„Każdy ma swojego Morricone” – usłyszałem po seansie filmu Tornatore. To banał, ale gdy się wmyśleć w ten banał, można dojść do wniosku, że Morricone siebie nie znał, nie zna i nie pozna, choćby wieczność patrzył w lustro, bo Morricone to wszystkie jego odbicia w ludzkich myślach i wspomnieniach. Wśród nich moje.
W podstawówce chodziłem do klasy z chłopakiem o przezwisku Radzibus. Przez osiem lat zamieniliśmy kilka zdań. Nie żebyśmy siebie unikali, raczej nic nas do siebie nie popychało. Wiedziałem, że trenuje gimnastykę sportową, co było widać po jego harmonijnie umięśnionej sylwetce. Cichy, nieśmiało uśmiechnięty, z blond grzywką zaczesaną na bok, z kołnierzykiem wyłożonym na sweter. Jego ulubionym stopniem była trójka, a rolą klasową tło dla głośnych i śmiałych.
Po skończeniu podstawówki straciłem go z oczu aż do przypadkowego spotkania na ulicy, gdy byłem na drugim roku studiów. Złamał rękę i szukał kogoś, kto chciałby chodzić latem na siłownię; żal mu było, że zmarnuje się jego karnet. „Jak będziesz miał szczęście – zachęcał – to poćwiczysz z mistrzem Polski Pawłem Fillebornem, czasami tam wpada”. Przy okazji zaprosił mnie do siebie na niedzielę wieczór.
Przyszedłem, wprowadził mnie do małego pokoju. Było kilka osób, kawa, ciastka. Rozmowa nie trwała długo. Radzibus poprosił o ciszę, włączył srebrną wieżę Diory i do kieszonki magnetofonu wsunął kasetę z muzyką do filmu Dawno temu w Ameryce. Myślałem, że puści jeden utwór, a wysłuchaliśmy całej płyty w lipcowym, wieczornym upale. Nigdy nie brałem udziału w grupowej kontemplacji muzyki w prywatnym mieszkaniu, z gospodarzem w roli mistrza ceremonii. Jakbym siedział w pokoju nudystów, którzy zamiast ciał obnażali serca.
Dzisiaj, gdy słyszę ścieżkę dźwiękową do filmu Sergio Leone, wyłania mi się z pamięci skromnie umeblowany pokój i zasłuchani młodzi ludzie pijący kawę, cicho podgryzający ciastka. Ciastka i muzyka – słodycz pomnożona przez samą siebie, słodycz w pustym brzuchu, słodycz w pustej duszy. Nie doceniłem wówczas tego zdarzenia jak należało, teraz dopiero przepełnia mnie wdzięczność dla Radzibusa, bo dał mi godzinę szczęścia z opóźnionym zapłonem.
A mnie tak wtedy dręczyła kwestia szczęścia. Kupiłem książkę Władysława Tatarkiewicza O szczęściu. Przeczytałem ją i doznałem rozczarowania: nadal mało wiedziałem o szczęściu, bo filozof, przytaczając wiele definicji, unieważnił zarazem niemal każdą z nich, jako że często sobie przeczyły.
Tatarkiewicz zgłębiał istotę szczęścia w okupacyjnej Warszawie na tajnych seminariach, na które uczęszczali m.in. młodzi małżonkowie: poetka Alicja Iwańska i filozof Jan Gralewski. Podczas zebrań podawano prawdziwą kawę, niekiedy można było zjeść piernik albo babkę i zaspokoić głód. Szczęśliwi, słuchając o szczęściu, Iwańska i Gralewski wymieniali ukradkiem między sobą liściki, tak jak my smsy.
„Zjadłem już dwa kawałki babki w trakcie czytania – napisał na karteluszku Gralewski. – Zostaniemy tu chyba trochę po zebraniu”.
„Dobrze, ale nie za długo – odpisała Iwańska. – Mam ochotę na Kuchnię Literacką. Jak długo on będzie gadał?”.
„Nikt nie słucha tego gadania już od pół godziny przynajmniej” – zamknął wymianę liścików Gralewski.
Uczony szukający w okupowanej Warszawie prawdy o szczęściu i dwoje szczęśliwych ludzi obok, znudzonych i rozbawionych tym poszukiwaniem.
Po powstaniu warszawskim Iwańska spała kilka tygodni w stawiskim gabinecie na czerwonej pluszowej kozetce, opierając nogi na biurku Iwaszkiewicza. Była szczęśliwa, bo inni spali na podłodze.
Czasem siadam na tej kozetce, ale nie towarzyszy mi szczęście. Czy dlatego, że nie widzę ludzi leżących na podłodze? A może dlatego, że „teraz” musi zmienić się w „dawno”, bym rozpoznał szczęście we wspomnieniu? Tak jak je dzisiaj rozpoznaję, słuchając Morricone.
ROBERT PAPIESKI