkoły podstawowej zjawiła się praktykantka z polonistyki. Gdy poprosiła, żeby zwracać się do niej po imieniu — Magda — poczuliśmy, że będzie, jak się wtedy mówiło, fajowo. I było, zwłaszcza po lekcjach. Magda nakłoniła nas — to znaczy paru kumpli ciekawych literatury — do wspólnego czytania współczesnej poezji, z czego urodził się efemeryczny teatrzyk. Pośród poprzewracanych krzeseł — bo mieliśmy jednak swoje nastoletnie wyobrażenie o awangardzie — mówiliśmy wiersze Różewicza, według mojej, że tak powiem, koncepcji. Były też potańcówki. Magda przynosiła zagraniczne płyty, wśród nich muzykę do Ostatniego tanga w Paryżu. Tenorowe brzmienie saksofonu Gato Barbierego czarowało nas i uwodziło. Smakowaliśmy nowe nazwisko: Bertolucci.
Od praktykantki Magdy pożyczyłem Buszującego w zbożu – pierwsze polskie, dość sfatygowane wydanie z 1961 roku. Zakochałem się, rzecz jasna – i wcale nie w Magdzie, lecz w powieści. Cóż zresztą dziwnego: od siedemdziesięciu lat kochają ją kolejne pokolenia czytelników, choć dziś jest, zdaje się, lekturą szkolną, więc pewnie straciła swój anarchiczny i buntowniczy powab. Wtedy, w 1974 roku była moją bodaj pierwszą książką zbójecką.
Uciekałem z Holdenem ze szkoły, włóczyłem się po Nowym Jorku, mieszkałem w hotelu Edmont, spotykałem się z prostytutką, której moje niepowodzenie seksualne (ha! ha!) tłumaczyłem chorobą klawikordu, opiekowałem się siostrzyczką Phoebe, choć w rzeczywistości miałem brata Wojtka. No i całej mojej eskapadzie towarzyszył Gato Barbieri, co było akurat bez sensu, bo u schyłku lat czterdziestych, gdy dzieje się akcja Buszującego w zbożu, Nowy Jork rozbrzmiewał raczej muzyką Stana Kentona czy Colemana Hawkinsa. Ale kto by się tym przejmował – fantazmaty mają swoje prawa.
Praktykantka Magda, jak się zjawiła, tak zniknęła i już nigdy więcej jej nie spotkałem. Ale Salinger ze mną został na zawsze. Przeczytałem jego trzy pozostałe tomy, czyli Franny i Zooey, Wyżej podnieście strop, cieśle; Seymour – Introdukcja i 9 opowiadań. Łaziłem po antykwariatach, żeby zdobyć tomiki na własność, co mi się z czasem udało – z wyjątkiem Buszującego w zbożu. Ten, w tamtej epoce raz tylko wznowiony, był wielką rzadkością. W końcu u takiego niby-bukinisty, który miał budkę z książkami na MDM-ie, wypatrzyłem upragnioną książkę. Ale bukinista był zdzierca i żądał ceny niebotycznej dla licealisty. Zacząłem z nim pertraktować: miałem sporo rozmaitych poszukiwanych książek, więc zaproponowałem mu wymianę. Stanęło na Rozmowach z katem Moczarskiego, właśnie wtedy wydanych i stanowiących dużą sensację, więc także łakomy kąsek. Szczerze mówiąc, sprawa szefa Kedywu oczekującego w stalinowskiej celi śmierci na wykonanie wyroku wraz z katem Warszawy, generałem SS Jürgenem Stroopem, mało mnie wówczas obchodziła, więc niewiele się zastanawiając, zaniosłem książkę bukiniście, który czym prędzej wyrwał mi ją z rąk, dając w zamian Buszującego w zbożu.
Dziś mam na półce i Moczarskiego, i Salingera w paru wydaniach, łącznie z amerykańskim. Przeczytałem też nowy przekład, ale przyznam, że mi nie smakował. Ten pierwszy, Marii Skibniewskiej, był, jak by to powiedzieć, subtelniejszy, a przez to dowcipniejszy, nie tak dosadny. W gruncie rzeczy bliższy oryginalnej wersji.
Parę lat temu jedno z moich wydań Buszującego w zbożu pożyczyłem Stasiowi Zagańczykowi, bo akurat „przerabiał” lekturę w szkole. Właściwie ciekaw byłbym jego wrażeń. Obawiam się, że Buszujący w zbożu jest nie do przerobienia, zwłaszcza obowiązkowego.
JANUSZ MAJCHEREK