Od dzieciństwa byłam maniaczką radia, które po latach stało się moim miejscem pracy. Było ze mną zupełnie tak samo jak z dziadkiem-odlewnikiem, autorem zdania w życiorysie: „Odlewałem od wczesnej młodości”. Jako dziecko chorowite częściej tkwiłam w łóżku niż w szkolnej ławce, a ponieważ nie miałam rodzeństwa, radio i książki były moimi najbliższymi towarzyszami. I przez te choroby straciłam okazję do zadebiutowania przed mikrofonem kilkanaście lat wcześniej, gdy Maria Wieman, radiowa specjalistka od programów dziecięcych, przyszła do naszej klasy, żeby zrobić nabór do swojej audycji. Zjawiła się nieprzypadkowo, bo uczniem w tej klasie był jej pasierb Jacek, mój bliski kumpel. Popisywałam się co tchu, śpiewałam i recytowałam jak najęta, licząc na pewną wygraną. Nic podobnego nie nastąpiło, bo do grupy dzieci radiowych pani Wieman dokooptowała Jacka. Nie wiadomo, po co zrobiła cały ten konkurs, skoro zwycięzcę miała we własnym domu. Mnie skreśliła podobno ze względów zdrowotnych. Było to pierwsze i bynajmniej nie jedyne odrzucenie w moim życiu. Odtąd znienawidziłam jej codzienną audycję nadawaną o 9.40. Zresztą według prawideł sztuki radiowej była okropna. Pani Wieman miała piskliwy głos starej baby, a piosneczki były do kitu.
Oddałam się więc słuchaniu muzyki. Wprawdzie w moim domu znajdowało się poniemieckie pianino, na którym bębniłam w wolnych chwilach, ale – rzecz dziwna – wagarowałam z prywatnych lekcji fortepianu, co było w sprzeczności z corocznymi dyplomami, jakie dostawałam „za wyniki w nauce i pracy społecznej” w RTPD nr 1 na Żoliborzu.
Polskie Radio nadawało w tych zamierzchłych czasach Program I na falach długich i Program II na średnich. Profil tego ostatniego zdecydowanie bardziej mi odpowiadał. Wprowadzał do ramówki dużo mniej pieśni masowych niż w Pierwszym, a mimo to wryły mi się one w pamięć po wsze czasy. Jak się wkrótce okazało, miałam gust elitarny, bo pokochałam Sergiusza Prokofiewa, najpierw dzięki jego baśni muzycznej Piotruś i wilk. Jej narratorem był średniej klasy aktor i śpiewak Andrzej Bogucki, stała postać w programach dla dzieci. Częstym punktem audycji Programu II był też marsz z opery Miłość do trzech pomarańczy, który nie mnie jedną uwiódł tytułem, rytmem i ostrymi dysonansami. Usiłowałam ten tytuł potraktować dosłownie i założyłam się z dziadkiem, że zjem naraz kilo pomarańczy, które miał mi kupić. Był to chytry plan, bo owoce te, sprowadzane wtedy z Izraela (gatunek Jaffa) były trudnym do zdobycia delikatesem. Oczywiście przegrałam, nawet nie doszłam do trzech pomarańczy. Resztę zostawiłam sobie na potem.
Z samą operą zapoznałam się dopiero w Paryżu w latach osiemdziesiątych, gdy w sklepiku z przecenionymi kasetami odkryłam jej zapis i wsłuchałam się w soczyste dźwięki. Nadzwyczaj skomplikowana akcja, oparta na sztuce Gozziego, obfitowała w gwałtowne zwroty. Dopiero w Paryżu dowiedziałam się, że w każdej z pomarańczy znajdowały się księżniczki, konkurujące o rękę następcy tronu. Napisana w 1921 roku opera, której prapremiera odbyła się w Chicago, była dziełem zbyt nowatorskim dla tradycyjnych wartości socjalistycznych reprezentowanych przez zarządców Polskiego Radia. Marsz, owszem, ale całość – nie ma mowy. Szostakowicza prawie w ogóle nie dopuszczano do anteny, za to Taniec z szablami prawomyślnego Arama Chaczaturiana powtarzano do znudzenia. To był ówczesny hit, obok zgrzebnego utworu rodzimej produkcji ze sloganem „Do ro-bo-ty, do ro-bo-ty!”. Nieszczęsny Witold Lutosławski, żeby przeżyć musiał pisać popularne piosenki. Szczytem swobód był węgierski szlagier z polskim tekstem Wio, koniku i rumuński Marynika. Ciężko było tego słuchać, ale wyjścia nie było, skoro na wielu ulicach zainstalowano głośniki, nadające od rana do nocy perły socrealizmu.
