fbpx
HOME
Świadectwa

Andrzej Mencwel „Powieść z życia. Część I: Strona ojca”*

Mój jedyny i krótkotrwały pokój dziecinny znajdował się pośrodku okazałego, sześciopokojowego mieszkania z obszerną kuchnią, służbówką i osobną spiżarnią, zajmującego całe reprezentacyjne piętro narożnej eklektycznej kamienicy, której wilhelmiński niewątpliwie budowniczy wykazał umiejętnie powściąganą słabość do berlińskiego neorenesansu: portale sklepowy i wejściowy były należycie zróżnicowane, podziały poziome i pionowe fasady zrównoważone, okna wystawowe i mieszkaniowe proporcjonalne, tympanony i gzymsy geometrycznie figuralne, a ściany rytmicznie boniowane. W berlińskiej dzielnicy Prenzlauer Berg, która ściąga zwiedzaczy z całego świata, można takich kamienic odnaleźć całe rzędy, są zwykle o dwa–trzy piętra wyższe od jeleniogórskiej, ale stylowo identyczne. Skalę XIX-wiecznego miasta mierzę przeciętną wysokością kamienic, układając na przykład linię schodzącą Berlin–Breslau–Hirschberg, sześć/pięć pięter, następnie pięć/cztery, aż po trzy/dwa u nas, co jest jeszcze jednym argumentem przemawiającym za tym, że był to wiek geometrycznie uporządkowany i arytmetycznie wyliczony.

Fasady berlińskie, każda przecież inna, lecz wszystkie razem podobne, oglądałem z przyjemnością tym większą, im bardziej cieszyły mnie wygładzone stuletnim deptaniem, połyskujące szklistym kwarcem i różowym porfirytem granitowe płyty chodnikowe, wydobyte niewątpliwie z dolnośląskich kamieniołomów, które na mojej ulicy i przed moim jeleniogórskim domem jacyś ciemni modernizanci kazali zalać asfaltem. Nigdy im tego nie wybaczę, ponieważ kocham stare kamienie, nie dla ich gemmologicznych rysów, czasem zachwycających, lecz głównie dla przedwiecznych, niewidocznych dla oka ludzkich śladów, których radiację odbieram szóstym zmysłem. W dolinie La Vézère oddalałem się od wszelkich inscenizacji i rekonstrukcji, aby na uboczu, pod nagim skalnym okapem odczuć zaklęte w nim duchy. Na ulicy Matejki w Jeleniej Górze zgładzono również, czyli zrównano z asfaltem, ogródki przydomowe, będące szczególną ozdobą naszego miasta, bliższą mi od sąsiednich okazałych ogrodów willowych, do których nie dało się wejść, chyba że po nocy i na lewo.

Mieliśmy taki ujmujący przedogródek, gdyż na samym powojennym początku cała kamienica, choć bez prawa własności i zapisów hipotecznych, była nasza. Na wysokim parterze mieściły się izby warsztatowe ze stołami i maszynami, salka krojczego i kantor szefa, na dole zaś obszerna przymierzalnia z rozkładanymi lustrami i sklep o trzech oknach wystawowych. „Elegancja – Pierwszorzędny Zakład Krawiecki, Damski, Męski, Wojskowy” – oznajmiał okazały szyld, poszczególnymi członami rozmieszczony nad wejściem i witrynami. Pierwsze piętro, czyli z francuska niemiecki Beletage, zajmowało nasze, powiedzmy rodzinne, wieloizbowe mieszkanie, a na piętrze drugim, niższym, wcale jednak nie ciasnym, kwaterowali czeladnicy, do których mogłem zachodzić jak do rodziny, a może nawet lepiej. Środkowa lokalizacja mojego dziecinnego pokoju, wychodzącego oknem na sam narożnik, dającego mi przeto wgląd na całe skrzyżowanie ulic, wydzielała go jakby z całego domu. Pod sobą miałem przymierzalnię, która dzieliła sklep od warsztatu, a nad sobą sionkę rozdzielającą izby czeladników. Podobnie było wobec obu części mieszkania – publicznej, czyli funkcjonalnej oraz prywatnej, zatem rodzinnej. Mieszkanie miało odpowiednio do tych części dwa wejścia – pierwszym, po lewej, na wprost schodów, wchodziło się do gabinetu, w którym przez krótki okres swej publicznej świetności urzędował ojciec, prywatne natomiast, przez korytarzyk ze spiżarnią, prowadziło do obszernej kuchni z dużym oknem wychodzącym na podwórze. Drzwi wymownie różnicowały oba te wejścia i ich funkcje: publiczne były ciężkie, dębowe, masywne, z wypukłymi płytwinami – za nimi winien urzędować jakiś radca, mecenas lub szef firmy; prywatne były lekkie, może lipowe, przeszklone, zdobione snycerskimi detalami i kolorowymi szybkami, tak powinno się witać szczęśliwą rodzinę lub kochanych dziadków.

