fbpx
HOME
Wojciech Karpiński

Mapy Ameryki (fragment)

Na godzinę przed początkiem przedstawienia rozległe łąki Central Parku mieściły już kilka tysięcy ludzi. Rozrzuceni grupami, leżący na kocach, zajęci jedzeniem i piciem, rozmawiający, uśmiechnięci. Wciąż napływali nowi. Dołączyliśmy i my, w świetnych humorach. Wyjęliśmy zakupione u Zabarsa kurczaki na zimno, białe wino kalifornijskie, whisky z lodem, orzeźwiające w parnym upale nowojorskiego czerwca. Powoli zapadał zmrok. Chłodniejsze powietrze sprzyjało koncentracji uwagi. Spokojnie czekaliśmy na rozpoczęcie Rigoletta. Jak co roku Metropolitan Opera, wspomagana przez bogate instytucje, dawała mieszkańcom Nowego Jorku bezpłatne przedstawienie w największych parkach miasta.

Wciąż przybywało ludzi, nie było jednak tłoku. Atmosfera rozluźnienia i spokoju. Nad drzewami rysowała się ściana wieżowców Manhattanu. Rozpoznawałem znajome budowle. Miasto przyglądało nam się z wysoka. Wreszcie wypłynął księżyc. Na spotkanie muzyki i rozbawienia. […] Mrok gęstniał. Coraz ostrzej rysował się neonowy termometr na jednym z drapaczy. Przez łąkę przechodzili ludzie z fosforyzującymi zielonymi naszyjnikami. Rozświetlona reklama głów nie zawsze zasługujących na taką iluminację. Dużo jednak ładnej, po amerykańsku swobodnej młodzieży.

Irena Grudzińska-Gross, Marcin Król, Wojciech Karpiński, New Haven, 1978

W otwartej przestrzeni zabrzmiała muzyka. Otaczali mnie przyjaciele, z którymi przybyłem na przedstawienie, tłumy słuchaczy, drzewa zlewające się w ciemną linię, miasto rozbłyskujące reklamami. Patrzyłem na przeniknięty dźwiękami Central Park. Słuchałem jednocześnie Rigoletta z dziwną uwagą. Nie spodziewałem się takiego wrażenia. Opera? Słyszałem ją wyjątkowo wyraźnie, lecz z zaskakującą ostrością dochodziły do mnie równocześnie inne głosy. Tylko pedant będzie wyznaczał ścisłe granice. Po cóż, powiedz, zabawiać się w formalistykę? Czy warto pytać o paszport zjawiska? Ale spać mi się nie chciało. Przeciwnie. Nie ruszając się z miejsca, odbywałem podróż, kilka podróży. Nie potrzebowałem środków odurzających. Wystarczyła muzyka, przyjaciele, miasto, rozradowana rzesza, złączona nie tylko obecnością dzieła sztuki, oczywistą i subiektywną, lecz również umiejętnością bycia razem, tradycją zachowania swobody w zbiorowości. Uderzyła mnie ich spontaniczna kultura i lekkość: nic z hałaśliwości czy napuszonej celebracji.

Wojciech Karpiński (siedzi z lewej) z przyjaciółmi słucha „Rigoletta” w Central Parku, Nowy Jork, 1978

Migocące neonami drapacze tworzyły wspaniałą scenerię. Wytryskująca ku górze linia nie stanowiła zamknięcia parku, otwierała napowietrzną Operę ku nowym przestrzeniom, na całe miasto, na Amerykę. Jeżeli muzyka jest przede wszystkim rozwijaniem się dźwięku w czasie, to muzyka w Central Parku była także oswajaniem przestrzeni. Każdy z nas, słuchających, mógł udać się w innym kierunku. Mógł być tylko tu, w czystej materii dźwięku, mógł być też tylko tu, na nowojorskim jarmarku, przechadzać się po wielkomiejskim odpuście sztuki. Mógł także przedostać się za ścianę Central Parku. Iść dalej.