Spotkanie na żywo z dziełem Prokofiewa nastąpiło, gdy miałam bodaj dziewięć lat i stało się niezapomnianym przeżyciem także ze względów pozamuzycznych. A było tak: po raz pierwszy w życiu rodzice zabrali mnie do sali Roma przy Nowogrodzkiej na balet Romeo i Julia. Sztukę znałam z lektury jednotomowej edycji dramatów Szekspira i choć taka smutna nadzwyczaj mi się podobała. Zasiadłszy w sali Roma, zachwyciłam się parą odtwórców głównych ról. Do dziś pamiętam ich nazwiska: Olga Glinkówna i Zbigniew Strzałkowski. W moich oczach doskonale pasowali do wyobrażenia o nastoletnich kochankach. Aż tu nagle pod koniec pierwszego aktu wiotka Glinkówna, wykonując jakąś skomplikowaną figurę w pas de deux, wysunęła się z objęć pięknego partnera i upadła na podłogę. Konsternacja. Kurtyna. Ja z wytrzeszczem oczu. Okazało się potem, że dostałam wysokiej gorączki. Po długiej przerwie balet został wznowiony z parą ściągniętą na zastępstwo. Niby nie byle jaką, bo z Barbarą Bittnerówną i Witoldem Grucą. Ale cóż z tego! Primabalerina była już w latach niepasujących do roli 14-letniej Julii, a z niskiego i krępego Grucy, który z wysiłkiem podnosił sceniczną ukochaną, był bardzo podstarzały Romeo. Niespodziewanie ujawniły się przede mną pozory magii sztuki. I byłabym pamiętała z tego przedstawienia tylko omdlenie Glinkówny, gdyby nie jeden jej aspekt: muzyka, a zwłaszcza Marsz rycerzy, który do dziś stawia mnie na baczność. Słuchałam go dziesiątki, jeśli nie setki razy z dreszczem po plecach. Urzeka mnie fenomenalną instrumentacją (słynne blachy Prokofiewa), melodyką, napięciem emocjonalnym, które pod tym względem można porównać do Bolera Ravela.
Oglądałam Romea i Julię w różnych inscenizacjach, łącznie z filmem Zeffirellego i parą Nuriejew-Fonteyn w Covent Garden, ale aż krzyknęłam ze zdumienia, śledząc ostatnio na kanale Mezzo zapis baletu wystawionego kilkanaście lat temu przez Królewską Operę w Madrycie. Wręcz niebywała choreografia, pomysły reżyserskie (Julia w czerwonej sukienczynie w szponach Śmierci w czarnym chałacie), minimalistyczna scenografia. Po prostu arcydzieło. Przeszukałam inne kanały, licząc, że jeszcze raz nasycę oczy tym spektaklem. Do dziś mi się nie udało, choć bodaj na YouTube znalazłam kilkunastominutowy dokument opowiadający o przygotowaniach do tego spektaklu.
Doświadczenia z dzieciństwa mają swój dalszy ciąg. Gdy pracowałam w Polskim Radiu Bis, zaproponowałam, żeby na którymś z poranków muzycznych dla dzieci w studiu koncertowym przedstawić Piotrusia i wilka, do którego libretto napisał sam Prokofiew. To zresztą typowe dla jego twórczości… Coś mnie tknęło, gdy je czytałam w przekładzie na polski. Wydało mi się zbyt infantylne i toporne. Poprosiłam więc kolegę Andrzeja Mietkowskiego, rusycystę i świetnego radiowca, żeby przetłumaczył je na nowo. Intuicja mnie nie myliła, bo Andrzej odkrył w nim sporo przeinaczeń i uproszczeń. Uprosiłam Piotra Fronczewskiego, żeby podjął się roli Narratora. A na nagraniach płytowych Piotrusia… występowały takie sławy, jak Peter Ustinov, David Bowie, Sting… Piotr zgodził się, choć cierpiał wtedy na chorobę oczu i lekarz zabronił mu występowania w świetle scenicznych reflektorów. Te na jego prośbę oświetlały go na pół mocy.
Całość wyszła wspaniale. Ten pozornie prosty utwór mający pewne cele dydaktyczne – zapoznanie małych słuchaczy z brzmieniem poszczególnych instrumentów, ma dla mnie ukrytą symbolikę. Myślę, że pod postacią Wilka kryje się Stalin, prześladowca Prokofiewa. Za swoje nowatorstwo genialny kompozytor został skazany na niebyt, choć napisał szereg socrealistycznych w treści (ale nie w formie) dzieł, łącznie z kantatą na cześć Stalina na sześćdziesięciolecie jego urodzin. Biografowie Prokofiewa do dziś się spierają, po co wrócił na stałe do Rosji Sowieckiej, i to w 1936 roku, gdy już musiały do niego docierać wieści o zbrodniach Ojca Narodu. Niektórzy uważają, że zgubiła go pycha. Od małego chciał być prymusem w każdej dziedzinie – w pianistyce, komponowaniu czy grze w szachy. Szydził ze swoich rywali, nie trawił Szostakowicza. Bywał nadzwyczaj zgryźliwy wobec swego środowiska. Kazał na przykład przychodzić gościom o 13.48. Spóźnionych nie wpuszczał, a tych, którzy przyszli ze strachu przed czasem, trzymał pod drzwiami. Ironię często wyczuwa się w jego muzyce i nie dziwi mnie, że cykl swoich utworów Prokofiew nazwał właśnie Sarkazmami. Została po nim nie tylko muzyka, ale i fantastyczny dziennik prowadzony latami, dopiero niedawno odcyfrowany w całości przez jego syna i wnuka, oraz autobiografia. I dziesiątki dzieł jemu poświęconych.
Miał pecha, bo po przebytym wskutek szczucia udarze zmarł dokładnie w tym samym dniu, co Stalin, 5 marca 1953 roku. Dożył tylko 61 lat. O jego pogrzebie dowiedziała się garstka przyjaciół, bo oficjalną wiadomość o śmierci kompozytora podano z tygodniowym opóźnieniem, by nie zakłócać pompy wokół pochówku Wielkiego Znawcy Wszystkiego. Co mnie prowadzi do dość sarkastycznego w zamyśle planu. Rozmyślając o reżyserii własnego spektaklu funeralnego (na bardzo skromną skalę), doszłam do wniosku, że w drodze do spopielenia w obrządku świeckim niech mi towarzyszy Marsz rycerzy. Wyprawa stąd do wieczności potrwa krótko, bo około pięciu minut. Liczę na dreszcz w krzyżu grupki uczestników.
RENATA GORCZYŃSKA