fbpx
HOME
Anna Arno

Charles I. Minott. In Memoriam

Si è spento – kołaczą się po głowie te słowa. Zgasł, wypalił się płomień. Język omija tę sprawę. „Odszedł he passed away”. Nie wypada powiedzieć, że umarł. W „domu trzeciego wieku”, by nie powiedzieć: hospicjum i domu starców. Nie byle gdzie, bo we Florencji. A Charles był historykiem sztuki. 16 czerwca skończył dziewięćdziesiąt lat. Z tej okazji zjadł lody i dwie czekoladki. A potem „zgasł” we śnie. Jakby postanowił doczekać tej chwili, chociaż od dawna mylił godziny, daty i dni tygodnia. I’m a little long in the tooth – mówił w poprzednie urodziny i to było ostatnie powiedzenie, które dzięki niemu poznałam. „Starzeję się” – mówił i rzeczywiście, od lat tracił pamięć, ale nie idiomy i bostoński akcent. Trudno o bardziej amerykańskiego Amerykanina: jego przodkowie zeszli z „Mayflower”. Podobno to byli prześladowani hugenoci, szukał nawet ich śladów w burgundzkiej wiosce Minot.

Obiecywał, że dociągnie do setki. Jak jego dziadek, który pamiętał wojnę secesyjną. Pragnienie życia zawsze wygrywa – ono jest egoistyczne, zdeterminowane. Kiedy wspomniał o setce, pomyślałam, że zakończył żałobę. Od śmierci Anki minęło kilka lat. Miał co robić: skończyć artykuł o Dürerze. Właściwie do zrobienia zostały przypisy, wybór ilustracji. Ale to ona znała hasło do komputera, musi je odszukać w jednym z jej notesów. Tak naprawdę od tamtej pory gasł. Zapamiętał się w żałobie, a potem zaczął zapominać – ją, siebie, ich wspólne życie. Jego płomień stawał się coraz wątlejszy. Błąkał się w przekornie zdrowym ciele.

Nie zaskoczyła mnie ta wiadomość. To było raczej potwierdzenie faktu. W ostatnich latach, kiedy dzwoniłam, pytał nieodmiennie: kiedy przyjedziesz do Paryża? A ja odpowiadałam: w Paryżu będę za tydzień, ale ty jesteś we Florencji. No tak, przyznawał i wydawało mi się, że widzę jego nieśmiały uśmiech. Miał go jeszcze na zdjęciu z domu dla Terza età: jak zwykle przepraszał, że robi kłopoty. Dlatego układało mu się z Anką: ciepłą, towarzyską, którą wielbił. On się o nią troszczył, koił jej nerwy. A ona układała i planowała, zapraszała ludzi i oddawała rzeczy do naprawy. Mówiła po francusku. Wściekała się też i obrażała: żeby życie było żywe. Kiedyś jechali razem do Włoch, zatrzymali się, żeby zatankować, ona weszła do toalety w Autogrillu. Szukali się przez wiele godzin, w rozpaczy. Nie zauważyła, że oszklonym korytarzem przeszła na drugą stronę autostrady, gdzie znajdowała się bliźniacza stacja. Przedtem akurat na niego krzyczała, ale nie wierzyła, że tym razem odjechał i ją zostawił. A potem naprawdę przeszła na drugą stronę autostrady.

Został sam i wszystko zaczęło się nawarstwiać: rachunki, abonamenty, prenumeraty. Hasła, PIN-y i kody do domofonu. Fiat Cinquecento, którym jeździli po Europie, odstawiony na podziemny parking i w końcu zezłomowany. Karne odsetki. Naganiacze, którzy przez telefon sprzedali mu komplet nierdzewnych garnków.

