Kiedy zaczęłam czytać Zakochanego Alfreda Hayesa, w pierwszej chwili pomyślałam, że przecież znam tę opowieść: to jakaś wersja Śniadania u Tiffany’ego Trumana Capote. Podejrzewałam nawet któregoś z tych dwóch pisarzy o jakiś rodzaj (mimowolnego?) plagiatu. Ale kto z kogo miałby ściągnąć? Okazało się, że pierwszy był Hayes, wydając niewielką powieść In Love w 1953 roku. Śniadanie…ukazało się pięć lat później i zyskało światowy rozgłos dzięki filmowi ze zjawiskową Audrey Hepburn. Nie mam pojęcia, czy Capote znał tę książkę.
Wraz z wczytywaniem się z rosnąca fascynacją w prozę Hayesa odnotowywałam różnice między obu dziełami, choć pewne podobieństwa pozostają. Przede wszystkim sceneria: Nowy Jork, wczesne lata pięćdziesiąte. Ponieważ dużo później mieszkałam na Manhattanie blisko dwadzieścia lat, jego topografię, teatry, knajpy i bary mam do dziś wpisane w pamięć. Pod dobrym piórem to miasto wciąga bez reszty, zwłaszcza jak się je zna.
Drugie podobieństwo, jak się okazuje powierzchowne, to para bohaterów i zbliżony sposób narracji. Opowiadającym jest mężczyzna, zdający relację ze swojego zauroczenia młodą kobietą. O ile jednak u Capote Paul, sąsiad ekscentrycznej Holly głównie słucha jej opowieści o nocnym życiu Nowego Jorku i chwilowych, niezbyt udanych romansach, nie wiążąc się z nią erotycznie, bo pewnie jest gejem, to bezimienny facet przed czterdziestką u Hayesa dość szybko zaciąga do łóżka niestawiającą zbytniego oporu równie bezimienną rozwódkę, lat 22. W trakcie całej powieści nie poznajemy ich imion. Ponieważ oboje są w chwili spotkania bez partnerów, wdają się w romans trochę na przeczekanie, licząc w duchu na lepszą partię.
Narrator Hayesa jest bezlitosny dla siebie i dla obiektu swych uczuć: „I zawsze ten drugi ktoś, oderwane spojrzenie, przyglądało mi się i pozostało niewzruszone”. Jego dziewczyna, jak Holly Golightly, przyjechała z prowincji w nadziei na drugi ożenek. Wiemy o niej tyle, że zostawiła córeczkę u swoich rodziców i że mąż ją szybko porzucił. Nie wiadomo, z czego się utrzymuje, bo nie ima się jakiejś pracy zarobkowej. Chadza w wyliniałym futerku, w jej wynajętym mieszkanku panuje wieczny bałagan. Utrzymuje, że mężczyzna w życiu kobiety ma otaczać ją opieką i pewnym dobrobytem. Argumentuje ten pogląd naiwnym twierdzeniem: ma to robić, ponieważ kobieta rodzi dzieci.
Trafia jednak na cynika i ironistę o ograniczonym budżecie. Można się domyślać, że zakochany (czasami chciałoby się to słowo ująć w cudzysłów) jest dziennikarzem lub pisarzem; coś tam pisze, ale jakby bez pasji. Stopniowo staje się lekko znudzony romansem z prowincjonalną gąską, tym bardziej że ich przekonania estetyczne i iloraz inteligencji diametralnie się różnią. Obmyśla nawet, jak się rozstaną – bez scen, w przyjaźni.
Młoda kobieta spędza niektóre wieczory w towarzystwie znajomych należących do elity finansowej miasta. Padają nazwy głośnych klubów nocnych, istniejących zresztą do dziś, jak sławetny „21”. Te są poza zasięgiem portfela jej kochanka. I któregoś razu od nieznanego mężczyzny na dancingu dostaje propozycję: tysiąc dolarów za spędzenie z nim nocy. Suma zawrotna, jak skrupulatnie odnotowuje w przypisie tłumaczka powieści Anna Arno, bo dziś to równowartość dziesięciu tysięcy. Najpierw bohaterka powieści odrzuca tę ofertę, bo przecież nie jest na sprzedaż. Opowiadając kochankowi o sugestii bogatego biznesmena, stopniowo zaczyna ją jednak racjonalizować. Przecież w ten sposób zapewniłaby byt swojemu dziecku, bo sama nic dla siebie nie chce.
Dopiero obecność rywala wciąga bohatera w wirówkę sprzecznych uczuć. Cierpiąc katusze z powodu odejścia kochanki, która mętnie się tłumaczy z tego kroku, zarazem obserwuje siebie, dokonując wiwisekcji stanu zakochania. Rozczłonkowuje go na czynniki pierwsze. No właśnie. Mówimy „miłość”, jakby to był jakiś constans, tymczasem to splot emocji, które stale falują i podlegają ciągłym zmianom. Miłość bohater Zakochanego określa mianem „niebezpiecznego przedsięwzięcia”. Ta introspekcja w powieści Hayesa jest po prostu mistrzowska i całkowicie wyzbyta sentymentalizmu. Za to najbardziej cenię tę książkę.
Oczywiście, w trakcie lektury czytelnik od razu zaczyna porównywać swoje przeszłe, a nawet zaprzeszłe stany zakochania. Ile razy zdarzyło mu się lokować uczucia w osobie substandardowej według jego potrzeb i kryteriów. W angielskim istnieje określenie infatuation – coś w rodzaju fiksacji. Po otrzeźwieniu przychodzi refleksja: co mnie napadło? Przecież ten drugi/druga był… i tu pada cała lista niedostatków, od wątpliwej urody do wątłego intelektu, nie licząc licznych domowych przywar. A jednak daliśmy się wciągnąć. I do tego na własne życzenie.
Rozstanie w tej powieści nie kończy się melodramatycznie. Nikt nie rzuca się pod pociąg jak Anna Karenina, nikt nie strzela do siebie jak młody Werter. Choć Hayes napisał ją siedemdziesiąt lat temu, przedstawiony w niej konflikt brzmi jakby odbywał się tu i teraz.
Nie raz zastanawiałam się, dlaczego pociąga mnie lektura powieści obyczajowych mistrzów tego gatunku. Myślę, że w ten sposób ćwiczę się w poznawaniu natury ludzkiej, bo własne doświadczenia są niewystarczające i skażone subiektywizmem.
A tak na marginesie, to słownictwo miłosne w języku polskim jest, jak wiadomo, bardzo ubogie – albo anatomiczne, albo wulgarne. Pośrodku zostaje niewiele. Do tego etymologicznie wzięło się od kur. Bardzo to nieromantyczne. „Kocha” w moich uszach brzmi podejrzanie, bo co to za słowo – jakieś ko (gdakanie) i do tego cham. Rozpycha się w języku, kompletnie wyparłszy słowo „miłować”. Jak mądrze pisał Sęp Szarzyński w sonecie O nietrwałej miłości rzeczy świata tego:
I nie miłować ciężko, i miłować…
Chwała wydawnictwu Próby za edycję powieści znamienitego pisarza, licząc, że po Zakochanym pojawia się następne utwory z jego dorobku.
RENATA GORCZYŃSKA