HOME
Jan Maria Kłoczowski

Philippe Jaccottet o Morandim

Z okazji wystawy Giorgia Morandiego, którą można oglądać w warszawskiej Zachęcie, a i dlatego, aby uczcić na łamach „Księgi Przyjaciół” przypadającą w tym roku setną rocznicę urodzin Philippe’a Jaccotteta, dzielę się z Państwem zapisem z jego notatników poetyckich, których wybór („Samosiewy. Zapiski poetyckie z lat 1954-2020”), w moim tłumaczeniu, ukaże się jesienią 2025 nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego. Zapis poniższy pochodzi z marca 1984. Jaccottet jest również autorem eseju o Morandim – „Le bol du pèlerin (Morandi)” (2001).

 

 

Morandi. Nie sądzę, by jakikolwiek malarz czerpał z materii równie skromnej, ubogiej; nawet Chardin, nawet Cézanne. To niemal cud, że dzięki dwom lub trzem, w większości nijakim, niewyróżniającym się niczym przedmiotom, i korzystając z jakże ograniczonej palety kolorów, można tworzyć tak piękne dzieła. To, co wiemy o życiu malarza, rzuca niewiele światła na tę tajemnicę. Ponoć prawie nie czytał, a jeśli już, to wracał do Pascala i Leopardiego. Żył jak mnich. Co chciał powiedzieć lub czyj głos przekazać w ciągu tych długich i cichych lat, poświęconych wyłącznie pracy? Jakim sposobem nie utracił wrażliwości w towarzystwie wciąż tych samych przedmiotów i nigdy nie przyszło mu do głowy, by wyrzucić je przez okno? Czy nie będzie literackim nadużyciem przypuszczenie, że gromadził je i ustawiał jedne przy drugich, by nie marzły i mogły stawić opór zniszczeniu? A te delikatne kolory, te róże, fiolety, ochry i biele o odcieniu kości słoniowej? Co sprawia, że nie są mdłe lub ckliwe? Zastanawiam się, jak mówić o obrazach Morandiego malowanych pod koniec życia, w moim odczuciu – najpiękniejszych. Pominę pejzaże, by skupić się na tym, co szczególne, co być może najważniejsze; nie dziwi mnie bowiem siła, z jaką oddziałuje na nas jego pejzaż, akt czy portret; podobnie zresztą, jak większość jego martwych natur, równie sugestywnych jak martwe Chardina z ich owocami, kwiatami, skrzypcami. Co bowiem powiedzieć o obrazach powstałych po 1943 roku i tych późniejszych, powojennych, na których mamy do czynienia ze szczytem ubóstwa, choć „ubóstwo” nie jest dobrym słowem, gdyż może kojarzyć się ze statusem społecznym, z bolesnymi, bezlitosnymi wyrokami losu, czyli z patosem; podczas gdy tutaj chodzi raczej o pozorną błahość. Co zatem powiedzieć? Przede wszystkim to, że obrazy te zniechęcają nas, by je komentować.

Przedmioty pokazane na tych martwych naturach (pokazane, owszem, ale ledwo, ledwo…) są nieruchome, stonowane, powściągliwe, lecz nie sztywne. Schwytane w pułapkę, być może, ale żywe. Gdy patrzymy na biały kubek lub coś, co przypomina kałamarz, myślimy o japońskich poetach-mnichach, którzy wybrali pokorne ubóstwo. Nie są to jednak przedmioty gładkie, wypolerowane; wyczuwalne jest tutaj dyskretne ziarno płótna. Ich kontury nie są wyraźne, drżą raczej, pełne wahania. Widzimy cienie, światłocienie, efekty wyciszonej modulacji kolorystycznej. Niewielkie przedmioty ustawione jedne obok drugich, blisko siebie, nie tam, gdzie stoją na co dzień. Nie jest to jednak układ przypadkowy. Przedmioty te tworzą określoną „kompozycję”, wręcz wystudiowaną, tak jakby artysta pragnął ukoić nią nasze oczy, nasze serce. A może nie taki był zamiar? I chodzi tu raczej o czary dokonywane w ciszy, bez żadnych dodatkowych akcesoriów, bez żadnego transu; o coś, co nazwałbym „udomowieniem” w dosłownym znaczeniu tego słowa.

I wszystko jakby w świetle domowej lampy. Nawet jeśli są to często kolory świtu, nie kojarzą się bynajmniej ze świtem; nie przywołują „czegoś innego”. (I ani krzty liryzmu). Kolory jakby zakochane w sobie samych, w szczęśliwej harmonii. Mimo tego ubóstwa, mimo tej oszczędności w stosowaniu efektów i doborze tematów, mimo tego, co powiedziano o malarzu, nie chcę używać słowa „asceza”. Dzieło Morandiego jest po prostu czułe i bliskie, a jednocześnie nieskończenie tajemnicze i odległe. Jest w nim matczyna niemal magia albo wdzięk, który nosi w sobie stara służąca: „Służąca wielka sercem, którejś zazdrościła” [1].

Morandi niczego nie potrzebuje: ani wydarzeń, mitologicznych lub innych, ani rozległych pejzaży, ani obecności ludzi – a tym bardziej symboli; a mimo to jego malarstwo jest tak ludzkie. I uspokaja, ale nie tak jak środek uspokajający, lecz jak dziękczynienie. Morandi jest po prostu czuły, czasem surowy, nigdy oziębły. Przychodzi mi do głowy słowo „ojcowski”; ciekawe, że w odniesieniu do takiego samotnika użyłem kolejno dwóch określeń: „ojcowski” i „matczyny”. Aby zrozumieć tę sztukę, należy wyobrazić sobie malarza, którego umiejętność skupienia uwagi na jednym temacie oraz wytrwałość wykraczają daleko poza nasze zwykłe możliwości.

PHILIPPE JACCOTTET

tłum. Jan Maria Kłoczowski

 

[1] Cytat z wiersza Charles’a Baudelaire’a w tłumaczeniu Ryszarda Engelkinga. Por. Charles Baudelaire, Paryski splin, Łódź, Officyna, 2020, s. 217.

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Autorzy
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek