Pyta mnie Pan o sens warsztatów literackich, edukacyjnej kuźni wykuwającej podkowy dla przyszłych Pegazów, o celowość studiowania sztuki pisania. Cóż, najpierw dam Panu obraz drzewa, mój ulubiony, gdyż moja uczuciowość, a i budowa umysłu, myślenia przypomina kształt drzewa i jego koronę. Ta korona istnieje na dwa sposoby w zależności od tego, jakie formują ją żywioły. Gdy świeci słońce, padają łagodne deszcze, wieją wiatry, te umiarkowane, niedokonujące ran w krajobrazie przyrody, budownictwa, infrastruktury, wówczas korona drzewa bez przeszkód rośnie i kwitnie, a kolejne odrosty wczepiają się niczym kotwice w przestwór. Tym drugim, widzialnym sposobem istnienia drzewa jest jego rzeźba ukształtowana przez napór żywiołów, silnego wiatru, ulewy, uderzenia pioruna, a których współdziałanie górale zwą dujawicą. Żywioły dokonują wewnętrznych i zewnętrznych deformacji struktury i kształtu drzewa, co sprawia, że jego dalszy rozwój toczy się inaczej. Zerwania bowiem, zwichnięcia, pęknięcia, złamania organów, to jakim naprężeniom poddane zostały drzewne włókna i słoje, a zatem to ogólne poranienie i zniekształcenie wskazują drzewu inną formę przyszłości, zaburzają niejako jego przyrodzony sposób wczepiania się w przestwór. Pierwszy przedstawiony przez mnie obraz znamionuje naturalny i łagodny stan, coś jak arkadyjskie wytchnienie, odpoczywanie w rozwoju. Drugi natomiast, znak pory wzburzenia, sprawia, że „żyłki” i „żyły” konarów poddawane są wstrząsom i pęknięciom. Taki skutek przynoszą rozładowania historii i żywiołów przyrody – katastrofy i kataklizmy, nawałnice i burze, wstrząsy i trzęsienia. Łatwo tę metaforyczną ilustrację przełożyć sobie na naszą uczuciowość, charakter, buzowanie krwi, na nasze stany łagodności i wyciszenia i czas narastającego i wyładowującego się gniewu, który oczywiście jest pożądany, pod warunkiem, że nie uruchamia agresji i nienawiści.
I ja, w odbiorze, dajmy na to, całego bogactwa ofert życia literackiego potrafię być zarówno łagodny i spokojny jak baranek, jak i odnosić się do nich gniewnie, zwłaszcza gdy rozmaite przetasowania działają na niekorzyść życia, jeszcze bardziej je umartwiając lub psując charakter człowieka, jego nastawienie i gust.
Obraz drzewa odnoszę również do krajobrazu kultury literackiej, która powinna być osadzona na głębokim korzeniu i na solidnym pniu. Artur Rimbaud, ten wielki buntownik, burzyciel i obrazoburca, ukręcający łeb temu, co zastał w literaturze i poezji, nawet on złożył racjom zarówno natury i kultury ukłon, pisząc do następców: „zanim zaczniecie obalać pomniki zaliczcie przedmioty humanistyczne!”. Rimbaud przyprawiał o zawrót głowy uczone umysły, bo urzekała go klasyczna harmonia i porządek, pewna elegancja i uroda języka. Składał więc ukłon pniom i korzeniom!
Drzewo niczego sobie nie narzuca, nie ponagla siebie, po prostu rośnie i niesie ze sobą wiele dobrodziejstw, jest oazą, przystanią, schronieniem, jest wieżą obserwacyjną i baldachimem, obdarowuje też owocem. Ale obecnie żyjemy w chmurze katastrofy, także katastrofy drzewa, nie tylko jako żywego organizmu, ale także jako jednej z najstarszych metafor ludzkiego losu. Spada na nie z furią „państwo pił”, drzewa są wywlekane ze swoich mateczników jak trupy, inaczej: są już w tych matecznikach obrabiane przez technologicznie wysoko zaawansowane maszyny. Mogłoby się wydawać, że leśnicy owładnięci zostali bliżej nieokreślonym amokiem ubzdurawszy sobie misję ogołocenia ziemi z puszcz i borów, a myśliwi – opróżnienia ich ze zwierzyny. Tadeusz Różewicz w wierszu Drzewo wyśpiewuje taką kwartynkę:
Byli szczęśliwi
dawniejsi poeci
dookoła drzewa
tańczyli jak dzieci
Gdyby więc przyjął Pan perspektywę dziecka i zechciał wraz z innymi bawić się pod drzewem Szczęścia, połączywszy tę zabawę z nauką pod drzewem Poznania, to ja Pana zachęcam do wzięcia udziału w takim edukacyjnym planie. Stawiam tylko jeden warunek. Wstępując w ten dziecięcy krąg rezygnuje Pan z ambicji, pragnień, marzeń i jakichkolwiek oczekiwań, łącząc, jak powiadają klasycy, przyjemne z pożytecznym, zabawę z nauką, wyzbywając się przy tym troski o siebie, powodowany zaś troską o tych, którzy tańczą w objęciu ze słowem i troską o drzewo, pod którym ta przygoda się dzieje.
Prośba Pańska o radę względem tych spraw zmusza mnie do zadanie sobie pytania o zasadność wykształcenia w pisaniu wierszy, o sensotwórczość tak postawionych zadań. Czy owe lekcje, warsztaty zdołają wywołać, choćby najdrobniejsze poruszenia umysłu, mięśni wyobraźni? Czy przebiją się przez skałę naszych ograniczeń, otwierając na spektrum możliwości języka, ze świadomością granic, przed którymi język musi skapitulować? Czy takie warsztaty otworzą uczestników na metafizyczne powinności języka, lingwistyczno-egzystencjalne horyzonty? Na kosmos językowych form, w które lubi wcielać się duch, gdyż to w nich może przyjrzeć się sobie? Tego nie wiem, ale znam przypadki, kiedy skała u nielicznych kruszyła się, krew szybciej krążyła, zaczynali zrzucać skóry przyzwyczajeń i wyobrażeń. Skutek warsztatowych poczynań niechybnie zależy od talentu ich uczestników oraz nastawienia, o którego istocie pisałem. O zjawisku talentu chyba kiedyś też wspomniałem, w tym jednak miejscu wypada się powtórzyć. Talent jest zjawiskiem przedustawnym, poniewierającym się w domenie pierwotności i należącym do tajemnicy natury, która w dzieleniu się swoimi darami, a także żywiołami jest nieobliczalna i rozrzutna. Przebogata jest tablica talentu, zarówno, co do jego potencjałów, jak i rozmaitych jego pierwiastków i minerałów. Mimo to, talent stoi niżej od tego, co nazwałbym tworzeniem. Z kolei niżej od talentu sytuują się zdolności, a jeszcze niżej realizacje. Między tworzeniem i realizacją rozciąga się przepaść. Talent pisarski czy poetycki, zwyczajnie się ma lub go się nie posiada. W dużej mierze polega on na wewnętrznej dyspozycji do otwartości i gotowości na przyjęcie żywiołu litery, który jest największym ze wszystkich żywiołów, nie dlatego nawet, że prowadzi do przemiany, ale dlatego, że wyposaża ślepe, nieokiełznane i bezduszne żywioły w kształt, nadając im sens, nazywając i porządkując. Zresztą każde narzędzie sztuki, nie tylko słowo zamienia wszelki żywioł w obraz lub rzeźbę, partyturę lub wiersz. Goethe nazwał architekturę baroku „ruchem zastygłym w kamieniu”. Wskutek braku talentu sięganie po zakazany owoc przynosi na ogół niespełnienie, gorycz, niezadowolenie z miejsca, w jakim się znajdujemy, frustrację i zapiekłość.
Kultura z całym swoim systemem instytucji wychowawczych, artystycznych i edukacyjnych, wpływających na rozwój umiejętności i biegłości w rozmaitych rzemiosłach i artystycznych zawodach ma wielki wpływ na uduchowianie człowieka, wskazywania mu rozmaitych dróg, podtykania takich czy innych rozwiązań. Zwłaszcza teraz, gdy te instytucje dostępne są dla wszystkich, a ich misją jest udostępnianie skarbów. Kiedyś były one przekazywane nielicznym z rąk do rąk, a wiedza podawana była wybrańcom z ust do ust. Wiedza i praktyka to jedno, a talent, który przynależy do sfery żywiołu, uderzającego nieomylnie i bezbłędnie, to drugie. Mimo tego talent rozwijany w połączeniu z edukacją i wiedzą zrodzić może najcudowniejszy owoc. Proszę zwrócić uwagę, z jakimi naukami związany jest obecnie sport. Na sukces utalentowanego zawodnika pracuje medycyna, psychologia, dietetyka, farmacja, inżynieria, ekonomia, fizyka… Mamy do czynienia z ogromem presji, jakim poddawani są sportowcy w celu osiągnięcia odpowiedniego wyniku. Starożytni Grecy inwestowali przede wszystkim w instytucje i „infrastrukturę” sportową, artystyczną i religijną. Budowali stadiony, amfiteatry i świątynie. W tamtym czasie i długo potem te dziedziny życia duchowego, dzisiaj niezależne od siebie, należały do najwyższych, olimpijskich, ściśle powiązanych ze sobą obrzędów. W naszej dalece zatomizowanej epoce wzrasta ponowoczesna wieża Babel, dochodzi do poważnych zakłóceń w komunikacji, zwarć na łączach odpowiedzialnych za porozumienie. Z tego z kolei wynika niemożność w dochodzeniu do tego, co jest prawdą, a co nią nie jest, co sprzyja ludzkiej duchowości, a co ją niszczy. Następuje dalsze rozluźnienie węzłów gwarantujących łączność między ludźmi, począwszy od relacji rodzinnych, a skończywszy na wspólnotowych. Te węzły jedni nazywają zabobonem, inni zbędnym tabu, a jeszcze inni, dobrze do nich nastawieni – pieczęciami porządku i spójności. W organizmie języka poezji takimi węzłami są metafory.
Znów pogalopowałem na inną miedzę. W każdym razie, teorie, metody, narzędzia, ich rozmaite układy i rodzaje są za krótkim posłaniem dla życia, dla zaskakujących przeistoczeń, wzajemnego przenikania, promieniowania i tego, jak poświaty tego promieniowania załamują i przełamują się w nas. Są za małą kołdrą na naturę talentu, który działa jak żywioł, który z ziemi pochodzi. Wszystkie teorie, także te moje, w którejś ze swoich składowych trącą szulernią. Możemy je sobie przywłaszczyć, wyuczyć się ich, są w naszym zakresie, ich większe lub mniejsze opanowanie zawdzięczamy tylko sobie. Co do talentu, ten jest darem, pochodzi ze złóż głębiej umieszczonych. Nie da się go kupić, posiąść, nabyć. Dlatego organizm kultury literackiej i każdej innej z całą swoją edukacyjną i intelektualną, kształceniową i umysłową ofertą wydaje mi się czymś wtórnym wobec talentu. Nie oznacza to jednak, że jest bezużyteczny, niepotrzebny, gdyż to jego bogactwo nadaje dzikiemu żywiołowi talentu kształt, kierunek, jest dla niego czymś w rodzaju pilotażu. Kim bylibyśmy bez tych dobrodziejstw pisma i druku, książek i bibliotek, które są zagęszczonym żywiołem talentu, takim który wciąż się odnawia?
Najbardziej przekonywującym dla mnie, choć nie do zastosowania wobec ludzkich mas (które znalazły upodobanie w internecie i przekazach idoli) jest kameralna instytucja mistrza i ucznia, kiedy to ten pierwszy jest żywym przekaźnikiem mądrości i skarbów dziedzictwa myśli, sztuki, nauki, drugi zaś ich odbiorcą, ale też tym, kto mistrza inspiruje, choćby dociekliwymi pytaniami i wysuwanymi wątpliwościami. W pół drogi między nimi rozmowa kształtuje myśl i idee, spotkania zawiązują więź intelektualną i ludzką. Więź, a więc węzeł.
Gdybym mógł przedstawić talent jako alegorię, to byłaby to persona krocząca jako pierwsza, wytyczająca dukt, prowadzącą ku nowym rozpoznaniom, przesuwająca nieznacznie, choćby tylko w mikronach horyzont lingwistyczny lub każdy inny – teologiczny, muzyczny, plastyczny. Każdy za nią podążający, nawet uzdolniony, czy też wzorowo i skrupulatnie realizujący pisarskie postulaty poprzedników, jest już tylko rezonerem, literackim turystą, przemierzającym przetarty szlak.
Co ja sam, jako depozytariusz pewnych umiejętności, mógłbym uczynić w zakresie pedagogiki pisania? Wielu poetów i miłośników tej formy wiązania słowa usiłowało zdefiniować zjawisko poezji, przekazać swoją definicję tej formy wyrazu. Z biegiem lat większość owych definicji staje się truchłem tajemnicy zjawiska jakim jest poezja, ów dar ożywania rzeczy martwych przez słowo, możliwość ich przemiany z dotychczasowych schematów ich spostrzegania w żywą, zapierającą dech wizję. Tyle co do definicji, każdy literat ją lepi w zakresie na jaki go stać, lepi z siebie lub lepi z tego, co już zlepione. Przepisu na poezję też nie podam, bo go nie ma, albo jest, lecz każdy z piszących taki przepis sam dla siebie musi odnaleźć lub też cudzy uznać za swój. W każdym razie wydaje mi się, że definicje i przepisy razem wzięte są efektowną kolekcją, niestety martwych motyli. Mógłbym je Panu pokazać, mógłbym sprzedać Panu kilka paragrafów potrzebnych do napisania zgrabnie złożonego, kulturalnego wiersza, mogącego liczyć na wygraną w olimpiadzie lub w poetyckim konkursie. Mogę wskazać Panu kilka efektownych sztuczek i trików z zakresu strofy i metrum lub też obdarować kilkoma efektownie wyglądającymi korkociągami, które coś tam wyciągną z głębin języka, jakieś paprochy, nigdy jednak nawet nie drasną jego ducha. Doprawdy, wiele mam ukrytych w rękawach i założonych za mankiety patentów. Same jednak techniczne sztuczki nie wystarczą, co powie Panu każdy biegły wersyfikator i rymotwórca. Gdyby rym przemieniał się w rum, wybrałbym ten ostatni. Niestety wielu uczyniło z tej możliwości swojego idola. Pierwsze przykazanie poezji: ponieważ wiersz jest krótką formą wyrazu, nie wolno nudzić. I drugie: nawet jeśli wiersz jest krótki, to jego uprawa jest zadaniem na całe życie, bo należy do zajęć najpoważniejszych. Poezja w wierszu jest napięciem innego rzędu, to przepływ prądu stałego przez łańcuch unerwienia zmiennych fraz.
