HOME
Krzysztof Czyżewski

O Denisie Achapkinie opowieść w trzech wierszach i jednej epifanii

Denis Achapkin odszedł 16 kwietnia roku marnego 2025, gdy na małym ludzkim nieboskłonie doszło do katastrofalnej koniunkcji władzy ze złym i głupim. Odszedł w czas „czarnej paschy”. Jest taki poemat Jeleny Szwarc Черная Пасха. Wkrótce po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie Denis przesłał mi drugą jego część, zatytułowaną Где мы?, co tłumaczyłem sobie jako Co się z nami stało? W pustą noc po jego śmierci pochyliłem się nad przekładem. Trochę zaskoczony, że powracam do rosyjskiego, tłumacząc sobie w myślach zapomniane słowa poprzez język ukraiński. To był ostatni list, który od niego otrzymałem. Lubiliśmy dzielić się wierszami, które zabralibyśmy ze sobą w ostatnią podróż i którymi moglibyśmy zapełnić jeden, nie więcej, notes mieszczący się w kieszeni na sercu.

Są teraz ze mną trzy wiersze z tego niewidzialnego notesu. Pomogą mi opowiedzieć o Denisie. Bez nich byłoby mi trudno pisać o nim. Długo milczeliśmy. Nie daje mi spokoju myśl o tym, o czym snułaby się nasza rozmowa, gdybyśmy teraz się spotkali. Jak obecny byłby w niej Brodski, któremu Denis poświęcił większą część swojego twórczego życia? Co powiedziałby mi o Rosji? Za co wzniósł toast? A przecież toczy się między nami nieprzerwanie milcząca rozmowa. I im głębiej się w niej teraz zanurzam, przy okazji czytając go i wspominając, tym bardziej topnieje mój niepokój. Umacnia się w oczach sylwetka człowieka żyjącego w prawdzie, którego czas marny mógł ranić, nigdy jednak złamać. Wznosząc kieliszek szampana na swoje pięćdziesiąte piąte urodziny ironizował, że zdał miniony rok na same piątki. Coś mi mówi, że tak było z całym jego życiem, choć on moje słowa szybko obróciłby w żart. Potrafił patrzeć na siebie z przymrużeniem oka. Podobnie patrzył na Rosję, wolny od imperialnego osadu, którego przez długie lata nie udaje się zmyć nawet tym, którzy wybrali emigrację.

Lubiłem poczucie humoru Denisa. Na swoje urodziny 17 sierpnia 2023 roku napisał, że 54 lata to nowe 45. Tak miało być. Tymczasem Jekaterina, jego żona, napisała tylko: „Bardzo złośliwa i raptowna onkologia. Dwa miesiące z połową i po wszystkim”. I nagle tężeją obrazy naszych spotkań, w stop-klatkach zatrzymują się rysy twarzy, niepowtarzalna melodia mowy, „błysk ręki”… Teraz myślę, że wiersz Spotkanie musiał być napisany przez Miłosza na wieść o śmierci bliskiej osoby. Moment, w którym do naszej świadomości dociera, że „dzisiaj już nie żyją”, wyostrza widzenie. Pustkę wypełnia pamięć, zdobywając panowanie nad czasem, choć nie na długo, gdyż wiecznym pytaniem pozostanie to, czy przetrwa i gdzie znajdzie miejsce spoczynku. W bezdechu śmierci bliskiej osoby desperacko walczymy o haust powietrza. Zaczerpnięcie przychodzi do nas z tego, co było dawno i co wciąż darzymy miłością. Denis bardzo lubił ten wileński wiersz z Ocalenia. Prosił, aby czytać mu go po polsku. Uczył się jego brzmienia. „Jak chcesz w oryginale – żartowałem – to musisz posłuchać mowy poety.” I puściłem mu Miłosza czytającego Spotkanie.

 

Jechaliśmy przed świtem po zamarzłych polach.

Czerwone skrzydło wstawało, jeszcze noc.

 

I zając przebiegł nagle tuż przed nami,

A jeden z nas pokazał go ręką.

 

To było dawno. Dzisiaj już nie żyją

Ni zając, ani ten, co go wskazywał.

 

Miłości moja, gdzież są, dokąd idą

Błysk ręki, linia biegu, szelest grud –

Nie z żalu pytam, ale z zamyślenia.

 

Odnalazłem fotografię z Krasnogrudy. Siedzimy na tarasie mojego domu. Jest chłodny dzień lata. Na pierwszym planie Irena Grudzińska-Gross, pracująca już wtedy nad książką o Weissbergu-Cybulskim, dla którego – z perspektywy naukowca z laboratorium fizyki w Charkowie – Hołodomor był konieczną ceną ludzkości za postęp technologiczny, i który wnet stał się ofiarą stalinowskiej czystki, zawdzięczającą życie nie tyle wstawiennictwu samego Einsteina, ile paktowi Ribbentrop-Mołotow, w ślad za którym poszła wymiana więźniów między komunistami i nazistami. Po drugiej stronie stołu Irina Krawcowa, planująca rosyjskie wydanie Ziemi Ulro, do którego napiszę posłowie, dowodząc potrzeby zapoznania się Rosjan z refleksją o erozji ducha. Siedzący obok niej Piotr Mitzner przywiózł nam w darze swoją książkę Warszawski „Domek w Kołomnie” o działającym w połowie lat trzydziestych polsko-rosyjskim klubie dyskusyjnym, założonym przez białego emigranta Dymitra Fiłosofowa, do zarządu którego należeli m.in. Czapski i Stempowski. Naprzeciwko Piotra siedzi Magda Chabiera, edytorka tekstów Stempowskiego, w tym tomu Po powodzi. Eseje i dzienniki podróży. Obok niej Anatol Rojtman, emerytowany fizyk i tłumacz wierszy Miłosza na rosyjski, który poprzedniego wieczora „czytał” nam z pamięci Świat. Poema naiwne. Na końcu stołu siedzą zawsze uśmiechnięta Katia i zawsze głodny życia Denis. Zbiera myśli dla nowego toastu. Wzniesiemy go za współpracę petersburskiego Artes Liberales i Międzynarodowego Centrum Dialogu, za planowaną wspólnie szkołę letnią, za przekłady i publikacje naszych książek, za odwagę utopii.

Na twarzy Denisa widoczny jest kilkudniowy zarost. Zawsze go takim pamiętam. Nieogolona twarz przywodziła na myśl pracującego po nocach humanistę, ale w jego przypadku bardziej jeszcze osobę towarzyską, spontaniczną w przyjaźni, wyswobodzoną z gorsetu obyczajowego rygoru. Było w nim coś z braku subordynacji, zarówno wobec formy narzucanej przez społeczne hierarchie, jak i funkcji, w jego przypadku prodziekana, naukowca, mentora studentów. Niesubordynacja Denisa była tyleż estetyczna, co etyczna. Przyglądając się fotografii z Krasnogrudy przypominam sobie, wiem, jak głęboko odczuwał wszystkie zaszłości historyczne i bieżące dylematy moralne zgromadzone przy tym stole na polsko-litewskim pograniczu. Od aneksji Krymu przez Rosję upłynęły zaledwie dwa lata z okładem. Tak, Denis był człowiekiem, który zdefiniował sobie Termopile i strzegł ich bez bohaterskiego rozgłosu, w ciszy robienia tego, co należy. Za życia lękamy się dokonywać takich przyrównań, ale teraz mój przyjaciel z Petersburga w całej prawdzie wyłania się z ukochanego przez siebie wiersza Termopile Kawafisa, który podaję w przekładzie Ireneusza Kani:

 

Chwała tym, którzy w swoim życiu

zdefiniowali sobie Termopile i ich strzegą.

Nie porzucają nigdy obowiązku,

w swych czynach zawsze sprawiedliwi i bezstronni,

choć zdolni też do litości i współczucia;

szczodrzy, ilekroć bogaci, i nawet

gdy ubodzy – szczodrzy na miarę swej biedy,

śpieszący z pomocą, o ile możności,

zawsze mówiący prawdę,

lecz bez nienawiści do tych, którzy kłamią.

 

A większa jeszcze chwała im należna,

gdy wiedzą z góry (takich jest niemało),

że w końcu jednak zjawi się Efjaltes

i że Medowie ostatecznie przyjdą.

 

Zdaję sobie w tym momencie sprawę, że nasz niewidzialny notes z wierszami jest polifoniczny w formie, zbiera pismo i melos, fotografie i etos życia. Jak włączyć do niego wiersz Jeleny Szwarc? Wiersz, który Denis zapisał na ostatniej jego stronie. Z pewnością powinienem uniknąć jednowymiarowej perspektywy. Czuję, że mam do czynienia z palimpsestem nakładających się warstw miejsca i czasu, światła i mroku. Za tytułowym Gdzie jesteśmy, kryje się rozpacz tych, którzy – przejrzawszy na oczy – widzą wszechobecność zła i próbują zakrzyczeć kłamstwo pytając co się z nami stało. Zarost na twarzy Denisa zmienia wcześniejsze konotacje i zlewa się z kirem czarnej paschy, spowijającym rzeczywistość. Przezierają przez niego różne, często kontrastujące ze sobą światy. Czerń daleka jest tu od monolitu, łamana przez świetliste prześwity potęguje tylko tragizm ludzi wyswobadzających – często za cenę życia lub łagru – własną twarz z tłuszczy mużików. Gdy o tym rozmawialiśmy, Denis podkreślał, że stare ruskie słowo чернь dawniej nie miało pejoratywnego znaczenia w sensie dzisiejszego pospólstwa, ale odnosiło się do wolnego chłopstwa, często zasilającego szeregi antycarskich kozackich buntów.

Oto genius loci tej rzeczywistości – Petersburg. Miasto, na powierzchni którego nigdy nie czułem się dobrze. Przerażała mnie dysproporcja nieludzko ogromnych urzędowo-państwowych przestrzeni z ciasnotą i nędzą komunałek i innych mieszkalnych zakamarków, w których kolejne tyranie upychały ludzkie życie. Przerażały kazamaty, krzywda i cierpienie milionów niewolnych, których prochy chrzęściły pod stopami spacerowiczów. Może właśnie dlatego podczas pobytów w Petersburgu tak desperacko poszukiwałem szansy obcowania z innymi twarzą w twarz. Spotkanie drugiego człowieka miało tutaj szczególną moc, za sprawą której tworzyły się serdeczne kręgi międzyludzkiego współistnienia, rodziły długotrwałe przyjaźnie. To, co z zewnątrz wydawało się bieda-domkiem, po przekroczeniu progu ujmowało bogactwem i ciepłem ludzkiego wnętrza. Tak przynajmniej było, gdy przecięły się nasze ścieżki z Denisem.

Petersburg zawsze miał swoje podziemne życie. Znam je nie tylko z opowieści. Denis i inni przyjaciele stamtąd też byli jego częścią, choć z pozoru wydawać by się mogło, że żyli i tworzyli „normalnie”, bez samizdatu, głodówek i tortur. Piszę w czasie przeszłym, bo dzisiaj po raz kolejny pewnie zmieniła się cena, którą trzeba za nie płacić. I mogę tylko sobie wyobrazić w jakiej depresji i stresie upływały ostatnie lata życia Denisa, czego skutkiem musiała być jego nagła choroba i śmierć. Opowiadał mi o podziemnym Petersburgu za czasów Jeleny Szwarc, o niezależnym stowarzyszeniu literackim „Klub-81”, o publikowanych przez nią w samizdacie do 1989 roku tomach wierszy, o jej neobarokowym metarealizmie, wydobywającym spod powierzchni rzeczywistości jej wewnętrzne, zmrożone wyparciem i strachem złoża. Taka jest też Czarna Wielkanoc z 1974 roku. W drugiej części poematu akt przemocy męża nad żoną, poza swoim nagim okrucieństwem, spotęgowany jest kolanopokłonnym, po pijacku obleśnym błaganiem o przebaczenie. Ileż to razy rozmawialiśmy z Denisem o „rosyjskiej winie”, rozchodzącej się po kościach jakby nic się nie stało, zlewającej w jeden płacz łzy oprawcy i ofiary, za tani grosz przekupywanej „przebaczeniem, które nie przebacza”. Akt przemocy na kobiecie i rozmazania winy otwiera oczy na to, co się z nami stało, na rzeczywistość zakłamaną iluzją życia „jak na Zachodzie”, na ojczyste dzieciobójstwo i na Petersburg od dawna „zalany przez Rosję”.

