Więdną stare ogródki,
kończy się prywatna inicjatywa sztuki izolowanej.
Dzieci w krasnoludki
rzucają butami
– tak to jest u Gałczyńskiego w Śmierci Andersena.
Ponieważ mamy Rok Konopnickiej, postanowiłem wyznać swoją wielką winę. Tak, ja też walczyłem z krasnoludkami, nie znając jeszcze wiersza Gałczyńskiego. Nie rzucałem w nie butami, bo byłem pewien, że nie istnieją. Duchy, ukryte miasta i światy tak, ale krasnoludki? No nie.
Później usłyszałem opowieść Wandy Telakowskiej, twórczyni Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, którą wysyłano w latach pięćdziesiątych w charakterze prelegentki na kursy dla artystów ludowych. Miała ich nawracać na socrealizm. Wieczorem do jej drzwi zastukał Teofil Ociepka, z zawodu górnik (a przy tym członek loży Różokrzyżowców), malujący rozmaite podziemne stwory i duchy.
– Przepraszam, pani mówiła, że nie ma krasnoludków.
– Oczywiście, że nie ma, panie Teofilu – odparła rozespana Telakowska.
– Nie ma – zmartwił się Ociepka. – No tak, a takie małe w kabaciku i spiczastej czapeczce, to co to jest?
Później zastanawiałem się, czy pani Wanda nie podkradła tej opowieści Czajce-Stachowicz, która chyba jako pierwsza urządziła wystawę Ociepce.
A więc jak ta Telakowska, uważałem, że krasnoludków nie ma, więc butami nie miałem w kogo rzucać. Były natomiast książki traktujące o nich i na nie złożyłem donos. Wygarnąłem wszystko mojemu ojcu. On to zanotował, siadł do maszyny do pisania i wystukał. Tak powstał felieton do warszawskiej „Kultury”, podpisany zmodyfikowanym pseudonimem ojca – nie Jan Szeląg, a Piotr Szeląg. Miałem wtedy lat dziesięć i pół. Kiedy dziś o tym myślę trochę mi wstyd, a trochę jestem dumny, że walcząc z bajędami, wymagając od literatury dla dzieci, by trzymała się rzeczywistości, by uwzględniała zmiany, w tym loty kosmiczne, przeczułem postulaty Nowej Fali.
Niebawem po ukazaniu się felietonu dostałem pocztą kartkę z wierszem:
Za twój felieton dzięki Ci, Piotrze,
bo dzięki Tobie oraz „Kulturze”
tłum krasnoludków zrozumiał w lot, że
nie ma już dla nas miejsca w lekturze.
Będziemy wreszcie mieć spokój święty,
wyjdziemy z prozy i strasznych wierszy,
ZUS się postara dla nas o renty
płatne bilonem przed każdym pierwszym.
Koszałek-Opałek
Ps. prosimy w postscriptum listu,
jeśli reforma dojdzie do skutku
o plac pod skromny domek rencistów
w Twoim brwinowskim ślicznym ogródku.
Warszawa, 6 II 1966
Oczywiście uwielbiałem dostawać listy, do tego stopnia, że wysyłałem je sam do siebie. A tu taka niespodzianka – piszą do mnie czytelnicy, wprawdzie nieistniający, ale piszą i to do wiersza.
Wszystko się szybko wyjaśniło. Autorką apokryfu okazała się sama Wanda Chotomska, autorka cudownych Wierszy pod psem i Dzieci pana Astronoma, a przede wszystkim cotygodniowych dobranocek z udziałem rodzeństwa – Jacka i Agatki. Były to dwie pacynki, zaprojektowane przez Adama Kiliana, animowane przez Zofię Raciborską. Wszystkie fabuły rozgrywały się w świecie tego rodzeństwa, bez udziału rodziców. Czasami tylko interweniowała pani Zofia, jako ich sąsiadka. Jacek był trochę naiwny, a trochę bezczelny, Agatka miła, odrobinę przemądrzała. Napięcia między nimi pojawiały się wtedy, kiedy trzeba było delikatnie przyspieszyć akcję. Rzeczywistość była najbliższa i najprostsza. A to opalanie się nad morzem, a to parzenie herbaty, a to malowanie obrazków, czy sprzątanie mieszkania. Żadnych krasnoludków.
Obejrzałem teraz kilka nagranych dobranocek z Jackiem i Agatką i naraz zobaczyłem, jak wspaniałych nauk udzielała mi Chotomska. Wszystko było niesłychanie proste i umowne, pacynki to były tylko główki z zarysem twarzy, cała ekspresja wyrażała się w dłoniach aktorki, trochę jak w teatrze Białoszewskiego. Język też świadczy o przyjaźni autorki z poetą z placu Dąbrowskiego – w grach językowych i zabawach lapsusami, ma się rozumieć na poziomie mentalności dziecka.
Oj, warto zaglądać do książek, a nawet (skoro to możliwe) do teatru dzieciństwa. Ktoś znajdzie tam krasnoludki, ktoś trolle, a jeszcze ktoś inny – siebie. I zdziwi się, jak Jacek z dobranocki: Ojejku!
PIOTR MITZNER