Zastanawiam się od dłuższego czasu, czy zbliżających się warsztatów poetyckich nie powinienem zacząć od zniechęcania do pisania wierszy, jako że jest ono zaborczym zajęciem, koszty jego uprawiania są duże. Zastanawiam się, czy nie wrzucić adeptów na głębokie wody pytań i niewiadomych, pozostawiając ich bezradnymi, a kiedy zaczęliby tonąć, w ostatniej chwili nie wyciągnąć do nich ręki, ale dyskretnie, nie nachalnie. A także, czy nie prowadzić ich głosem ściszonym, udzielając jedynie podpowiedzi, nigdy – odpowiedzi, żadnych gotowych rozwiązań. Zacząć od odradzenia pisania wierszy, nigdy jednak nie odmawiać pomocy. Młodość słuchaczy nie może być przywilejem, a na taki awansowała w kulturze. Jeśli adepci będą mieć choćby uncję talentu, siłę charakteru, odwagę, sami dojadą do…
Do tego, do czego i ja doszedłem za zmarłym w 1963 roku Jeanem Cocteau. Według niego „poezja jest niezbędna. Żebym tylko wiedział, dlaczego”. Od tego rozpoznania zaczynają się progi jeszcze trudniejsze. W ogóle nauka pisania wierszy wydaje się zwrotem nie na miejscu. Nie da się nauczyć nikogo, jak napisać Pana Tadeusza. Wielu młodych ludzi, zamierzających swoim pisaniem zbawić świat pyta mnie, jaki pożytek niosą z sobą warsztaty i nauki? Dwie wskazówki na początek, pierwsza: jeśli umiesz słuchać, masz szansę odstawić swoje obiegowe wyobrażenia o pisarstwie. Druga: jeśli jesteś pojętny, to zrozumiesz, że wszelkie pozy i protezy są straszydłami, odrzuciwszy je, zyskasz wgląd w rzeczywistość. Zyskasz wewnętrzną Wolność.
Pisanie to rzecz na całe życie, w którym zachcianka, kaprys, przelotna fascynacja jest tylko chwilą. A rozchodzi się w nim przecież o rzeczy podstawowe, o rozprawę z Bogiem, światem, sobą i formą. Z tej ostatniej nasze życie i świat coraz częściej wypadają. Poezja to u-dar (Cwietajewa), poezja to wy-darzenie, a więc zjawisko wychodzące daleko poza rozumowanie „tłumaczy sensów gotowych”. Trzeba brać się za bary z sensami ukrytymi, wciąż bezforemnymi, które nie zostały udeptane przez żadną z konwencji i z trudem dają się oderwać od ciemnego i utajonego gniazda logosu.
Wybierz Pan sobie jakakolwiek formę warsztatów i niech raz, drugi, spóźni się Pan na nie, na konkurs, festiwal, po honorarium, odbiór nagród niechaj się Pan spóźnia. Za dużo ludzi chce być pierwszymi, poecie pozostaje się spóźniać na wszystko, nawet na swój poemat. Niechaj Pan nie myśli o sukcesach, gdyż pisanie, zwłaszcza poezji nie należy do ulubionych kąsków smoka rynku, nie jest domeną kariery. Sukces, to wyjątkowo kapryśna, mętna i ambiwalentna kategoria, a mimo to, tak wielu zostało nim opętanych. Niech Pan trwa w byczym zdrowiu, bo żeby miłować trzeba być zdrowym na ciele i duszy. Każda dolegliwość, każdy uraz, niedomaganie i rana skazują nas na lizanie ran w lustrze własnego odbicia. Proszę kochać zwierzęta i ludzi (ta ostatnia miłość jest najtrudniejsza), uświadomić sobie, że Bóg jest największy albo też najmniejszy ze wszystkiego, a słowa starsze i potężniejsze od nas. Rodząc się, słowo dostajemy za darmo, umierając – zwracamy je ofiarodawcom. Co Pan zrobi ze swoim? Na koniec przytoczę jeszcze jedną kwartynkę Drzewa Różewicza, znacznie smutniejszą niż poprzednia:
Cóż ci powieszę
na gałęzi drzewa
które spłonęło
które nie zaśpiewa
Ja jednak powieszę na kikucie mojego spalonego drzewa tę kwartynę wcześniej cytowaną.
Niech Pan nie zapisuje czegokolwiek, tylko dlatego, że umie Pan pisać. Wiersze próchnieją jak drzewa i ludzie. Zapisuje się je tylko wtedy, kiedy zawiodą inne linie obrony.
Pisze to i czuję się z tym wszystkim jak pies uwiązany przy budzie, podczas gdy mieszkańcy dawno opuścili dom, który pilnuję. Zastanawiam się cóż może, cóż daje moje ujadanie? I kto je usłyszy.
WOJCIECH KASS