W otwartym pejzażu sylwetkę wiekowego wiązu trudno pomylić z konturem jakiegoś innego drzewa. Korona, osadzona na bardzo wysokim pniu, przypomina dość luźny bukiet, ku górze rozchylający się coraz to szerzej, podczas gdy dołem jakby był czymś przewiązany lub mocno ujęty dłonią. Zapada to w pamięć zwłaszcza zimą, gdy widzimy gołe konary i gałęzie. Obrazy Constable’a – spójrzmy na dwa wiązy angielskie (Ulmus procera), które flankują z lewej Distant View of Salisbury Cathedral – to jakby, obok „zadanego” tematu, bardzo często portrety wiązów, które ze swej roli malarskiego sztafażu stały się tematem nieomal zasadniczym, no bo to one, wyniosłe i dominujące na wszelkimi istotami, roślinami, wodami, traktami i budynkami, były kośćcem angielskiego krajobrazu.
Takie jakby angielskie widoki rzuciły mi się w oczy na przełomie wieków, gdy objeżdżałem okołopuszczańskie okolice Podlasia. Wsie można było zlokalizować w tym płaskim, rozprasowanym przez lodowiec pejzażu już ze sporej odległości, właśnie – z dystansu malarza-pejzażysty, gdy jeszcze wcale nie widziało się dachów chałup, obór, składzików i stodół, studziennych żurawi, i wszelkiej podwórkowej zbieraniny, słowem całej tkanki wsi nanizanej na wiejską drogę, zatem widziało się już wieś, bo jej odbiciem były powietrzne korowody, niegęste, ale konsekwentnie długie, ciągnące się smugi wiązowych koron. Tak znajdowałem Kuraszewo, Wojnówkę, Policzną, Starzynę, Górny Gród, Długi Bród, Wiluki. To były wiązy sadzone „od ognia”, drzewa przeciwpożarowe – innego gatunku niż te, które malował Constable, no bo tutaj u nas, to są wiązy szypułkowe (Ulmus laevis) – sadzone po jednym lub po kilka w obejściu, by ich wysokie, gęste i nabite liśćmi korony zatrzymywały, w razie co, niesione wiatrem, płonące fragmenty poszycia dachów, by pożar nie strawił całej wsi. To zdaje się, choć nie udało mi się dogrzebać jakichś drukowanych źródeł z czasów carskich, zwyczaj jeszcze z okresu panowania Katarzyny Wielkiej, zapewne efekt jakiegoś ówczesnego „prikazu”.
Wycięto te wiązy w ostatnich latach niemal wszystkie – fotografia powyżej jest już całkiem nieaktualna. Wiatry nie noszą już płonącej słomy, domy kryje się blachodachówką i po podwórkach stoją auta, często zjeżdżające tu tylko na weekend z miast, szykowne i lśniące, no i liście wiązów paskudzą te dachy i blachy, albo też po ojcowiznach stawia się nowe domy, takie tylko dla wypoczynku, i duże drzewa na małych podwórkach zawadzają w budowlanych planach; łatwo sięga się po piłę. I teraz po wiązach zostały suche karpy, odziomki pni, często już bez kory, zarosłe zielskiem, skryte pod czarnym bzem, ale długo jeszcze dla kogoś, kto zna rodzime drzewa, będzie jasne, że to były wiązy szypułkowe, bo między nasadą pniaka a głównymi, biegnącymi w bok korzeniami widać charakterystyczne dla tego gatunku jakby obciągnięte skórą „ścięgna”, takie drzewne nabiegi, trójkątne „deski”. To wygląda tak, jakby te pniaki zostawiono tam dla pamięci kur, jakie biegały po tych podwórkach (bo i kur prawie nie ma w pustoszejących wioskach), bo taka nasada pnia z przyporami przypomina wiązkę uciętych kurzych stopek, a każda stópka z rozcapierzonymi, mocnymi pazurami.
JAKUB DOLATOWSKI