Zanim jednak oddam głos wierszowi Jeleny Szwarc, nie mogę pominąć innych warstw, tworzących petersburski palimpsest Denisa. Widzę oto jego i Katię z lampką szampana siedzących na brzegu Newy, być może w dniu ich zaślubin; w każdym razie na tej fotografii pięknie zakochanych, spragnionych wspólnego życia i obiecujących sobie nigdy miasta ich miłości nie porzucić. Widzę Denisa jak oprowadza gości z Litwy i Polski po „półtora pokoju”, w którym z rodzicami mieszkał Brodski; szczęśliwego, że duchowe pobratymstwo, uosabiane przez Miłosza, Brodskiego i Venclovę, wygnańców z Wilna i Leningradu, może być kontynuowane w jego Petersburgu. Na to nakładają się obrazy z debat i wystaw w Muzeum Anny Achmatowej, którego wspaniały zespół silnych i odważnych kobiet miał w Denisie niezrównanego partnera, kuratora wystaw, organizatora programów edukacyjnych i konferencji. Do tego dochodzą spotkania z członkami „Memoriału” oraz ambitnego pisma kulturalno-filozoficznego „Zwiezda”. Widzę wreszcie Denisa w jego małym akademickim królestwie Artes Liberales w Smolny College, otoczonego studentami, dla których stał się mentorem, któregoś roku obwołanym najbardziej popularnym wykładowcą, dla których prowadził kurs zajęć „Pisanie i myślenie” (prowadził je z podobnym sukcesem również w amerykańskim Bard College). Zaprosił mnie kiedyś z wykładem o Miłoszu. Zrozumiałem wtedy, jak ważną jest jego praca, jak wiele znaczy dla studentów, a jednocześnie, że to jest wyspa dla odważnych i szalonych, w istocie podziemie, w którym każda rozmowa o współpracy międzynarodowej obarczona jest lękiem przed wpisaniem nazwisk i organizacji na listę „agentów zagranicznych” – początkowo miała to być „niewinna” formalność, ale nikt nie miał złudzeń, że w istocie jest to kontynuacja list preparowanych przez stare jak Rosja i tylko zmieniające nazwy KGB. Podziemne jest też muzeum Achmatowej. „Memoriał” został zdelegalizowany. I widzę życie na powierzchni Petersburga, miasta, w którym po raz pierwszy odczułem, że w naszym świecie rodzi się nowa forma faszyzmu. Nie odczułem tego na widok marszu ONR-u w Łodzi albo podobnych, rekonstruujących przeszłość marszów w Niemczech czy Danii. Towarzyszyło im zgorszenie, ale nie paniczny lęk. Co innego marsze zmilitaryzowanej „czerni” w Petersburgu sprzed dziesięciu, dwunastu laty. Była w nich siła mainstreamu, z przyzwoleniem władzy i strachem w oczach gapiów (u jednych przemieszanym z podziwem, u innych z ugięciem kolan przed nową fazą konieczności historycznej). Dzisiaj podobnie jest w innych miejscach świata. I nie zamierzam zawężać wymowy wołania „Co się z nami stało?” do kontekstu Rosji. Myślę tylko o tym, co chciał mi na odchodne z tego świata powiedzieć Denis, zamieszczając drugi fragment Czarnej Wielkanocy w naszym niewidzialnym notesie. Że nic się nie zmieniło? Że proroczy? A może, że wszyscy chodzimy przystrojeni w pożyczone peruki, które kiedyś, doprowadzeni na krawędź bólu i rozpaczy zerwiemy, by zobaczyć kim naprawdę jesteśmy?

 

GDZIE JESTEŚMY?

 

No i masz, pijany mąż

Zwalił się jak głaz

I zaczął kląć,

Dziki mocarz.

Drze się niby boży grom:

„Gdzieś była? Z kim piłaś?

Co ci się tak oczka świecą?

Zajeżdżasz mi wódką”.

I jak cię nie walnie pięścią

Między oczy.

I krew się leje, i łzy.

Za co? Za co, Boże?

Jeszcze kopa w brzuch dołoży.

Jak chory pies zaskamlesz

I w ciemny kąt czołgać się będziesz,

Złorzecząc i płacząc, by tam umrzeć.

Tam już do woli możesz sobie wyć.

