Budowa definicji pozytywnej, mówiącej, który budynek jest blokiem, a który kamienicą, okazuje się nastręczać niespodziewane przeszkody. Wydawać by się mogło, że każdy mieszkaniec i użytkownik obu typów budowli zna ich cechy charakterystyczne, pozwalające na prosty opis. Wręcz przeciwnie – po kilku próbach i trafnych kontrprzykładach odruchowo budujemy definicję negatywną. Łatwiej nam powiedzieć, co nie jest blokiem i co nie jest kamienicą.
Mity i pomyłki
Poszukując odpowiedzi, w dobie – wydawałoby się – „wszechpojemności” internetu, sięgamy po popularne wyszukiwarki, Wikipedię, fora i portale architektoniczne, historyczne i urbanistyczne. Napotykamy tam bzdurne, na pierwszy rzut oka błędne lub zbyt uproszczone definicje. Przykłady i kontrprzykłady:
Inni użytkownicy architektury podają też takie determinanty jak: wspólna ściana szczytowa sąsiadujących ze sobą kamienic, podwórko-studnia, układ fasad w pierzei czy własność osoby fizycznej. Te wszystkie elementy pasują do wielu kamienic, ale do równie dużej liczby nie pasują, nie można zatem złożyć z nich pozytywnej definicji.
Paweł Puch w „Krakowskim Rynku Nieruchomości” (nr 15/2005) stwierdził, że „w polskim prawie nie ma definicji kamienicy. Nie znajdziemy w nim również szczegółowych, spójnych unormowań dotyczących tego typu nieruchomości. W zasadzie trudno również wyznaczyć granicę między kamienicami a innymi nieruchomościami budynkowymi w miastach. Ta sytuacja stwarza wiele problemów zarówno w praktyce prawniczej, jak przy obrocie i zarządzaniu nimi”.
Zabytkowe bloki na osiedlu Latawiec, bud. 1953-1955, al. Wyzwolenia, Warszawa, fot. Adrian Grycuk
Co na to specjaliści?
Tomasz Konior w artykule Czy miastu potrzebne są kamienice? Przyczynek do rozprawy o sensie i treści, śledząc XX-wieczne próby budowy polskiej definicji kamienicy, kompiluje opinie i publikacje architektów różnych pokoleń, uzupełniając je własnymi postulatami. Przyznaje, że „próba nazwania tego rodzaju budynku, choć pozornie łatwa, nastręcza pewnych kłopotów”. Wyłania się z tej układanki kamienica jako:
Użyte w takiej definicji elementy nie pozwalają definitywnie oznaczyć każdej nieruchomości. Zbyt wiele tu miejsca na subiektywną interpretację: ludzkiej skali, dopasowania, normalnego wyglądu, miastotwórczości.
Warszawa, Marszałkowska 68/70
Powstał w latach 1959-1960, w technologii ramy H w miejscu zrujnowanej kamienicy Taubenhausa (bliźniaczka nr 72 miała szczęście przetrwać wojnę). Posiada trzy klatki schodowe, wysoki użytkowy parter, przedzielony w części antresolą, sześć pięter mieszkalnych o niemal identycznej wysokości i piwnice przystosowane na schron. Przedwojenna kamienica miała oficyny tworzące ciemną podwórko-studnię. Obecny budynek ma kształt litery L i większe podwórze, ograniczone boczną ścianą neogotyckiej kamienicy nr 66 oraz boczną elewacją postmodernistycznego gmachu BFG z 1999 r. Brama wjazdowa i furtka to elementy późniejsze, przymocowane do bocznej elewacji. Elewacje frontowe wzbogacono o gzymsy, lizeny, pasy szarej licówki oraz portfenetry. Nie licząc najwyższej kondygnacji i antresoli, których przeznaczenie zmieniano po zakończeniu budowy, mieszkania mają między 61 a 73 m2 lub między 21 a 30 m2. Metraż świadczy o tym, komu je przydzielano – rodzinie z dziećmi czy bezdzietnej parze lub osobie samotnej – nie pasuje jednak do „klasycznego” metrażu mieszkań kamienicznych.
Za tym, by nieruchomość tę nazwać blokiem, przemawia: rok i technologia budowy, styl (nieciekawy przykład socjalistycznej, siermiężnej wersji modernizmu), jednakowa wysokość pięter mieszkalnych poniżej 3 metrów, brak oficyn i prześwitu bramnego w bryle budynku, komunalny charakter inwestora i pierwotnych stosunków własnościowych. Od strony ul. Skorupki budynek nie tworzy zwartej pierzei.
Co mogłoby skłaniać do określenia go kamienicą? Wpisanie go w pierzeję ulicy Marszałkowskiej (przylega do kamienicy nr 66), użycie ozdobnych detali w elewacjach frontowych, wykończony granitem użytkowy parter – tak, ale już brama i podwórze – niekoniecznie. Tymczasem wielu publicystów uważa, że blok to tylko budynek wolnostojący na peryferyjnym osiedlu. Zaliczają w ten sposób wszystkie śródmiejskie plomby do grona kamienic, tylko dlatego, że „współtworzą śródmiejską tkankę”. A co z ludzką skalą czy przestrzenią sąsiedzką generującą więzi międzyludzkie? Kto i jakimi narzędziami może zweryfikować natężenie tych cech? Może warto podjąć próby budowy bardziej kategorycznej definicji?
Blok osiedla MDM II, 1959-1960, Marszałkowska 68/70, Warszawa, fot. Adrian Grycuk.
Geneza kamienicy
Aby dostrzec istotną różnicę między blokiem a kamienicą, musimy zająć się genezą i funkcją budynku, intencją inwestora, który go samodzielnie budował, projektował i/lub ufundował. Drugorzędna jest strona wizualna, indywidualna estetyka, lokalizacja, styl architektoniczny i czas powstania.
Kamienica była pierwotnie emanacją prywatnej własności rzymskich patrycjuszy – pobieranie czynszów przez najemnego administratora w starożytnych insulach przypominało XIX-wieczne burżuazyjne stosunki kamienicznik vs. lokator. Po średniowiecznej zapaści cywilizacyjnej Europy kolejne epoki przyniosły stopniowy funkcjonalny rozrost kamienicy – z solidnej „obudowy” domowego ogniska – budowli zaspokajającej potrzeby rodziny – do „burżuazyjnego” źródła zysku dla właścicieli posiadających wiele nieruchomości i mieszkających często w innej dzielnicy lub miejscowości.
Zawsze była to jednak budowla typowo miejska. Kamienic nie spotkamy na wsi, w siedlisku, w prywatnym czy uspołecznionym gospodarstwie rolnym, na folwarku czy osiedlu. Tu królują domy jednorodzinne, wielofunkcyjne zabudowania gospodarcze lub bloki. Te ostatnie, choć rażą w wiejskim otoczeniu, często budowano w kołchozach, pegeerach i małych miejscowościach przeżywających wzrost demograficzny.
W czym te bloki lepsze?
Istotą kamienicy było schronienie dla przedstawicieli wszystkich warstw społecznych miasta. Kamienica odzwierciedlała strukturę społeczeństwa, zatem też istniejące w nim dysproporcje – w statusie majątkowym, towarzyskim, zawodowym, w stanie higieny. Natomiast ideologiczną genezą bloku było dążenie do równości i sprawiedliwości, choćby zaprowadzonej siłą.
Tę fundamentalną różnicę widać w elementach konstrukcyjnych, podziałach wewnętrznych, układzie pomieszczeń w lokalach, orientacji względem stron świata i projektowanym otoczeniu budynków. Architekci forsujący, m.in. za radą Le Corbusiera, modernistyczne osiedla, dążyli do stworzenia równego dla wszystkich – bez względu na klasę społeczną, poziom dochodu, pochodzenie, zawód, płeć – dostępu do światła słonecznego, terenów zielonych, udogodnień płynących z zastosowania nowoczesnych technologii.
Dwunastokondygnacyjna Jednostka Marsylska (Unité d’Habitation), jak nazwano pierwszy blok Le Corbusiera, oddany do użytku w 1952 roku, składa się z 337 dwustronnych mieszkań, sklepów, miejsc do uprawiania sportu, pomieszczeń medycznych, edukacyjnych i hotelu. Na płaskim dachu wszyscy mieszkańcy mogą korzystać z basenu, placu zabaw, tarasu wypoczynkowego i klubu.
Do czasu budowy pierwszych bloków (te Le Corbusiera nie były pierwszymi), w kamienicach nawet wysokość mieszkań, rozmiar okien, wyposażenie, zaopatrzenie w wodę, energię i ciepło było zależne od zajmowanej kondygnacji, a co za tym idzie, kwoty czynszu, czyli od statusu społecznego najemców. Powszechnym zjawiskiem było dziedziczenie i przenoszenie na następne pokolenia biedy albo bogactwa. Dzieci wychowane w słabo ogrzewanych, ciasnych, ciemnych, przeludnionych i pełnych robactwa izbach nie miały zazwyczaj szans nie tylko na zdobycie wykształcenia, ale często nawet na dożycie do pełnoletności.
Zamysłem budownictwa, które obecnie – za jego ewidentne wady – piętnujemy mianem blokowisk, było zapewnienie szerokim masom godnego bytu, próbą realizacji marzenia Żeromskiego o szklanych domach. Le Corbusier wzorował się, co prawda, na klasztornych celach, ale skromność, prostota mieszkań w blokach już z lat 20. i 30. XX wieku, szła w parze z higieną, stałym dostępem do mediów i czegoś, co dla współczesnego Europejczyka jest tak oczywiste, że zapomina, jak ważne – świeżego powietrza.
Słowo blok, w Polsce do końca lat 80. XX wieku, miało wydźwięk zdecydowanie pozytywny. Polacy marzyli o przydziale na swoje M i przeprowadzce, zwykle po kilkunastu latach oczekiwania w kolejce. Blok to przecież duża, solidna, foremna bryła, która sprawia wrażenie jednolitości i wytrzymałości lub faktycznie taka jest. Blok chałwy, czekolady, lodu, węgla, betonu, blok skalny czy mieszkalny – każdy blok składa się z powtarzalnych elementów, segmentów. Jednorodne są bloki rysunkowe, bloczki druków kasowych, bloki partyjne, blok audycji radiowych i telewizyjnych, a w końcu niestety też bloki baraków obozowych. Przeciętna rodzina przeprowadzająca się z kamienicy do bloku, wolała zerwać więzy sąsiedzkie, decydowała się na sztampę w układzie, wyposażeniu i umeblowaniu, znacznie niżej położone sufity i insekty w zsypach. Za tę cenę uzyskiwała dostęp do centralnego ogrzewania, bieżącej ciepłej wody, nie musiała już nosić węgla do pieców, dzielić korytarza czy łazienki z sublokatorami.
Wyrwanie budynków wielorodzinnych z pierzei ulic i placów miało dać przestrzeń odpoczynku i prywatności. A że stało się jednym z powodów anonimowości i atomizacji społeczeństwa postindustrialnego – to już późniejsza historia.
Kolonia bloków WSM na Żoliborzu, 1932-1934, ul. Suzina, Warszawa, fot. Adrian Grycuk
Problematyczne dwudziestolecie
Większość wielomieszkaniowych budowli sprzed I wojny światowej można bez zastanowienia nazywać kamienicami. Te powstałe od chwili proklamowania socrealizmu w 1949 roku – blokami (z wyjątkiem rekonstrukcji, choćby Starówki warszawskiej, głogowskiej i innych). Problem pojawia się, gdy stajemy przed realizacjami o charakterze mieszkalnym z okresu między tymi wydarzeniami.
Sejm RP uchwalił 1 sierpnia 1919 r. Ustawę o Państwowym Funduszu Budowlanym, a 29 października 1920 roku Ustawę o spółdzielniach (obowiązywała do 1961). Spółdzielnie mogły odtąd liczyć na długoterminowy (20 lat) i symbolicznie oprocentowany (1–4%) kredyt z państwowych funduszy, początkowo finansujący nawet 95% kosztów budowy, po kilku latach ograniczony do 90% (spółdzielnie lokatorskie) i 80% (budowlano-mieszkaniowe). Po raz pierwszy osoby o niskich dochodach miały szansę wprowadzić się do mieszkań – małych, ale własnych. W latach 1924–1937 kredyty takie sfinansowały prawie 96 tysięcy mieszkań, w połowie jedno- i dwuizbowych. Rewolucja antykamieniczna wybuchła.
