Profesor K. ma tyle samo lat co ja. Podobną posturę i płową, nieco przerzedzoną słowiańską szewelurę – toczka w toczkę jak ja. U profesora K. widzę podobnie znoszone dżinsy i spłowiały t-shirt, taki sam niemal jak mój, świadczące o niskim priorytecie dla kwestii modowych. Jeśliby popatrzeć na nas nieuważnie, można by wziąć nas za braci. Być może tak właśnie o nas myśli kelnerka przynosząca talerze z pasta al limone i świeżymi sardelami z dzisiejszego połowu, gdy siedzimy w knajpie „Fuego” w porcie Coricella, najpiękniejszej, najbarwniejszej, folderowej części cudownej Procidy. Wszystkie informatory turystyczne i reklamy, ale także wszystkie selfie i fotki robione przez turystów wciąż i wciąż reprodukują bajkowo pstrokatą Coricellę, ale odwracają wzrok od miejsca, z którego te fotogeniczne ujęcia wykonują: milczącej i ponurej Terra Muraty – Ziemi zamurowanej – która przez lata całe była główną „atrakcją” wyspy: więzieniem. Stamtąd właśnie wyszliśmy. Profesor K. i ja mieliśmy wykłady dla włoskich slawistów, które wygłaszaliśmy na zaproszenie Uniwersytetu L’Orientale z Neapolu, który kilka pokojów – dawnych cel więziennych – wynajmuje na różnego rodzaju „eventy”.
Profesor K. wydał mi się mocno zagubiony i niepewny na tej wyspie. Przyjechał wieczorem dnia poprzedniego, nie zdążył nawet się rozejrzeć, gdy musiał pojawić się na swoim wykładzie, po którym odbyła się krótka dyskusja młodych włoskich rusycystek i rusycystów. A że wykład profesora był ostatnim w cyklu, to po nim nastąpiła krótka ceremonia zamknięcia tygodniowej szkoły letniej i niewielki tłumek rozproszył się nęcony kolorowymi atrakcjami lub koniecznością złapania promu. W pewnym sensie więc przygarnąłem profesora K., bo zrobiło mi się go trochę żal, tak nagle zrobiło się wokół niego pusto. Schodziliśmy, profesor K. i ja, jego samozwańczy cicerone, stromą uliczką z ponurej Terra Muraty do gwarnej Coricelli i im niżej schodziliśmy, tym bardziej profesor K. wydawał mi się postacią niesamowitą, a jak wiadomo efekt niesamowitości osiąga się wówczas, gdy swoje się odswojszcza, a obce ujawnia swojskość. Tak, profesor K. był Rosjaninem. Ja Polakiem. Byliśmy do siebie równocześnie zdumiewająco podobni, ale całkowicie różniła nas sytuacja życiowa. K. zdawał się zupełnie nie pasować do tego miejsca. Bladość, chciałoby się powiedzieć pergaminowa, stanowiła obrazę dla śródziemnomorskiego klimatu Procidy. Obecność profesora K., którego twarz i sylwetka zdradzały ogromne zmęczenie sprawiała wrażenie na poły widmowej, kto wie czy nie w jakiś sposób upiornej: oto jakiś duch zapomnianego więźnia Terra Muraty zstępuje w świat żywych, w sam jego środek. W ruchach, w krokach profesora czuć było jakiś zdumiewający ciężar – szliśmy powoli i jakby rozmyślnie, gdy opływała nas pstrokata ławica Włochów i Włoszek na swoich skuterach i rowerach elektrycznych (mam wrażenie, że mała przestrzeń gęsto zabudowanej wyspy jakby prowokuje mieszkańców do nieustannej ruchliwości). Profesor K. pocił się obficie, jego petersburskie ciało buntowało się przeciw temperaturom, do których nie nawykło. Nasza rozmowa również była niezwykle ciężka, powolna, słowa toczyły się, ale między nimi zapadała cisza, nie tyle krępująca, ile jakaś studzienna cisza między ludźmi, którzy wiedzą, jak bardzo trudne, jeśli w ogóle możliwe, jest zrozumienie. K. był politycznym emigrantem, uciekinierem z putinowskiej Rosji. Ja człowiekiem zakorzenionym, w poczuciu względnego bezpieczeństwa egzystencjalnego, sytym.
Spotkanie moje z profesorem K. przypomniało mi tytuł jednej z części dyptyku włoskiego Mariusza Wilka: Przechadzki z cieniem, a konkretnie słowa, których ciężaru nie byłem w stanie zrozumieć przed spotkaniem z moim rosyjskim znajomym, o niepokojąco sobowtórzej aparycji. Wilk je cytuje za Herlingiem: „Człowiek bez ojczyzny to człowiek bez cienia, a człowiekowi bez cienia zaleca się przebywanie w cieniu”. W odróżnieniu od profesora K. ja mam – przynajmniej jak dotąd – ojczyznę, a tym samym posiadam cień, moje ciało ma swoje wyraźne kontury i, by tak rzec, materialną konkretność, która w przypadku rosyjskiego emigranta, którego rosyjskie obywatelstwo zostało zawieszone, a obecna egzystencja, mieszcząca się w walizce, zależy od łaskawości różnych fundacji, uniwersytetów, stowarzyszeń udzielających funduszy na krótkoterminowe staże czy badania.
Spotkanie uzmysłowiło mi, tak, podkreślmy to słowo – uzmysłowiło – ważkość słów Herlinga wyróżnionych przez Wilka. Wcześniej wydawały mi się, może i trafną, ale metaforą. Teraz stanęły w nagiej dosłowności. Człowiek bez ojczyzny wiedzie egzystencję widmową, nie rzuca cienia, ale w cieniu przebywa. Jego wyjście na słoneczną ulicę staje się skandalem.
Obiad z profesorem K. szybko się skończył. Rozeszliśmy się w swoje strony, choć udało mi się jeszcze zaprosić go na wykład na mój rodzimy uniwersytet. Tyle mogłem zrobić dla niego.
Wróciłem do mojego wygodnego procidiańskiego apartamentu, gdzie żona i dzieci czekali na mnie, żeby wreszcie razem pójść na plażę. Tę samą ulubioną plażę Mariusza. Opisuje wydeptywanie jej w Procidanie.
Nie oszukujmy się, Mariusz jest dziś pisarzem bez czytelników i bez wydawców. Chyba już sam odrzucił rolę pisarza. Mówi o tym wyraźnie, cytując Nicolása Gómeza Dávilę, że „bliski jest mu skryba. Bliższy niż pisarz, literat czy twórca”. Skryba zaś u Gómeza Dávili komponuje „reakcyjny centon”. Mało kto dziś wie, czym był centon, a to rodzaj antologii, kompilacji złożonej w całości z innych fragmentów, które skryba komponuje w całość. I tak, Mariusz w swoim dyptyku staje się coraz bardziej takim skrybą, kompilatorem. Stąd ta wielość i rozległość przytoczeń, chowania się za wielkimi figurami pisarskimi Herlinga, Nabokova, Gombrowicza, Yourcenar, czy związanych blisko z Neapolem i jego okolicami Elsy Morante i Sándora Máraiego. Te cytaty stanowią punkt wyjścia do Wilkowych komentarzy i dygresji, te zaś składają się na drugą warstwę dyptyku i jego gatunkowego określenia. Jest nią klasyczny list – „Nie potrafię pisać do anonimowego czytelnika… Dlatego wybrałem formę listu […], próbuję rozszerzać ramy żanru”. Wypowiedzi kierowane są do płynnego „ty”. Adresaci listu rozpływają się i nakładają na siebie. W niektórych partiach są bardziej ukonkretnieni, kiedy indziej ma się wrażenie, że autor zlepia nas (mam honor i przyjemność być jednym z nich) w jakąś jedną wyobrażona osobę.
Centon i list – już nie dziennik, itinerariusz, z pewnością nie reportaż, nie fabuła każą czytać się inaczej, innego rodzaju miarę lekturze nadawać. Jeśli nie potrafimy się dostroić do tych gatunkowych wyznaczników odczujemy być może zawód dyptykiem. Nie dowiemy się z niego ani o Neapolu, ani o Procidzie tyle, ile byśmy chcieli czy oczekiwali.
Jeśli więc mogę, pozwólcie, że odpowiem tak jak się odpowiada na list. Będę więc pisał przede wszystkim do Ciebie, skrybo, Mariuszu.
Na Procidzie stopa nie styka się z ziemią. Zauważyłeś? Albo kamień brukowanych uliczek, czasem trywialny asfalt, a potem od razu ten grafitowy wulkaniczny piach. Mam wrażenie, że trochę podobnie jest z Twoimi listami do nas. Podążamy brukowanymi ulicami wielkich pisarzy, których cytujesz, z których czerpiesz, z którymi czasem polemizujesz, układasz z cytatów swój centon. A potem stąpamy razem z Tobą po grząskim piachu plaży. Ten piasek, ciemny, wezuwijski nie jest – wyjaśnijmy to tym, którzy go nigdy nie widzieli – podobny do bałtyckiego: nie rozjaśnia landszaftu, lecz go ściemnia, pochłania światło. Ten piasek przysypuje akapity Twoich listów, gdy coraz wyraźniej mówisz i piszesz o odchodzeniu, o milczeniu, o celi, o zarażeniu isolomanią, o śmierci bliskich ci osób… Nawet Marta, Ma., Martusza, która pojawia się na okładce Procidany i Przechadzek… służy za plamę światła podkreślającą cień, który coraz mocniej spowija Twoją osobę? Czy to cień śmierci, której nadejście jest nieuchronne i coraz bliższe? Czy to cień, w którym chowasz się jako osoba bez – mówię umownie – ojczyzny?
Jeśli czegoś brakuje mi w Twoich listach to właśnie tego zetknięcia z ziemią, z codziennością nie uwzniośloną Wielką Literaturą, ale też pozbawioną patosu Cienia? Tej strony, o której wiem, że jest, o której czasem napomykasz dyskretnie (choćby opisując wizytę Twojego ojca), którą dobrze zna Natalia. Przyjmuję ten kontrakt, który zaproponowałeś. Wiem z niemal całkowitą pewnością, że nie zmienią się jego warunki. Przechadzając się z Martą Herling po wyspie piszesz, że Herling do końca życie nie opuścił jercewskiej odinoczki, a odwiedzając Procidę opisał spotkanie nie z nią, a z Ergastolano, ostatnim jej więźniem. Mam wrażenie, że i Ty, podążając swoją krętą tropą, afirmując hipisowską wolność, również nigdy nie opuściłeś swojej odinoczki. Wszak nie bez przyczyny w swoim włoskim dyptyku opisujesz po raz kolejny swój pobyt w Kargopolłagu, więzienie podczas stanu wojennego i treść pisanej dawno temu w Nowym Jorku sztuki opartej na tym doświadczeniu, której głównym motywem była niemożność porozumienia.
Kiedy mieszkałeś na wyspie, a było to wszak długie osiem lat, byłeś w swoich ciemnych ciuchach, spodniach do jogi, skryty za okularami, w oryginalnych czapeczkach nazywany przez miejscowych „Poetą” – wiem od Natalii. Takie określenie zawsze wyobcowuje z tłumu. Byłeś Innym. Celowo nie uczyłeś się włoskiego, by nie musieć rozmawiać. Byłeś zjawiskiem i zjawą z niezrozumiałego świata, z rosyjskiego mroku.
Myślę o Tobie, o Ergastolano Herlinga, o profesorze K. i o samotniczych bohaterach Elsy Morante, i myślę, o tym jednym zdaniu z Procidany, które może umknąć w pobieżnej lekturze, a które jest chyba klamrą tego tomu: „Wyspy mają to do siebie, że ekstrahują z nas kwintesencję”.
Tak, Mariuszu, bez Twojego dyptyku zupełnie nie zrozumiałbym miejsca, które odwiedzam. Nie miałoby dla mnie cienia…
WOJCIECH ŚMIEJA