Jakim sposobem weszliśmy w przejściowe, co się miało wkrótce okazać, posiadanie, raczej użytkowanie tego domu, odpowiedzieć jest łatwo: przez przydział, który mój ojciec, jeden z „pionierów ziem odzyskanych”, jak przesiedleńców wówczas nazywano, otrzymał z Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, działającego w okazałym gmachu byłego Dresdner Bank, wyróżniającego się w mieście obrotowymi drzwiami, których podkręcanie było jedną z naszych chłopackich gier zręcznościowych. Niemiecki szyld jeszcze widniał nad wejściem, litery skuwać zaczęto później, w spóźnionym rewanżu za sławetne hasło Bismarcka: Fort mit der polnischen Faßade!, które mój ojciec pamiętał ze swego wielkopolskiego dzieciństwa. Skuwania i przemalowania nie były zresztą skuteczne, bo niemieckie litery przebijały po latach, kucie utrwalało ich profile, a farby, im dalej od wojny, tym mniej były trwałe i deszcze je spłukiwały, pozostawiając na tynkach bełkotliwe palimpsesty, miejscami rażące do dzisiaj, chociaż chyba już tylko mnie, a nie miejskich rajców czy krajowych parlamentarzystów, tak zajętych sobą wzajemnie, że zaślepionych.

Starodawne i nowoczesne zarazem miejskie piękno powojennej Jeleniej Góry zapewne mnie uczuliło i gdziekolwiek jestem, chętnie zachwycam się udanym architektonicznym zespołem, może to być kościół, szkoła lub dom mieszkalny, a cierpię z abominacji do budowli kiczowatych, ulic pokracznych, domostw niewydarzonych. I tak jak obrzydzeniem napawa mnie dawne, za starego jeszcze reżimu, zniszczenie przydomowych ogródków w ramach tępej modernizacji, tak nieomal fizycznie męczy mnie obecna powszechna wymiana drewnianych ram okiennych na plastikowe. Ze zrozumieniem przyjmuję, bo jakżeby inaczej, że ociepla to wnętrza mieszkalne, oszczędza energię, spowalnia zatem zmiany klimatyczne, czyli przybliża nas do ocalenia. Dlaczego jednak w sąsiednich mieszkaniach okna te mają różne wykroje i wzory? Liczę z pamięci, ile ich jest obecnie w jeleniogórskiej kamienicy, i wychodzi mi, że na piętnaście okien (bez wystaw sklepowych) wzorów będzie z pięć, razem nieznośny rozgardiasz. Przecież obok wejścia wisi tabliczka „obiekt zabytkowy”, inna zaś powiadamia nas, że jest to własność „wspólnoty mieszkaniowej”.

Co to za zabytek, którego wygląd można dowolnie kaleczyć? Co to za wspólnota, która nie potrafi uzgodnić formy ram okiennych? Przejrzałem, rzec mogę, na wskroś te obecne „polskie fasady” (może to jest dzisiejszy idiom, jak ongiś „polskie drogi”?), bo od Jeleniej Góry do Przemyśla i od Żar do Ełku, miast stołecznych nie pomijając, i wyrobiłem sobie niezawodne kryterium oceny współczesnej kulturowej i społecznej zborności. Dajcie sobie wolne od „sceny politycznej” – ona wszystko zakłamuje, patrzcie w okna mieszkaniowe – one naocznie są prawdomówne. Dopóki tych okien ze sobą nie zestroją, na pewno się nie porozumieją, a gadają ciągle o „wspólnocie”, na dodatek „narodowej”!

Dom, który przejęliśmy dość wcześnie, zastaliśmy już opuszczony, dzięki czemu uniknęliśmy, ojciec za nas wszystkich, bezpośredniego udziału w wysiedlaniu poprzedników i wypowiadaniu lodowatej formuły: Sie fahren nach Altreich, ihr Vaterland /1/. Niemieccy mieszkańcy Kotliny uważali ją na pewno za swój Vaterland, może nawet za Altreich, choć do Rzeszy włączeni zostali dopiero przez Bismarcka. Mieszkanie nie było jeszcze zrabowane i pozostało częściowo umeblowane, podobnie zakład krawiecki na parterze, wyposażony w maszyny, stoły i żelazka, a nawet w stojące lustro krawieckie z bocznymi skrzydłami na zawiasach, pozwalające klientce obejrzeć się nie tylko od stóp do głowy, ale też z boków i z tyłu. Chroniliśmy to lustro przez wszystkie perypetie, aż w końcu, jako prawowity spadkobierca, oddałem je przyjacielowi do garderoby teatralnej.

Ojciec przybył do Kotliny wczesnym latem 1945 roku, kiedy tylko przekonał się, że w rodzimym Rawiczu nie ma już do czego wracać, i on, ten człowiek śródpolskich nizin, który przez całe poprzednie życie żadnych chyba gór nie widział, bo nawet podczas I wielkiej wojny stacjonował nad morzem, udał się na wyprawę cokolwiek awanturniczą, tym bardziej że podjął ją sam, gdyż jego dorosłe już córki, a moje siostry odmówiły współdziałania i udały się również na Zachód, ale do Żar i na własną rękę. W Jeleniej Górze znalazł się na przełomie czerwca i lipca, nie tylko postarał się o swój przydział, ale też zaczął działać społecznie, skoro już w sierpniu zarejestrował wraz z kolegami cech krawców, którego starszym, czyli cechmistrzem, go wybrano. Było to już po pierwszej, „dzikiej”, jak się ją określa nawet w oficjalnych opracowaniach, akcji wypędzania Niemców przeprowadzonej w czerwcu przez wojsko, milicję i zwyczajnych rabusiów ze skrytego poduszczenia tworzących fakty dokonane przed rozpoczęciem poczdamskiej konferencji pokojowej, na której miały zapaść rozstrzygnięcia graniczne.

ANDRZEJ MENCWEL

* Fragment książki Andrzeja Mencwela „Powieść z życia. Cz. 1: Strona ojca”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Nisza. Aby zamówić książkę proszę kliknąć tutaj

Warto również przeczytać...