W styczniu 1927 roku pierwsi lokatorzy-spółdzielcy otrzymali klucze do mieszkań w blokach WSM – największej stołecznej spółdzielni mieszkaniowej. W skład władz tej spółdzielni wchodzili przedstawiciele inteligencji, synowie chłopscy, robotnicy, stateczni mieszczanie, późniejsi premierzy Rządu RP na Uchodźstwie, ale też ich polityczni przeciwnicy – choćby Bolesław Bierut.
Spółdzielczość mieszkaniowa rozkwitła w latach 20. XX wieku nie tylko w stolicy. Między 1922 a 1925 rokiem w przeludnionej, robotniczej Łodzi powstały m.in.: „Ognisko”, Łódzka Spółdzielnia Budowy Domów Udziałowych, Spółdzielcze Stowarzyszenie Mieszkaniowe Pracowników Kolejowych, Robotnicza Spółdzielnia Mieszkaniowa „Naprzód”. Kto nie nazwie blokami zabytkowego łódzkiego Osiedla im. Józefa Montwiłła-Mireckiego? Wybudowane z cegły w latach 1928–1931 przez magistrat, od początku zaopatrzone były w elektryczność, bieżącą wodę i kanalizację – rzadkość w międzywojennej Polsce. Pomyślane dla robotników, w obliczu Wielkiego Kryzysu lat 30. zbyt drogie dla tej grupy, stały się ostoją inteligencji. Mieszkania są dość wysokie – ok. 2,9 m i mają powierzchnię 40–60 m².
Domy lub domy zbiorowe – tak nazywano wielomieszkaniowe elementy spółdzielczych kolonii budowanych np. na warszawskiej Ochocie i Żoliborzu w XX-leciu międzywojennym. Nie używano określenia kamienica, ponieważ odcinano się od wad tego typu budowli, a przede wszystkim podkreślano ideologiczne różnice – czerpiąc z idei miasta-ogrodu i socjalizmu (ale nie komunizmu), dążono do zmniejszania różnic, niedziedziczenia biedy, godnych warunków życia i odpoczynku zarówno dla robotników, urzędników, jak i inteligencji. W XIX wieku grupy te borykały się w miastach z nędzą, bezrobociem, niedożywieniem, w przeciwieństwie do skromnego liczbowo ziemiaństwa, arystokracji, przemysłowców, rentierów i kamieniczników.
Struktura domów zbiorowych była jednorodna – w poszczególnych budynkach lub na całych osiedlach mieszkania nie różniły się wyraźnie metrażem, wysokością, liczbą ani funkcją izb, wyposażeniem, wielkością okien i drzwi, ani też dostępem do ciągów komunikacyjnych, wind czy terenów zielonych. Przeznaczone były przecież dla równoprawnych formalnie członków, tj. spółdzielców i osób im najbliższych. Mniejsze spółdzielnie mieszkaniowe, towarzystwa, stowarzyszenia i wspólnoty, zarówno w okresie międzywojennym, jak i w pierwszych dekadach PRL, zrzeszały reprezentantów konkretnych zawodów, cechów, jednostek wojskowych czy zakładów przemysłowych. Społeczności te były dość homogeniczne. Bywało, że budynek lub osiedle zasiedlały wyłącznie rodziny oficerów jednego pułku, dziennikarzy, urzędników Najwyższej Izby Kontroli albo pracowników Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych.
Nie zawsze inwestor ma rację
Może trzeba w definicji kamienicy kierować się słownictwem inwestora? Jeśli sam fundator budowli chciał nazwać ją kamienicą, to może jej użytkownicy powinni po latach dostosować się do tej decyzji? Zdecydowanie nie. Prowadziłoby to do bałaganu nazewniczego i zatracenia świadomości historycznej w odbiorze architektury. Wiele spółek deweloperskich, dla zwiększenia prestiżu i ceny sprzedawanych mieszkań, reklamuje już nie tylko „apartamenty” (czasem mniejsze niż 40 m2) i „apartamentowce”, ale właśnie „współczesne kamienice” (np. inwestycję przy Pułaskiego 14 w Krakowie). Tendencja do utrwalania i obrony tych mylących określeń jest tym silniejsza wśród deweloperów i ich klientów, im bardziej przeszacowano cenę. Podejście to jest zrozumiałe psychologicznie i marketingowo, jednak nie powinno być kopiowane przez publicystów, a tym bardziej przez architektów. Samo posadowienie budynku w śródmiejskiej pierzei, wykończenie go drogim detalem i obsadzenie patio strzyżonymi krzewinkami, nie rodzi nowej kamienicy.