Skąd wziął się we mnie –

Chrapliwy zły zwierzęcy ryk?

Stłoczone w płonącym teatrze, świetliste

Uczucia uciekły, wszystkie.

I ból i nienawiść przeżuwasz.

A gdy ucichniesz, odejdziesz,

Zaraz się pojawia, na kolanach,

I płacze i mówi: „Przebacz,

Nie wiem jak… przecież nie chciałem…”.

I ciemne słowa miłości

Na smutnym kacu bełkocze.

Zmieszały się nasze łzy,

Nie przebaczywszy, przebaczam.

A moje sińce kwitną jak róże.

. . . . . . . . . . . .

Jesteśmy – gdzie jesteśmy? – w Rosji,

Gdzie z bólu poczerniałe są krzewy,

Gdzie oczy świętych promiennie puste,

Gdzie w święta biją baby…

Myślałam – nie ja jedna –

Że Petersburg, wyjątkowy kraj – nasza ojczyzna,

To zachód we wschód wrzucony,

I samotny, i otoczony,

Chronicznie chory, zawsze przeziębiony,

Gdzie lichwiarkę zabił Napoleon.

Lecz runęła duchowa ściana –

Rosja wezbrała – durna, ciemna, pijana.

Gdzież jest ojczyzna? I nagle zrozumiałam:

Dawno temu Petersburg Rosja zalała.

I zerwali ci pożyczoną perukę,

I wszyscy zobaczyli kim jesteś –

Wciąż tym samym carskim mużykiem:

Wciąż twarz mu drży,

W ręku topór,

Rozporek rozpięty…

Wzrok zatrzymaj w lustrze

I zdmuchnij pajęczynę fałszywej urody.

O Paradise!

Jesteś pomiotem porażonego mózgu,

Od dnia narodzin przesiąkniętym kapuśniakiem.

Gdzież podział się holenderski obrazek, powielany?

Ach, ciemność obsiadła chmara rodzinnych much

I uśpiła w tobie dzieciobójczynię –

Porfirem strojna wdowa,

Tambowski wiatr w niej klnie,

I grzmi i huczy Newa.

 

* * *

Na Kanale Kriukowa, łączącym rzekę Mojkę z Newą, jest Most Matwiejewa, stary, jeszcze XVIII-wieczny, ongiś zwany też Mostem Litewskim. Sądząc z jednej z fotografii, które mam teraz przed sobą, to gdzieś w tej okolicy zatrzymał się Denis i na kilka godzin znieruchomiał w kontemplacji, olśniony pięknem przebłyskującym spod kiru jego miasta. Pisał potem, że trzy, może cztery razy w roku wydarza się w Petersburgu wieczór z takim światłem. Pierwsze fotografie zrobił za dnia, kiedy słońce muskało promieniami szczyty kamienic na Wyspie Kazańskiej. Pisał dalej, że oto, dla przykładu, człowiek wybiera się na ryby… A ja sobie dopowiadam, że mógł wtedy pędzić do biblioteki po książki. W każdym razie staje jak wryty, nie mogąc uczynić jednego kroku dalej. Na ostatniej fotografii jarzą się lampy rozświetlając mrok zapadającego wieczoru.

„W dekoracje miasta przenika namacalny czas długiego trwania” – pisał, inkrustując opowieść cytatem: „…jak w metrum Homera”. I już wiem, że jesteśmy we wnętrzu wiersza Mandelsztama, gdzie – idąc za przekładem Artura Międzyrzeckiego – „rozciąga władanie / Nad naturą powolność…”. Gdy czas staje się światłem, silniejszy od ciążenia zmierzchu i przemijania jest przebłysk, odbijający się w wodzie. Denis nazywa go „przebłyskiem spowolnienia”. I to on nie pozwala mu odejść. Więc trwa w chwili, w cudownej poczekalni jednej epifanii, długo w noc, aż zgaszą ostatnie światło. W stanie „bezczynności słodkiej”, u boku Mandelsztama pracuje nad wydostaniem ze źdźbła całego bogactwa nuty.

Myślę o życiu Denisa, nagle urwanym. I o tym, że mimo czasu marnego zdołał wydobyć z danego mu źdźbła „nutę pełnobrzmiącą”.

KRZYSZTOF CZYŻEWSKI

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek