Drogi Panie,
piszę do Pana z zachwytem po lekturze Smutku fizyki. Przyznam z pewnym zażenowaniem, że jest to bodaj pierwsza książka bułgarskiego autora, chociaż okruchy prapoczątków Pana ojczystego języka telepią mi się po głowie z czasów studenckich, gdy zmuszona byłam zdawać – na celującą notę zresztą – egzamin ze starocerkiewnego. Wtedy miałam jeszcze zapał do studiów filologicznych, który stopniowo gasł.
Odwiedziłam Pana kraj tylko raz, ponad pół wieku temu. Przygody z dojazdem na międzynarodowy obóz studencki tuż przy granicy tureckiej starczyłyby na małe opowiadanie, ale się wstrzymam. Dość napomknąć, że wypoczywaliśmy nad stale wzburzonym Morzem Czarnym skoszarowani. Wedle granic naszego wschodniego bloku. Plaża dla polskich studentów graniczyła z plażą rosyjską po prawej i czechosłowacką po lewej. Wieczorek zapoznawczy też odbywał się zgodnie z geopolityką. Oznajmiono nam wtedy na wszelki wypadek, że za gwałt w Bułgarii grozi kara śmierci. Zrobiło się nieswojo. Od razu przypomniała mi się wtedy miniatura Henri Michaux Noc z Bułgarami. Na pewno ją Pan zna, bo Pana erudycja jest godna pozazdroszczenia.
Pisałam ten list z pewnym pośpiechem. Wśród licznych nagród literackich otrzymał Pan w tym roku International Booker Prize za najnowszą powieść, Schron przeciwczasowy. Dość dziwaczny tytuł w tłumaczeniu na polski w wersji angielskiej brzmi zwięźlej: Time Shelter. Wyjaśnię, dlaczego było mi tak pilno: otóż laureaci Bookera błyskawicznie lądują na krótkich listach do literackiej Nagrody Nobla, a następnie często ją otrzymują. Powołam się na kilkoro zwycięzców: Alice Munro, V. S. Naipaul, John M. Coetzee, Kazuo Ishiguro, Olga Tokarczuk. Ponadto pragnę donieść, że gdy zaczęłam korespondować z pewnym wielkim poetą, nie upłynęło wiele czasu, gdy został noblistą. Może mam w zanadrzu magiczną różdżkę? Kto wie. Pamiętałam, że Komitet Noblowski 5 października namaści kolejnego literackiego króla lub królową. I tej korony serdecznie Panu życzyłam. Objaśnię w kilku słowach dlaczego.
W licznych epigrafach, które umieścił Pan na wstępie do Fizyki smutku, ostatni z nich zawiera pewien klucz do Pana dzieła – uwagę Ernesta Hemingwaya dotyczącą jego Ruchomego święta:„Jeśli czytelnik woli, książkę tę można uważać za powieść”. I tak Pańską książkę pochłaniałam, jako powieść, czy może raczej opowieść autobiograficzną, ułożoną niekoniecznie w porządku chronologicznym. Można powiedzieć, że jest to – trawestując znany tytuł – Portret Bułgara z czasów młodości; zresztą o dziele Joyce’a wspomina Pan w swojej Fizyce… przełożonej na dwadzieścia pięć języków.
Śmiałam się i gorzko zamyślałam nad krótkimi jej cząstkami opatrzonymi śródtytułami. To taki Pana patchwork literacki, który ogromnie przypadł mi do gustu. Na dodatek nadzwyczaj ułatwia lekturę. Przy śniadaniu pięć odcinków, przy obiedzie siedem, a podczas kolacji to już prawdziwa uczta. Odkrywałam wtedy, że Fizykę… stworzył poeta, który postanowił pisać prozą. Świadczą o tym liczne metafory, które znienacka odkrywają nam głębszy sens, w rodzaju „Jestem książkami”.
Sam Pan przyznaje, że ma Pan od małego obsesję na punkcie Minotaura i labiryntu. Chociaż dzieli nas pokolenie – na Pana korzyść – w dzieciństwie chyba czytaliśmy tę samą książkę pod tytułem Mity greckie, zbiór brytyjskiego pisarza, którego nazwiska nie pomnę, ale nie był nim Robert Graves, czytany przeze mnie po latach. To była taka lektura dla delfina. I odtąd identyfikował się Pan z tym nieszczęsnym odmieńcem. Jako syn weterynarza, który nie jadał mięsa, bo jak tu zjadać pacjentów, od dziecka odznaczał się Pan empatią do wszystkiego, co żyje. Zaskoczył mnie Pan, próbując wcielić się w ślimaka czy muszkę owocówkę. Bywał też Pan swoim dziadkiem, weteranem Wielkiej Wojny, ukrywającym się pod jej koniec u młodej Węgierki. Z tego związku zrodził się Pana krewniak, odkryty przez Pana po latach. Przedstawia się Pan jako empatyczny samotnik, co brzmi jak sprzeczność, ale chyba Pana rozumiem. Też mi blisko do takiego stanu.
Odkrycie Minotaura ukształtowało Pana wyobraźnię. Poniekąd stał się Pan nim, ale nie tym potworem, który żądał do systematycznej konsumpcji siedmiu młodzieńców i siedem dziewic, lecz zrazu łagodnym mutantem, opuszczonym dzieckiem, spłodzonym przez królową Krety Pazyfae w cielesnej pasji z bykiem. Do tego stopnia opanowała ją żądza zesłana na nią przez mściwego Posejdona, że nakazała Dedalowi skonstruować drewnianą krowę, w którą się wślizgnęła, by tam począć syna z głową byka. Ten sam Dedal zbudował na rozkaz króla Minosa ów przeklęty labirynt. Ariadna, przyrodnia siostra Minotaura doprowadziła do jego zguby.
Nie tylko Pan zafascynował się tą postacią, która – biorąc pod uwagę osiągnięcia inżynierii genetycznej, mogłaby powstać naprawdę. Od razu przypominają mi się rozliczne rysunki Pabla Picassa, który z upodobaniem przedstawiał się w tej roli, uosabiającej machismo i popęd seksualny. Pana Minotaur jest odrzuconym przez rodziców chłopcem, skazanym na błądzenie w ciemnościach po labiryncie. I labirynt – jak słusznie Pan zauważył – jest wszędzie obecny w nas – zwłaszcza w naszych zwojach mózgowych i w jelitach. Podziemia ciągle wracają w Pana wspomnieniach – tych przydziałowych mieszkań w suterenach nienazwanego miasteczka, w którym Pan dorastał.
Wtajemniczenie seksualne uzyskał Pan dzięki lekturom powieści. Cytuje Pan niezrównaną scenę łóżkową z Ojca chrzestnego Maria Puzo, nie mogąc pojąć tej gimnastyki dwojga. Wspaniale radzi Pan sobie z odwiecznym tematem w literaturze, to jest fenomenem dojrzewania, gdy świat odsłania się z całą mocą okrucieństwa.
Doroślał Pan w krainie ludowej demokracji, czyli w nadmiarze propagandy i braku codziennych artykułów. To akurat dobrze pamiętam. Zazdroszczę Panu jednak przyjaciela imieniem Gaustyn – studenta filozofii o pomysłowości geniusza. Śmiałam się na głos, czytając o jego inicjatywie opowiadania kolegom za pieniądze filmów, których i narrator, i on sam, nigdy nie oglądali. Zamiar nie przyniósł spodziewanych dochodów, ale Gaustyn, czemu się nie dziwię stał się bohaterem najnowszej Pana powieści, wspomnianego Schronu przeciwczasowego. Tym razem jego idea stworzenia sanatorium, w którym chorych na Alzheimera cofa się w czasie, do pełnego ozdrowienia, spotyka się ze światowym odzewem. Każdy bowiem chce zawrócić do okresu szczęśliwości. We Włoszech krytyka okrzyknęła Pana nowym Proustem.
Zaczynał Pan od dziennikarstwa, tak jak ja. Chyba szybko Pan z niego wyrósł, zajmując się poezją, prozą i dramatem. Byłabym niezmiernie rada, gdyby Komitet Noblowski uznał Pana wielkość. Nie udało się w tym roku, to może w następnym.
Z wyrazami najwyższego podziwu, wierna czytelniczka
RENATA GORCZYŃSKA