Rok 1981. Zaledwie dwa lata minęły, odkąd uzyskał dyplom wyróżniony medalem krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Dopiero co wychwalali go profesorowie Mieczysław Wejman i Jan Świderski, całkiem niedawno asystował profesorowi Marianowi Kruczkowi w jego pracowni grafiki przy pl. Jana Matejki. A teraz siedzi na brzegu łóżka i mocuje się z korkiem od szampana. Sparciały korek, kruszy się i łuszczy. Mężczyzna dziurawi go nożem i wpycha do środka. Nagle zjawia się Bolesław Polnar, pokrzykując od progu: „Dawaj obraz na aukcję!”. I dał. Potem szwendał się po rynku, zajrzał do Pająka i Klubu Związków Twórczych. Tu kieliszek, tam dwa. Wytoczył się sponiewierany, w oczach miał obwisłe pończochy, na policzkach wściekły róż i żółte zęby barmanek.
Pod ratuszem natknął się na zbiegowisko. Przeciskał się do środka, deptał czółenka przerobione z tenisówek, miętosił bufiaste rękawy i potrącał kokardy we włosach. W końcu dobrnął do konferansjera, który mówił do mikrofonu: „Drodzy Państwo, niebywała atrakcja. Obraz syna pana wojewody! [jego ojciec Mieczysław Moryto był wicewojewodą opolskim w latach 1975–1982]. Proszę licytować!”. I podniosły się ręce. Morze rąk. Młotek walił w blat. Prowadzący skandował: „Dziesięć. Dwadzieścia. Pięćdziesiąt. Sto! Sto po raz pierwszy. Po raz drugi. Trzeci. Sprzedany!”. Grubas w różowej koszuli przedarł się pod megafon. Rzucił setkę na stół, Waryńskim do góry, wcisnął obraz pod pachę. I rozpłynął się w tłumie.
Syn pana wojewody, Zygmunt Moryto, też chciał się rozpłynąć. Zwiesił głowę, rozsypał włosy po twarzy i czmychnął pod arkady. Przykleił się do filaru i nie oderwał przez jakieś dwie godziny. Dopiero nocą poczłapał do domu i nie zzuwając butów, rzucił się na kanapę – „Po co ja wracałem do tego cholernego miasta!”.
Zacieniony
Wpadałam czasem do jego atelier na parterze kamienicy przy ul. Reymonta w Opolu. Po prawej stronie od wejścia mieściła się kuchnia z cepeliowskimi meblami, na lewo zaś szło się do pokoju zadaszonego antresolą. Na wprost drzwi stało biurko zawalone papierami, pędzlami i ołówkami, nad nim półki pełne tubek z farbami akrylowymi. Amsterdamy i Starty gniotły się obok słoików i słoiczków z kwasami, tuszem i rozpuszczalnikami. O dłuższą ścianę opierała się olbrzymia prasa drukarska: dwa walce obramowane ciężkim metalowym zbrojeniem, poniżej czarne, naoliwione koła zębate wprawiane w ruch korbą z drewnianą rękojeścią. Gdyby nie obrazy, mnożące się i wpadające na siebie, wypełniające całą przestrzeń, wydawać by się mogło, że to hala fabryczna w cieplickiej Fampie, a nie pracownia-mieszkanie artysty.
Zygmunt Moryto parzył mocną kawę w szklance, zapadał się w fotelu klubowym obitym wyświechtanym welurem i palił, jednego za drugim. W jego paleniu było coś więcej niż zaciąganie się dymem. Najpierw zgniatał papierosa kciukiem i palcem wskazującym. Potem długimi, cienkimi palcami wprawiał go w ruch: zanim trafił do ust wchodził w półobrót, pląsał wokół warg, jakby szukał jakiejś furty, tajnego wejścia, sezamu. Wreszcie spoczywał na dolnej wardze, zakleszczony szczękami. Kiedy Moryto zaczynał opowiadać, zapominał o swoim Popularnym, który podskakiwał w rytm wypowiadanych słów albo dopalał się na stercie kiepów w popielniczce.