Zdarzają się sytuacje, gdy mieszkańcy, przechodnie albo i sami właściciele, wolą mówić „dom”, nie „kamienica”. Kaliszanie rzadko powiedzą inaczej o wielkim, modernistycznym gmachu z 1930 roku przy Śródmiejskiej 35, jak Dom Kowalskiego – mimo że braci Kowalskich było dwóch i mimo że to jednak kamienica. Łatwiej to dostrzec, patrząc od strony dawnego ogrodu na oficyny, mansardowy dach i tylną elewację części frontowej. Mylący jest płaski dach od frontu, monumentalna, surowa bryła, miejscami aż sześć kondygnacji, dzięki którym przedwojenny Kalisz szczycił się „drapaczem chmur”. Bracia Kowalscy zbudowali ten dom w celu pobierania czynszu – zróżnicowanego tak samo, jak różne są tu mieszkania (największe sześciopokojowe z oknami weneckimi). Wyposażyli go w centralne ogrzewanie, windę, wygodne łazienki z żeliwnymi wannami – zdawali sobie sprawę z tego, że inwestycja w wyższy standard pozwoli czerpać większe dochody. Mieszkali w swoim budynku jak Cecylia Kolichowska, kamienicznica z Granicy Nałkowskiej.
Dom Ujazdowskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, tzw. Reymontówka, bud. 1922–1928, Górnośląska 16, Warszawa, fot. Adrian Grycuk
Najprościej: domy?
Przy ulicy Górnośląskiej w Warszawie, naprzeciw willi profesorskich, wzniesiono w latach 20. XX wieku cztery potężne budowle, zwane – podobnie jak na Ochocie – nie kamienicami, a domami: pod numerem 14 baron Hirsch ufundował Dom Akademiczek; dom nr 16, Przy Schodkach, zwany Reymontówką, zaprojektowano na zlecenie Pierwszego Warszawskiego Towarzystwa Budowy Własnych Mieszkań i przejęty w trakcie budowy przez Ujazdowską Spółdzielnię Mieszkaniową; dom nr 18 spółdzielni MSZ, spalony w powstaniu, wbrew protestom spółdzielców rozebrano w 1946 r.; nr 20 – Dom Spółdzielczego Stowarzyszenia Mieszkalnego Urzędników Pocztowej Kasy Oszczędności. Dwa ostatnie zaprojektował wybitny przedstawiciel akademickiego neoklasycyzmu, Marian Lalewicz. Był on też twórcą oryginalnego, spółdzielczego domu przy Mokotowskiej 51/53, wykupionego w 1927 roku przez Instytut Naukowej Organizacji. Obecnie ten dom zbiorowy nazywany jest niemal zawsze kamienicą. Nie powstał jednak w celu maksymalizacji dochodu z parceli, umieszczenia jak największej liczby izb i lokatorów na powierzchni działki. Podobnie jak budowle Żoliborza czy Ochoty, światli spółdzielcy zbudowali go w opozycji do architektury kamienic – stąd cofnięta centralna część frontu i zamiast typowego niedoświetlonego podwórka dziedziniec otwarty na ulicę Mokotowską.
Bardzo podobny układ, choć i wybiegający w przyszłość styl, rozpoznajemy przy ul. Jaracza 3. Prosty, funkcjonalny, pozbawiony ozdób na elewacjach dom zaprojektował Piotr Kwiek na zamówienie Spółdzielni Mieszkaniowej „Nowe Domostwo”. Budowla z lat 1930–1931 miała modernistyczny design i inteligencki klimat nowoczesnego Powiśla. Wyjątkowej urody klatki schodowe zachwycają do dziś.
Architekturze tej przyświecała idea spółdzielczości – wspólnego działania, sprawiedliwego podziału, równych szans i dostępu do dóbr. Ten zamysł da się rozpoznać w układzie budowli w różnych częściach miasta. Na podobny dziedziniec otwarty w kierunku ulicy i równoprawność elewacji trafiamy przy Czerwonego Krzyża 6 (pierwotnie 11, 1927–1928, proj. Józef N. Czerwiński i Wacław Heppen). Sprawdzamy, kto budował. Kamienicznik dla zysku? Niemożliwe… I rzeczywiście nie – Spółdzielnia Budowlano-Mieszkaniowa „Domostwo”, która nawet podjęła uchwałę, by każde mieszkanie miało jednakowy dostęp do światła dziennego.