Opowiedzieć o podróżach tamtego muzycznego wieczoru? Nie był to moment uniesienia wydzielony z przepływu czasu. Tkwił w amerykańskich doznaniach, w doświadczeniach i przemyśleniach jeszcze wcześniejszych. Muzyka otwierała widoki dotąd istniejące oddzielnie. Ożywiała pamięć. Odnajdywałem obrazy wpółzapomniane. Umiałem je łączyć. Śledzić ich sens. Nie potrafiłem uwięzić ich w siatce terminów. Nie starałem się o to, słuchałem muzyki. Uniesienia sztuką bywają nietrwałe. Wyjątkowość tych momentów wycina je z obszaru rzeczywistości, zamyka w sobie. Czasem jednak sztuka łączy się z naszą genealogią, przemawia do naszego doświadczenia, choćbyśmy nie potrafili przełożyć jej słów na język codziennego życia. Ta sztuka otwiera przed wrażliwością wiele wymiarów. Wyprowadza poza ograniczenia teorii, stwarza pole intensywnego odczuwania. Stąd świadomość jednoczesnej obecności w kilku miejscach, przeżywania wielu spraw. Znikają bariery wznoszone przez nas samych i przez innych. Dotykamy pulsującej rzeczywistości. Świat odbija się w pamięci wielowymiarowymi zdjęciami.

Wojciech Karpiński, Marcin Król, New Haven, 1978

Pamiętam zapach trawy, smak jedzenia. Widzę intensywną świetlistość żółtej tarczy księżyca zawieszonego nad drapaczami Wschodniej Strony. Neonowy termometr notuje zbawcze ochłodzenie. Coraz przyjemniej oddychać. Słyszę arię księcia. Jestem w tej muzyce. Jestem tu. A jednocześnie jakbym śledził równolegle kilka filmów. Oglądam zmieniające się widoki. Nakładają się, lecz zachowują wyrazistość. Mówią do mnie, rozmawiają we mnie. Jestem sobą bardziej niż kiedykolwiek, a zarazem jestem tym parkiem zanurzonym w tym wieczorze, jestem tym miastem odbijającym się we mnie i mnie odbijającym. Nie mam żadnych dokładnych terminów i słów na określenie tego stanu. Wybiega poza terminy, a słowa pozostawia ociężałe, zasapane, daleko w tyle. Gdyby można było — można, dopóki trwa urzeczenie, i można, choć trudniej, dopóki trwa pamięć, a umysł odrzuca fałszujące określenia — gdyby można było, jak chciał Humpty Dumpty z Alicji w krainie czarów, obciążać słowa dowolnym sensem i tylko później, w sobotnie popołudnia, płacić im dodatkowo za wykonaną ponad normę pracę. Niekiedy obawiam się jednak, czy cena takiej swobody nie byłaby zbyt wysoka.

W czasie przedstawienia Rigoletta ogarnęło mnie przekonanie, że odnajduję ukryty sens dotychczasowej wędrówki. A przecież wciąż natykałem się w Stanach na nieprzekraczalną zasłonę oddzielającą od spraw, ludzi, widoków, książek, obrazów. Wspaniałość doznań nieraz paraliżuje. Intensywność chwili, odmienna od czasu powszedniego, stanowi wówczas dodatkową kurtynę. Niestyczność wyobraźni, obcość języka. Ten, kto przeżywa, jest osobowością wewnątrz osobowości, wydzielony, odmienny. Niekiedy jednak wyobraźnia odnajduje się i utwierdza w podróży, wyjeżdża z nami, wysyła nas ku światu, ułatwia porozumienie, uczy o innych i o nas samych. Festyn w Central Parku sprzyjał otwarciu i komunikatywności wyobraźni. Od dawna problem dla mnie podstawowy: uzyskać głos, nauczyć się języka, w którym mógłbym ujmować świat i siebie bez deformacji sensu. Podróże — jak dzieła sztuki — są szkołą mowy. Napór nowości jest tak olbrzymi, że zmusza do coraz precyzyjniejszego nazywania. Czasem się to udaje, otrzymujemy wówczas dar głosu. Nie w pełni, nie na zawsze.

WOJCIECH KARPIŃSKI

Fragment rozdziału „Mapy Ameryki” z tomu Wojciecha Karpińskiego „W Central Parku”

Warto również przeczytać...