Papierosy były ważne. Autoportret z 1985 roku to Moryto ustylizowany na Jacka Malczewskiego: długi płaszcz, finezyjnie zawiązana apaszka, podwinięte rękawy. I ptasie palce, które bawią się papierosem. Sportretowany jest bez reszty pochłonięty tą czynnością, jakby nawlekał nić na igłę albo przygotowywał się do jakiejś operacji ratującej życie. A może chce powiedzieć: cokolwiek robię, robię żarliwie?
W pracowni-mieszkaniu Moryty panował półmrok: od zasuniętych do połowy kotar, dawno niemytych szyb i dymu plamiącego sufit. Siedzieliśmy przy niewielkim stoliku na patykach, wciśnięci w kąt, zacienieni. Cień nie opuszczał też obrazów, wlókł się od malunku do malunku i maskował mieszkające tam postacie. W swoim własnym cieniu ukrywał się ich autor, czasem szukał cienia innych ludzi, żeby się tam przechować. Nawet Toga skrywała się w głębokim cieniu. Ta brązowa suka, mieszanka labradora i wyżła, zwijała się w kłębek na swoim krześle i godzinami lizała, śliniła, podgryzała i przewracała w łapach gumowy ogórek.
– Uroiła sobie ciążę. Myli ogórka ze szczeniakiem – tłumaczył sukę Moryto. – Pasujemy do siebie. Dwoje chorych z urojenia.
Do piachu
Uroiłem sobie, że jestem piękny – opowiadał kiedyś – więc namalowałem swój akt, velazquezowski, w kapeluszu. Mężczyzna jak się patrzy! Po prostu model. Niedawno też się rozebrałem, stoję przed lustrem, przeczesuję wyleniałe włosy, prężę się jak kozioł, wyciągam szyję, napinam muskuły. A tam odbija się stary cap, bęben sterczy, łydki się krzywią, plecy gną się w pałąk. Rzuciłem paletę i w nogi. Jak byłem w szpitalu, to wiesz, co było najgorsze? Żadne tam zastrzyki, krew w rurkach, operacje czy bandaże. Starzy ludzie. Chorują, użalają się nad sobą, noszą leki po kieszeniach. Zwiałem stamtąd. Zaszyłem się.
– Na 20 lat?
– Tak wyszło.
– Co robiłeś? Malowałeś? Tworzyłeś te swoje akwaforty i akwatinty?
– Coś tam malowałem. Poza tym piłem, spadłem na dno, pocięli mnie, poskładali. Zepsuł mi się żyroskop w głowie, nie mogłem złapać pionu, nadal mam kłopot z równowagą. A do tego kolana, mówię ci, ortopedzi to debile. Zaraz potem są neurolodzy.
– Wydawało mi się, że to mądrzy lekarze.
– Co ty, nie wierzą człowiekowi, a skoro ktoś idzie do lekarza po dziesięciu latach, to chyba nie kłamie. Miałem plan: dociągnę do pięćdziesiątki i idę do piachu. Jak sławni artyści. Bo który żył długo? Modigliani się ładnie zawinął, trzask-prask i po nim. Umiał odejść z pompą. Albo Polnar. Kopnął w kalendarz przy sztaludze. I tyle ładnych babek miał na pogrzebie. W życiu bym nie pomyślał, że mi stuknie szósty krzyżyk. A to jeszcze nie koniec. Ojciec ma 90 i całkiem nieźle się trzyma. Oszaleję, jak mi taki numer wywiną.
– Co będziesz robił?
– Wspominał. Chcę też namalować ładny obraz. Taki, że wejdzie sąsiad, ten z góry, co nigdy mu się nic nie podoba, stanie jak wryty i wrzaśnie: „Ale, kurwa, ładny obraz namalowałeś!”.
Ładny obraz jest kobaltowo-czerwony. Wielka, ogolona głowa Moryty zajmuje trzy czwarte płótna. Odcięta pędzlem wzdłuż kości jarzmowej udaje jajo Fabergé poszatkowane na dwie części. Nad głową-jajem unoszą się mali ludzie. Potykają się, przewracają, obracają do siebie plecami. Coś tam bełkoczą, gubią się, tracą rozum, pogrążają w mroku. Przesuwają się powoli, w strugach deszczu. Woda skleja ich włosy i koszule, obmywa twarze – wychudzone, zmienione strachem, wykrzywione. Nieludzkie. Tuż pod górną ramą skowronek przysiadł na gałęzi i śpiewa, kury gdaczą, gęsi wyciągają szyje. Pod gruszą kwitną nasturcje i dojrzewają czerwone porzeczki, do zerwania, jeśli odsączyć owoce od tła.
„Wszystko jest w głowie – napisał pod płótnem Zygmunt Moryto. – Życiorys człowieka pisany jest cierpieniem. Każdy ma jednak swoje ogrody, których nikt nie może wykarczować”.
Kto kogo prowadzał?
Na obrazach Moryty zacierają się kontury. Horyzont dłuży się jak samotność, postacie ukryte w przemglonych barwach szukają swoich dawnych odbić. Jej dłoń milknie w pożegnalnym geście, on płowieje przy kolejnej szklance koniaku, ktoś zostawia wstyd na krawędzi kanapy, ktoś inny sumuje nieczułe lata. Tam, gdzie zieleń kłóci się z fioletem – to czyjeś plecy zgarbione milczeniem, tam, gdzie szarość pokrywa się rdzą – to starzec puszcza latawce. Wystarczy podejść bliżej, aby zobaczyć, że te latawce to kalendarze. Gdzieś tam podstarzała kobieta oswaja bezsenność, gdzie indziej młoda przytula się do grubego. Ten się odstawił, założył jasnoróżową koszulę, ścisnął paskiem i zasznurował muchą. Pobladł, wybrzuszył się, nabłyszczył łysinę, przywarł do jej policzka, wydął wąskie usta i szepnął coś małej do ucha. I naraz jej młodość wypłowiała. Od jednego wyszeptanego słowa.
Obrazy Moryty to niekończące się historie, muśnięte lekkim pędzlem. Nie można mieć jednego, natychmiast biegnie się po następny, jak po kolejny tom ulubionej powieści, jak po nową płytę Maleńczuka. Ciekawość nie pozwala zasnąć. Pytania błądzą i powracają, jak twarze na płótnach – te zwrócone do siebie plecami i te pielęgnujące lęk. Jak naręcza pogardy malowane purpurą, jak zdrady w ciepłych odcieniach beżu. Tło to kolejne opowieści. Kolory bledną albo porastają mchem, to ciemnieją, to chudną, zbliżają się do ziemi i fruną w jakieś tam jutro.
Artysta wpisał się w pejzaż Opola. Przemierzał deptak na Krakowskiej, widziano go na Ozimskiej, pod teatrem i na placu Daszyńskiego, Moryto z psem albo pies z Morytą, bo nie wiadomo, kto kogo prowadził. Na niejednej grafice można zobaczyć pana i psa. Na przykład na linorycie z lat 80. ubiegłego wieku. Chłopiec z podwórka: w pomiętym swetrze, przykrótkich spodniach i bejsbolówce ugania się za bezpańskim psem. Łobuz dorwał czworonoga w parku. Biedak pałętał się po skwerze, zajrzał na plac zabaw, powąchał siatkę pachnącą rybami i właśnie się zabierał za wylizywanie starej puszki, gdy nagle ktoś dźgnął go w szyję. Zachwiał się, upadł, zarył nosem w ziemię i postawił ogon, jakby chciał złapać pion. Może się jeszcze wymigam? – pomyślał sobie. Ale chłopak nacierał, był wprawnym szermierzem. Pewnie zamiast huśtać się na trzepaku, ćwiczył fechtunek w osiedlowym klubie. Teraz złościł się, pokrzykiwał: – No już! Walcz, potworze! Pies skulił się, zmalał. Gdyby umiał, przywołałby jakąś boginię, ale przecież psy w bogów nie wierzą. Gdzie indziej macho w czarnym kapeluszu i koszuli w kratę, zapiera się ile sił w nogach, bo bestia chce go wyrwać z obrazu.
Rozmydlam i zamazuję
– Skąd bierzesz modeli? Przychodzą do pracowni? – spytałam pewnego razu.
– Gdzie tam. Maluję z pamięci. Oszalałbym, gdyby mi jakaś damulka pozowała. Bałbym się powinności. Że muszę uchwycić podobieństwo, oddać jej brwi i owal twarzy. I jak tu się skupić na kompozycji? A tak – pędzel sam mnie prowadzi. Niedawno odkryłem tajemnicę.
– Jaką?
– Niedowidzę. Cierpię na dziwną ślepotę. Nie przeczytam ani słowa z pudełka papierosów, które leży na stole, ale znajdę najmniejszy włosek na dywanie, mogę go obracać w palcach i kroić w plasterki. Kupiłem sobie więc okulary.
I pokazał szkła w czarnej oprawie dyndające na szyi na postrzępionym sznurku konopnym.
– Kładę linię i badam rysunek w powiększeniu. Jeśli wyszedł zbyt wyraźny, przecieram, rozmydlam, zamazuję kontury.
Na jednej z grafik rozmazał Odyseusza. U Moryty wygląda jak robotnik z Cementowni „Groszowice”. Dopiero co wrócił z nocnej zmiany – sterany, o mętnym spojrzeniu, skończył daleką podróż. Nie zdążył jeszcze zdjąć beretu ani brezentowej bluzy, kiedy zapytał: – Co na obiad, kobieto? Podeszła przygarbiona i ciepła. Pocałowała króla w rękę, chciała zdjąć jego ciężkie, ubłocone buty, ale odsunął ją gniewnie. Zapachniało majerankiem, pieczoną wołowiną i kartoflami w koszulkach. Podała też budyń z konfiturą wiśniową, a do wysokiej szklanki nalała wino domowej roboty. – Piwa nie ma? – spytał, nie podnosząc wzroku. A ona milczała jak Penelopa.
Bez retuszu
W 2015 roku w opolskiej Ramiarni odbyła się wystawa malarstwa Zygmunta Moryty zatytułowana: „Nie znam słów, nie bywam”. Sala przeznaczona dla 50 osób pomieściła tego dnia ze dwie setki oglądających: opartych o ściany, rozproszonych po kątach, zbitych w ciasny krąg wokół malarza. Widzowie byli w przedsionku, na korytarzu i na klatce schodowej. Ci, którym udało się przecisnąć do środka, przechadzali się od płótna do płótna, próbując odczytać historie zapisane kreską i plamą. Jakaś para odwróciła się do siebie plecami, zdaje się, że odgrywali żywy obraz: on małomówny, ona o zmiętej twarzy. Niewysoka dziewczyna pozowała do zdjęć z pieskiem, takim z malowidła – czarno-brązowym, z wąską mordą i cienkim, ruchliwym ogonkiem. Wyższa panna ustawiła się przy akcie z ciepłych krajów – To ja – przekonywała widzów – odchudzona.
Moryto wystawił wtedy prywatność; nieczęsto pokazuje się ona bez retuszu. Tu rozsiadła się między ramami, cerowała pończochy, wróżyła ze szklanej kuli, łapała rajskie ptaki. Godziła się na czyjąś nieobecność. Maskowała sińce pod oczami, sztukowała wybrakowane zęby i zakrywała przed widzem obwisłe piersi. Przyłapana w krzakach, w kąpieli, sam na sam z butelką wina, rozchełstana, bez makijażu, w dziurawych majtkach lub podomce. Raczej samotna i smutna niż wpadająca w zachwyt z byle powodu.
Pięć lat wcześniej, w 2010 roku namalował kwiaty. Płótna przywodzą na myśl koreańskie hwajopto (obrazy z kwiatami i motylami) albo paekjopto (obrazy ze stu motylami) i opowiadają o miłości. Ona ukazana jest pod postacią róży eglanterii, on leci nad nią i trzepocze skrzydłami. Czasem kwiaty broczą krwią, innym razem motyle giną w sieci.
– Ależ tu nie ma motyli – powie z przekąsem niedowiarek, który pamięta wystawę w Galerii Sztuki Współczesnej zatytułowaną „Opole Gł. / Kraków Gł. / Opole Gł.”, gdzie pokazało się trzech artystów: Bolesław Polnar, Mariusz Dudek i Zygmunt Moryto.
Motylem był Zygmunt.
Jak Nam Nabi, słynny XIX-wieczny koreański malarz, za którym w jego rodzinnym mieście wołano na ulicy:
– Idzie mężczyzna-motyl, idzie mężczyzna-motyl!
AGNIESZKA KANIA
Zygmunt Moryto zmarł 1 stycznia 2021 roku, w wieku 66 lat. Wspomnienie o nim ukazało się w piśmie uniwersyteckim „Indeks”.