fbpx
HOME
Krzysztof A. Worobiec

Goście, goście jadą…

Decydując się na opuszczenie wielkiego miasta i mieszkanie na Mazurach, w głuszy, na odludziu, z dala od naszych rodzin i przyjaciół, którzy zostali w Berlinie, Wrocławiu i Zielonej Górze, często zastanawialiśmy się jak będzie się nam tu żyło? Z wielkiej europejskiej metropolii, z Berlina – liczącego po zjednoczeniu Niemiec prawie cztery miliony mieszkańców, przenosiliśmy się do maleńkiej starowierskiej osady (obecnie na stałe mieszkamy tu tylko we dwoje!) leżącej dosłownie w samym środku Puszczy Piskiej. Do Pisza i Mrągowa, leżących na jej przeciwległych końcach, mamy po około 28 kilometrów, a do Mikołajek i Rucianego Nidy 13 kilometrów. Obecnie jest to jeden z największych obszarów leśnych w Polsce i Europie – mały fragment olbrzymiego lasu pierwotnego nazywanego Grosse Wildnis, po polsku Wielka Dzicz, Wielka Knieja lub Wielka Puszcza, który rozciągał się mniej więcej od Narwi do brzegów Bałtyku. Przez stulecia była to kraina tajemnicza, odludna i niedostępna, i zgodnie z nazwą dzika. Od XIV wieku ta rozległa puszcza była karczowana, ostatecznie podzielona na mniejsze kompleksy leśne i stopniowo zaludniana. Dla nas, ponad 30 lat temu była to terra incognita, kraina tajemnicza, w której nikogo nie znaliśmy.

Wkrótce jednak nasze rozterki i obawy – co będziemy robić, z czego żyć, czy kogoś poznamy, czy będziemy mieli znajomych, a może nawet przyjaciół? – zostały rozwiane. Mieliśmy dużo pracy, satysfakcję z niej i coraz liczniejsze grono nowych znajomych oraz przyjaciół (o niektórych z nich napiszę). To „towarzyskie ożywienie” nastąpiło wkrótce po otwarciu oberży mającej bardzo kameralny i „osobisty” charakter, a potem po rozpoczęciu działalności społecznej.

Pisząc o naszych początkach kilkukrotnie używałem określeń „wariacki pomysł” czy „przypadek”. Decydując się na wierną (od-)budowę stuletniej chaty i otwierając w niej tradycyjną oberżę – i to wbrew panującym wówczas w Polsce trendom związanych z zachłyśnięciem się „nowoczesnością”, nie byliśmy świadomi, że robiąc to jesteśmy – przynajmniej w tej części Mazur, „pionierami”, i że staniemy się „wzorem” dla wielu innych, którzy również będą chcieli „coś uratować”, odnowić „dom babci”, przenieść się na wieś, zamieszkać w starym drewnianym domu lub „jakoś” zmienić swoje życie. Przypomnę tylko – bo o tym już pisałem, że w tamtych czasach (a było to „aż” lub „tylko” nieco ponad ćwierć wieku temu) nie było ani takiej liczby czasopism i poradników jak zbudować to czy tamto, o wszelkich blogach i filmikach instruktażowych na YouTubie nie wspominając, więc do naszej „nowej – starej” oberży przyjeżdżało wiele osób nie tylko żeby zjeść, ale także żeby z nami porozmawiać, pytać o radę, informację lub pomoc przy remoncie.

Cytując znane powiedzenie „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju” mógłbym dopowiedzieć: „a tym bardziej we własnej gminie czy powiecie”. Z każdym rokiem Oberża była coraz bardziej znana i popularna, przyjeżdżało do nas coraz więcej gości, z różnych stron Polski, Europy i świata (najbardziej „światową” – w sensie odległości geograficznej, była chyba para: ona z Japonii, on z Peru), ale rzadko z najbliższej okolicy. Poznawaliśmy mnóstwo ludzi – nie tylko przelotnie, niektórych bliżej, a z wieloma z nich zaprzyjaźniliśmy się. Były to zarówno osoby nieznane, jak również te z pierwszych stron gazet, kolorowych magazynów czy z telewizji (i to nie tylko Polacy, ale wielu gości ze świata – o kilku z nich warto napisać). Zapewne we Wrocławiu, Zielonej Górze czy nawet „światowym” Berlinie nigdy byśmy tylu interesujących ludzi nie spotkali, a tym bardziej nie poznali bliżej, nie rozmawiali wieczorem przy lampce wina a nawet zaprzyjaźnili.

Wielu z tych „sław” sami nie rozpoznaliśmy – bo rzadko oglądaliśmy telewizję ani też nie wertowaliśmy kolorowych magazynów, choć często ktoś zagadywał nas na tym „końcu świata”: „Widziałeś tego a tego? (tu pada jakieś znane nazwisko)? Siedzi tam, przy tamtym stoliku…!”. „Nie, a kto to…?”.

Często jednak nasi goście sami się od razu przedstawiali, zainteresowani tym, co robimy.

Odwiedzali nas ludzie kultury – pisarze, poeci, aktorzy, muzycy, filmowcy, znani dziennikarze, ludzie nauki, sportowcy, politycy (były premier rządu, czy urzędujący marszałek Sejmu), posłowie, dyplomaci (ambasadorzy USA czy Niemiec w Warszawie), biznesmeni, muzealnicy, konserwatorzy zabytków, historycy sztuki, architekci krajobrazu etc. Takich ciekawych spotkań i rozmów było tak wiele, że trudno je wszystkie wyliczyć. O kilku z nich – tych najciekawszych czy najbardziej zaskakujących jeszcze napiszę, a teraz o dwóch.

Jednym z pierwszych interesujących osób był śp. Maciej Płażyński, urzędujący wówczas marszałek Sejmu, który w czerwcu 2000 roku odwiedził nas z żoną i synem, oraz dwoma funkcjonariuszami BOR. Po załatwieniu oficjalnego programu goście wrócili do nas (nocowali w naszym murowanym białym domku) na kolację, a potem popijając calvados miło spędziliśmy wieczór, na ciekawej i długiej rozmowie. Nazajutrz, po śniadaniu i porannym spacerze po sąsiednim parku dzikich zwierząt goście odjechali, ale przed odjazdem wpisali do naszej Złotej Księgi, że mają nadzieję na ponowne spotkanie…

Wpis Macieja Płażyńskiego z żoną do naszej Złotej Księgi pod datą 17 VI 2000

Zgodnie z tym wpisem Maciej Płażyński (ale już bez żony) odwiedzał nas później jeszcze dwa razy, a zapewne robiłby to nadal, gdyby nie tragiczna katastrofa samolotowa 10 kwietnia 2010 roku…

Po pierwszym, dość trudnym dla nas okresie i dwóch pierwszych zimach (które przetrwać pozwoliła nam ekipa filmowa kręcąca u nas reklamę – o czym już pisałem), w maju 2001 roku odwiedziła nas starsza, dystyngowana i elegancka pani, Niemka, której towarzyszyło kilka osób (część z nich była u nas już wcześniej). Zjadła obiad, długo siedziała najpierw w „małej salce”, potem na ganku w towarzystwie naszych kotów i Irtysza – białego psa rasy łajka zachodniosyberyjska, który wyjątkowo przypadł jej do gustu. Była bardzo zadowolona i z jedzenia, i z naszego miejsca, i z towarzystwa naszych zwierzaków, więc na pożegnanie zapowiedziała, że w przyszłym roku – gdy ponownie przyjedzie na Mazury, zechce tu wrócić.

Tą starszą panią była Marion Gräfin Dönhoff, urodzona w 1909 roku we Friedrichstein koło Królewca, rezydencji jednego z najstarszych i najznaczniejszych rodów wschodniopruskiej arystokracji. Był to jeden z czterech w Prusach Wschodnich tzw. pałaców królewskich, przygotowanych na przyjęcie podróżującego monarchy i jego licznej świty.

Marion Gräfin Dönhoff na koniu przed rodowym pałacem Friedrichstein

We wrześniu 1941 roku Marion, wraz z przyjaciółką, odbyła pięciodniową konną wyprawę z Olsztyna przez Mikołajki (czyli przemierzała Puszczę Piską całkiem blisko Kadzidłowa) do Sztynortu, którego właścicielem był wówczas spokrewniony z jej rodziną Heinrich von Lehndorff, późniejszy uczestnik nieudanego zamachu w lipcu 1944 roku na Adolfa Hitlera (za co został skazany na śmierć). Marion Dönhoff, która miała kontakty z uczestnikami zamachu (choć nie była wtajemniczona w szczegóły), straciła wówczas większość przyjaciół (którzy zostali straceni), sama była również przesłuchiwana przez gestapo, lecz z powodu braku dowodów nie została aresztowana. Kilka miesięcy później, w styczniu 1945 roku uciekła przed szybko nadciągającą Armią Czerwoną pokonując konno 1500 kilometrów z Prus Wschodnich do Westfalii, a swoją siedmiotygodniową ucieczkę opisała później w książce Nazwy, których nikt już nie wymienia.

Hrabina – jak ją zwykle nazywano nie tylko w Niemczech, lub Czerwona Hrabina – z racji przyjaźni z wieloma politykami lewicy niemieckiej i polskiej (m.in. PRL-owskim premierem Mieczysławem F. Rakowskim – który notabene też często i chętnie bywał w naszej Oberży) mieszkała w Hamburgu. Lubiła konie, szybką jazdę porsche, była dziennikarką, autorką ponad 20 książek – m.in. Dzieciństwo w Prusach Wschodnich, założycielką oraz wydawczynią tygodnika „Die Zeit”, a także działaczką społeczną na rzecz pojednania polsko-niemieckiego. W 1970 roku towarzyszyła Willy Brandtowi podczas jego pamiętnej oficjalnej wizyty w Warszawie, kiedy to jako kanclerz Niemiec ukląkł przed pomnikiem Bohaterów Getta. Często przyjeżdżała do Mikołajek, na rozdanie świadectw maturalnych w Społecznym Liceum Ogólnokształcącym – któremu patronowała, a które obecnie nosi jej imię, a my przez wiele lat byliśmy członkami Społecznego Towarzystwa Oświatowego prowadzącego to liceum.

Podczas niespodziewanej wizyty Hrabiny w Oberży niestety nikt nie pomyślał o zrobieniu pamiątkowego zdjęcia, czy o wpisie do Złotej Księgi, do której – rok później, wpisali się jej najbliżsi (Hrabina nie założyła własnej rodziny, lecz żyła w otoczeniu rodzin sióstr i braci): „26 maja 2002. Rok później, teraz już bez Hrabiny, lecz z Nią w pamięci. […], Angelika Hatzfeldt, Julinka Dönhoff”.

Niestety Hrabina – choć planowała, nie odwiedziła już nas ponownie. Zmarła dziesięć miesięcy później, 11 marcu 2002 roku, w wieku 93 lat. Po jej śmierci kilkukrotnie byli u nas członkowie jej najbliższej rodziny – między innymi Hermann hrabia Hatzfeldt-Wildenburg-Dönhoff z żoną oraz Julinka Gräfin Dönhoff i Tatjana Gräfin Dönhoff. Ta ostatnia zimą 2003-2004 roku przemierzała przez trzy miesiące Pomorze i Mazury szlakiem konnej ucieczki swojej babki ciotecznej. Oglądała te same co ona krajobrazy, odwiedzała te same miejsca, ale spotykała innych, bo żyjących tam obecnie ludzi, co opisała w wydanej w 2004 roku książce Weit ist der Weg nach Wesen – czyli Daleka jest droga na Zachód z podtytułem: Na trasie ucieczki Marion Gräfin Dönhoff. W bogato ilustrowanej zdjęciami Jo Röttgera książce kilka stron i zdjęć poświęciła także nam.

Tatjana Dönhoff prześledziła drogę ucieczki ciotecznej babki Marion Dönhoff i dziadka Dietera Dönhoffa z Prus Wschodnich do Westfalii. Przez trzy zimowe miesiące podróżowała po północnej Polsce, a na trasie jej wędrówki znalazło się także Kadzidłowo.

KRZYSZTOF A. WOROBIEC

Warto również przeczytać...