Inne otwarte podwórze uzyskano, rezygnując z frontowej części kamienicy w Al. Jerozolimskich 99 (pierwotnie 93, 1910–1911, proj. Artur Gurney). Ale na tym koniec prolokatorskich ustępstw: oficyny wzniesione w głębi parceli tworzą już klasyczną studnię. Dom musiał chyba jednak powstać z chęci zysku. Sprawdźmy… Faktycznie, inwestorem nie była spółdzielnia, lecz osoba fizyczna: Stanisław Rostkowski.
O równości bądź nierównościach miał informować niepozorny epitet dodawany po słowie „dom” – „dochodowy” lub „zbiorowy”. Dom dochodowy to synonim kamienicy. Określenie to zazwyczaj odnosiło się do najbardziej eleganckich kamienic budowanych w prestiżowych lokalizacjach na przełomie XIX i XX w. oraz „luxów” – luksusowych i nowoczesnych inwestycji z lat 30. XX w. Prasa i działacze lewicowi sarkali na wystawność „luxów”, wokół których tworzyły się obszary bogactwa. Uważali, że miasto ponownie ulegało podziałowi na getta poszczególnych warstw społecznych. I znów kamienica wywoływała rozwarstwienie, gentryfikację, wykluczenie jednych i namaszczenie drugich.
Współcześnie znany z nazwy dom dochodowy to ten O Trzech Frontach przy pl. Trzech Krzyży, między Alejami Ujazdowskimi a Mokotowską. Jarosław Zieliński pisze w 13. tomie Atlasu Dawnej Architektury Ulic i Placów Warszawy o eklektycznym „domu dochodowym”, zbudowanym dla braci Ziłowów przy Nowogrodzkiej 42. Przy Wilczej 9A pięknie prezentuje się kamienica baronów Bispingów, wzniesiona jako „czynszowy dom dochodowy”. Nie zachował się ogromny Dom Dochodowy Teatrów Rządowych przy Trębackiej 10, projektu Stefana Szyllera. O niegdyś „eleganckich domach dochodowych przy Siennej” pisze varsavianista Jerzy S. Majewski. Warto odnotować wczesnomodernistyczny Dom Dochodowy Pocztowej Kasy Oszczędności przy Filtrowej 68, projektu Józefa Handzelewicza, z 1926 r.; obok młodszy o trzy lata, dom czynszowy PKO, Filtrowa 70, pozbawiony zdobień po wojnie.
Domy dochodowe z lat 20. XX wieku spełniały czasem oczekiwania mieszkańców – np. kamienica przy Filtrowej 68 ma pięć podwórek w takim układzie, by żadne nie stało się studnią odcinającą dostęp do światła słonecznego. Wyposażano je często w nowoczesne urządzenia – centralne ogrzewanie, centralne odkurzacze, windy, łazienki, bieżącą wodę i kanalizację. Jednak ze względu na chęć maksymalizacji zysku z danej posesji, pozostały kamienicami – ciaśniej usytuowanymi względem sąsiednich budynków niż spółdzielcze domy zbiorowe, z frontowymi fasadami strojniejszymi od innych elewacji, z układem i wielkością mieszkań zróżnicowanymi w zależności od majętności rodziny, a nie od jej liczebności czy realnych potrzeb.
Wedlowski funkcjonalizm
Rewolucyjne zmiany w polskim budownictwie miejskim przyniósł skuteczny lobbing sejmowy świetnego menedżera, inwestora, filantropa i patrioty, „króla czekolady”, Jana Wedla. Dzięki niemu 1 kwietnia 1933 roku weszła w życie Ustawa o ulgach dla nowowznoszonych budowli. „Lex E. Wedel” – tak ochrzciła ten akt prawny warszawska ulica – okazało się strzałem w dziesiątkę, wywołując boom inwestycyjny po latach Wielkiego Kryzysu. Inwestor mógł pomniejszyć kosztami budowy podstawę opodatkowania podatkiem dochodowym, nie płacić przez 15 lat podatku od nieruchomości ani podatku od dochodów z najmu budynków oddanych do użytkowania przed końcem 1940 roku. Beneficjentami ustawy byli kamienicznicy, spółki prawa handlowego, inne osoby prawne, a nawet członkowie spółdzielni mieszkaniowych i mieszkaniowo-budowlanych. Sprzedaż nieruchomości przed upływem okresu obowiązywania ulg nie powodowała utraty praw ani konieczności dopłaty Skarbowi Państwa niezapłaconych podatków. Właściciele parceli stosowali z powodzeniem dźwignię finansową, kredytując budowę w BGK. Raty kredytów, rozłożone na okres do 20 lat, płacili z pobieranych czynszów. Efekt – w 6 lat i 5 miesięcy obowiązywania „lex E. Wedel” do wybuchu II wojny światowej Warszawa wzbogaciła się o kilka tysięcy kamienic. W ostatnim przedwojennym roku podatkowym 1938 wydano aż 2000 pozwoleń na budowę. Na przedmieściach rosły w oczach funkcjonalne, modernistyczne dzielnice, zasiedlane przez rodzącą się klasę średnią.
Kamienice (domy dochodowe) z tego okresu nie przypominają tradycyjnych czynszówek. Współcześnie bywają błędnie podejrzewane o peerelowską proweniencję. Stosowana paleta nazw jest w ich przypadku najszersza – kamienica, dom, blok, apartamentowiec. W ostatnich latach uczestnicy tzw. spacerów architektonicznych, plenerowych lekcji, wystaw i pogadanek odkrywają je na nowo m.in. na warszawskim Powiślu. Realizacje projektów: Remigiusza Ostoja-Chodkowskiego znajdziemy przy Tamce 34 i przy Czerwonego Krzyża 2 (Solec 97 – kamienica Bychowskiego), Stefana Tworkowskiego przy Dynasy 6, Stanisława Ogórka – Dynasy 8 (kamienica Nechaya i Pukińskiego). Łatwo rozpoznawalne – dzięki trapezowym wykuszom – są eleganckie dzieła Jerzego Gelbarda i Romana Sigalina: Mokotowska 46A, Żelazna 89, Konopnickiej 3, Lwowska 7. Podobną, choć nie tak efektowną fasadę, z półkolistymi wykuszami, posiada kamienica Wierzbickiego w Al. Niepodległości 157, projektu jego syna Jerzego. Wybitnym przykładem zastosowania pięciu zasad architektury nowoczesnej Le Corbusiera przez Juliusza Żórawskiego jest do dziś kamienica zbudowana dla inspiratora nowych przepisów, Jana Wedla, u zbiegu Puławskiej i Madalińskiego, z oryginalnym freskiem Zofii Stryjeńskiej na klatce schodowej. Drugie słynne dzieło tego architekta to Dom z Żaglem w elitarnej Alei Przyjaciół (nr 3).
Kamienica Banku Handlowego i Abrama Wachsmachera, bud. 1932–1933, Nowy Świat 3, Warszawa, fot. Adrian Grycuk
Famuły i familoki
Z „luxów” przenieśmy się na drugi biegun architektury, by poznać przodków blokowisk. Nie sposób ich nie wspomnieć, choć to osobne zjawisko i wszelkie próby szufladkowania ich powinny być surowo zabronione. Są świadkiem dziejów ich regionów, symbolem ciężkiej pracy robotników po rewolucji przemysłowej.
Ich pierwszymi lokatorami byli pracownicy wielkich zakładów. Może nie jednakowe, ale bardzo podobne warunki uzyskali robotnicy, którzy wprowadzili się w 1865 roku do pierwszego osiedla fabrycznego po północnej stronie Wodnego Rynku w Łodzi. Były to dwu- i trzykondygnacyjne, podobne do siebie, ceglane, nieotynkowane budynki. Kolejne osiedle domów Karol Scheibler kazał wybudować już w latach 70. XIX wieku, dużo bliżej jego gigantycznej przędzalni na Księżym Młynie – trzy rzędy dwuipółkondygnacyjnych domów rozdzielonych pasami zieleni, a wśród nich komórki lokatorskie. W ślady Scheiblera poszli inni fabrykanci, Ludwik Grohman i „król bawełny”, Izrael Poznański. Księży Młyn pozostał wzorcowym osiedlem dla całej Łodzi. Macierzyste spółki włókiennicze pokrywały koszty napraw, remontów, wywozu śmieci i oświetlenia bloków, do których przylgnęło miano „famuł”.