Miał dwóch synów z pierwszego małżeństwa. Alex przez kilkanaście lat pracował w sklepie Ewolucja w nowojorskim SoHo: sprzedawał skamieliny, kryształy, szkielety i amulety. Pasował do tego miejsca. Podobny do Charlesa, tylko w oczach miał więcej strachu. „Ojciec nigdy nie był zaradny – mówił mi w Caffè Reggio – chyba mam to po nim”. Alex zapomniał o naszym spotkaniu, obudził go mój telefon. Od kilku tygodni nie pracował w Ewolucji i zdrzemnął się popołudniu. Dużo teraz gra na perkusji, może z kumplem założą zespół, na razie nagrywają demo, dlatego przesiaduje po nocach. Trochę studiował w Cooper Union, ładnie rysował, nauczył się drukować ryciny. Ostatnio nawet coś sprzedał, z motywami kwiatów. Mógłby też robić biżuterię: zna przecież wszystkich na giełdach minerałów. Tłumaczył mi, ile kosztuje mieszkanie w Nowym Jorku, jak trudno wyżyć ze sztuki. A ja uparcie wracałam do tego, że Charles dwa razy zatrzasnął sobie drzwi do mieszkania, a kiedy indziej zostawił je otwarte na oścież. Na szczęście sąsiadka ma klucze. Raz długo nie odbierał telefonu i nie słyszał pukania. Wchodziłyśmy razem, w ciemności, gotowe na wszystko. Zasnął po południu, poduszką przyłożył ucho, na które jeszcze słyszał.

Zorientowałam się późno. Zaproponowałam wystawę w Musée Jacquemart-André. Spóźniał się pół godziny. Telefon odebrał zaskoczony: rzeczywiście, przepraszam, myślałem, że dziś poniedziałek. Od tej pory nie umawialiśmy się w mieście. Przychodziłam do niego, na Avenue Jean Moulin. Po drodze jest apteka z lustrem na zewnątrz. Dalej ośrodek dla niepełnosprawnych: przez kilka lat, codziennie po zmroku ten sam młody mężczyzna na wózku wypalał papierosa przed wejściem. Mijałam jeszcze zarośnięty zielenią wiadukt La Petite Ceinture – „małej przepaski” Paryża, dawnej kolei, w XIX wieku wypartej przez metro.

Lubiłam, kiedy kolejny raz pokazywał mi XV-wieczny klocek drzeworytniczy z dzieciątkiem Jezus: kartka bożonarodzeniowa sprzed pięciuset lat. Upolował go na pchlim targu i sam zrobił odbitki. Miał też XVI-wieczną miniaturkę Pasji Mistrza I.S. i monumentalną rycinę Piranesiego. I może najpiękniejszy, zawieszony w oknie witraż ze świętym Hieronimem w pracowni, według Dürera. Zapewne XVII-wieczny. Nie przeszkadzało mi, że znam te historie. Lubiłam dumę, z jaką pokazywał mi brązowych wojowników – płaskorzeźbę z Beninu. Wiedział, ile krąży podróbek, ale ta była akurat prawdziwa. Smutno zrobiło mi się dopiero, kiedy opowiedział mi o tym dwa razy tego samego wieczoru.

Kiedy przyszłam, miał włączony telewizor: koncert na Mezzo, ale bez głosu, bo dźwięk od paru dni nie działa. A potem telewizor już całkiem padł. Dzwonił do Funboxa, ale nic z tego, bo nie znał numeru abonenta. W przedpokoju leżały za to ulotki, kupony rabatowe, katalogi. Za dwanaście euro miesięcznie przysłali próbki kremów, prezent dla nowych subskrybentów. Na stole leżał zeszyt, w którym Anka spisywała hasła. Dwie komórki, dawno rozładowane. Klucze, których panicznie szukał i które zostawiał, kiedy wychodził po bagietkę. O ile akurat sobie przypomniał o jedzeniu.

Sąsiadka, France, załatwiła dla niego wizytę domową. Młody lekarz ostrożnie prowadzi wywiad po angielsku. Prosi, by Charles zapamiętał jakiś adres. Wypytuje o pogodę i nastrój, po czym każe sobie ten adres przypomnieć. Charles nie zdaje testu. Profesor Emeritus Uniwersytetu Pensylwanii nie zdał egzaminu. Parę dni wcześniej wybrał się do kardiologa. Stał pod bramą: jakąś bramą, przy jakiejś ulicy i była tam nawet tabliczka gabinetu. Wracał okrężną drogą, jakimś cudem nie wychodząc z czternastej dzielnicy.

Coraz mniej wychodzi, zbiera się, aż nastaje popołudnie, potem wieczór, już się zdarzało, że nie zdążył przed zamknięciem supermarketu. W nocy nie może spać, nie może włączyć komputera, nie może włączyć telewizora, radio jeszcze działa, Radio Nostalgie albo jakaś mała stacja, która gra stary amerykański jazz. Odbiornik stoi na stosie przewodników Petit Futé – Burgundia Południowa, Burgundia Północna, Bretania, Sabaudia, Sardynia – trasy wspólnych podróży.

Charles był uczniem Erwina Panofsky’ego i kolegą Jana Białostockiego. W dawnej tradycji cechowej, nauczyciela i ucznia łączyły rodzinne stosunki. Z dumą myślałam, że dzięki niemu zostałam „wnuczką Panofsky’ego”. Mówił, że „diabeł tkwi w detalach”. Pewnie dlatego Charles nie skończył artykułu: chciał go jeszcze cyzelować, wygładzać, sprawdzić coś w przypisach i bibliografii. Interesowała go słynna rycina Dürera. Przedstawia cztery czarownice, a może te dojrzałe nagie kobiety to jednak trzy Gracje, do których dokooptowana została Wenus. W takim wypadku byłaby to inna wersja Sądu Parysa. Gracje to wiara, nadzieja i miłosierdzie, ale też pożądanie, duma i skąpstwo. Kuszenie. Skulony w prawym dolnym rogu diabeł trzyma w ręce Klobe, pułapkę na ptaki: ludzkie dusze. To był detal, który Charles jako pierwszy zauważył. Dürer zabawił się z czterema wiedźmami o obfitych kształtach, które przypominają o dręczących człowieka pokusach. A dla grzesznych diabeł zawsze trzyma otwarte wnyki.

Pewnego razu, w łazience Charles doznał olśnienia: zobaczył swoje wychudzone ciało i zrozumiał, że swój pionierski akt-autoportret Dürer wymyślił w podobnej sytuacji: spojrzał na siebie, wychodzącego z kąpieli. „Był chudy, jak ja. Szczególnie po chorobie”.

Raz na miesiąc Charles chodził po emeryturę do Citibanku przy Champs-Élysées. Z niezrozumiałych powodów jego karta nie działała w innych bankomatach, sprawy nie dało się też załatwić w innym oddziale. Pieniądze wpływały w dolarach, wypłacał je w euro i tu powstawał jakiś nierozwiązywalny problem.

Zimową porą, na trzy tygodnie przyleciał Alex. Uruchomił komputer, odzyskał plik z artykułem o Dürerze, naładował telefony. Z bankiem, ubezpieczalnią, telewizją, nic nie załatwił, bo nie umiał się dogadać po francusku. Wracał na raty, bo za pierwszym razem pomylił dni tygodnia, za drugim był strajk metra, za trzecim jakimś cudem dotarł na Brooklyn.

I tak to trwało. Sąsiadka, której imię uosabiało Francję wyjmowała ze skrzynki rachunki, opłacała je gotówką z jego portfela, wydobywała klucze z kieszeni marynarki. Aż wreszcie pojawiła się Dana – deus ex machina. Szkolna przyjaciółka Anki. Jakoś na początku lat osiemdziesiątych Anka przyjechała do Paryża, ona do Florencji. Była pielęgniarką na oddziale dla umysłowo chorych. Zbierała ich sztukę, organizowała wystawy. Przez wiele lat opiekowała się mężem po wypadku, potem niedołężną matką. Matka niedawno umarła, a ona dowiedziała się o położeniu Charlesa. Wsiadła w swojego zabytkowego fiata i przyjechała. Kula energii, tylko trudno jej się przemieszczać, bo waży ponad sto kilo. Z laską jest w stanie przejść z fiacika do supermarketu i od progu swojego mieszkania do restauracji na rogu. Zrobiła porządek z GDF, EDF, Orange, Citibankiem, Crédit Agricole i bankiem pocztowym.  I zabrała Charlesa do Florencji, do swojego mieszkania przy Via dei Pilastri. Pełnego książek, poskładanych w stosy ubrań i pościeli, rzeczy do uporządkowania. Na tylnym siedzeniu fiacika woziła przekąski. Przynajmniej miałam pewność, że nie umrze z głodu. Kiedy wychodzili, on ją wyprzedzał, a ona wymachując laską wołała za nim, żeby nie zbłądził.

Dwa kroki od florenckiego mieszkania Dany znajduje się kaplica – Santa Maddalena dei Pazzi. W budynku, w którym dziś mieści się liceum, znajduje się Ukrzyżowanie Perugina: szeroki, atmosferyczny krajobraz, zwiewne, teatralne błękity. Klasycznie wyważona scena, jakby prawdziwsza niż zwykle u Perugina, niewierzącego malarza dla pobożnych. Zapytałam Charlesa, czy już widział te freski. I zrozumiałam, jak bardzo nie na miejscu jest to pytanie. Perugino był dla niego jak daleki znajomy, którego imię zapomniał. Nie pytałam już, czy chodzi do Uffizi. Kiedy przyjechałam do Florencji, dokuśtykaliśmy do restauracji na rogu Via dei Pilastri. Opowiedział mi o tym, jak zaczynał studia. Miał szczęście, starszy rocznik wysłali jeszcze do Korei, on zaliczył tylko poligon, a potem wypłaty z GI Bill. Kiedy skończył i doszedł do puenty, zaczął tę historię od nowa, aż Dana zgrabnie zmieniła temat.

Drugi ważny detal Charles zauważył w rycinie Adam i Ewa – bodajże najsłynniejszym dziele graficznym wszystkich czasów. Prawą ręką Adam trzyma gałąź górskiego jesionu. Uczeni dotychczas zakładali, że na tej samej gałęzi siedzi papuga oraz wisi tabliczka z podpisem Dürera. Tymczasem – zauważa Charles – Adam trzyma inną gałąź, zwieńczoną kiścią owoców. Te dwie różne gałęzie są skrzyżowane, chociaż wyrastają z innych pni. Ale są bardzo blisko siebie i naprawdę łatwo się pomylić. Nasze złudzenie, że chodzi o jeden konar nie jest przypadkowe. U Dürera nic nie wychodziło przypadkiem. Miał trzydzieści trzy lata – wiek Chrystusowy – i w swojej buńczucznej pobożności identyfikował się ze Zbawicielem. Raz, podczas choroby pokazał się nawet półnago, palcem wskazując ranę. Być może w ten sposób narysował się dla doktora, który miał odgadnąć, co mu dolega. Ale nie ma wątpliwości, że znajdował w sobie cechy boskie. „Dürer znalazł niezwykły sposób, by wyrazić ten ideał w rycinie przedstawiającej upadek człowieka – pisze Charles – Adam trzyma gałąź pnia drzewa poznania dobra i zła, z którego wedle tradycji zrobiony został krzyż. Niczym skrzyżowane palce, dwa pnie przepowiadają swoją przyszłą rolę jako drewno krzyża”. Charles zauważył również górskiego koziorożca, który balansuje na stromej skale w tle ryciny. Jest symbolem niewiernych, a więc pasuje do pierwszych rodziców – pierwszych grzeszników. „Tymczasem koziorożec z wysokości swojej turni spogląda ku słonecznym zboczom Italii – w stronę Werony, Mantui i Wenecji. Być może Dürer antycypował już swoją własną podróż, która miała nastąpić krótko po publikacji tej ryciny”.

ANNA ARNO

Warto również przeczytać...