Śląskim odpowiednikiem łódzkich domów familijnych są słynne familoki. Budowane na przełomie XIX i XX wieku z cegły, przede wszystkim dla rodzin górników, hutników i urzędników niższego szczebla, tworzyły osiedla wokół największych zakładów. Miały dwie lub trzy kondygnacje, wspólne wodociągi i ubikacje (tylko w najwcześniejszych familokach nie było kanalizacji) na półpiętrach klatek schodowych. Mieszkania najczęściej o powierzchni ok. 35 m² – pokój z kuchnią i czasem też komórką – zamieszkiwało 6–8 osób. Węgiel na opał trzymano w komórkach na podwórzu. Najbardziej znane zespoły familoków to Nikiszowiec w Katowicach, Kaufhaus w Rudzie Śląskiej-Nowym Bytomiu, osiedla w Chorzowie i Rybniku-Chwałowicach. Najbardziej charakterystyczny detal to jaskrawe, czerwone lub zielone futryny okien i parapety zewnętrzne.
Czy famuły i familoki są blokami? Podobne końcówki dwóch ostatnich słów wskazywałyby, że tak. Nie budowano ich z chęci czerpania zysku z najmu, raczej ze zgody na przeznaczenie części zysków z przemysłu na polepszenie bytu zatrudnianych ludzi i ich rodzin. Oczywiście zmniejszenie zachorowalności pracowników, przywiązanie ich do przedsiębiorstwa przydziałem mieszkania, zwiększało ich motywację do pracy, co ostatecznie podnosiło też dochody udziałowców. Nie można jednak nie dostrzec w genezie tych osiedli objawów troski i poczucia odpowiedzialności za biedniejszych obywateli.
Podsumowanie
KAMIENICA – murowany, wielokondygnacyjny, miejski budynek mieszkalny lub mieszkalno-usługowy, ufundowany w celu pozyskiwania dochodów z czynszu wynegocjowanego z najemcami znajdujących się w nim lokali.
Zważywszy na utarty przez wiele dekad zwyczaj mylnego nazywania niektórych pojedynczych budynków spółdzielczych kamienicami, a jednocześnie chcąc przywrócić rozróżnienie postulowane przez fundatorów i pierwszych mieszkańców, należy promować nazwę:
DOM SPÓŁDZIELCZY – niedochodowy dom zbiorowego zamieszkania, powstały pod koniec XIX lub w pierwszej połowie XX wieku.
Dzięki ich przedwojennemu pięknu, wysokiemu standardowi i wygodzie, idea spółdzielczości ma szanse odzyskać należny jej sentyment i respekt, utracony przez peerelowskie, odgórnie zakładane, pseudospółdzielcze molochy. W odniesieniu do niektórych domów łatwiej przychodzi nam określenie bloki, choćby do osiedli WSM czy łódzkiego Osiedla im. Józefa Montwiłła-Mireckiego. W wielu przypadkach (zwłaszcza budynki z lat 20. XX wieku i wcześniejsze) taka próba spotkałaby się wszak z silnym oporem społecznym.
BLOK – murowany, wielorodzinny budynek mieszkalny, zbudowany z powtarzalnych segmentów, w innym celu niż generowanie dochodu z czynszu.
APARTAMENTOWIEC – budynek, który powstał z myślą o najbardziej wymagających, jeśli chodzi o standard i komfort mieszkania, klientach deweloperów. Granica między blokiem a apartamentowcem jest płynna i subiektywna. Cena metra kwadratowego nie zawsze odzwierciedla jakość użytych materiałów i świadczonych mieszkańcom usług. A to właśnie decyduje o tym, czy możemy mówić o apartamentowcu: eleganckie, drogie, solidne wykończenie elewacji, lokali, klatek schodowych, patio, hallów i wind, angażowanie uznanych projektantów wnętrz, podziemny parking, całodobowa ochrona, konsjerż, część wspólna z miejscami rekreacji, basen, siłownia, sala gimnastyczna i co tylko dusza zapragnie.
Warszawa 2012
PRZEMYSŁAW PAWLAK