HOME
Świadectwa

Agata Bielik-Robson „Apokalipsa wedle Józefa Rotha”

Mówię to jako apokaliptyk: nie mam duchowej inwestycji w świat. Niech się zawali.

Jacob Taubes, Teologia polityczna Pawła

Antychryst, późny tekst Josepha Rotha, wówczas już wygnańca z hitlerowskich Niemiec, nie jest podobny do niczego, co ten wcześniej napisał: nie jest ani powieścią, ani felietonową obserwacją. Obcy jest mu też charakterystyczny styl Rotha, czyli ostry niczym brzytwa groteskowy realizm, portretujący rzeczywistość w szybkim ekspresjonistycznym skrócie.

Bo też Antychryst to zupełnie inny gatunek literacki, wywodzący się z rejestru religijnego. Jego prototypem jest Księga Objawienia, czyli dzieło obwieszczające nadejście końca świata. To tam pojawia się tytułowy Antychryst jako Bestia o imieniu 666, która wychodzi z morskich otchłani, by zalać świat błotem bluźnierstwa i kłamstwa: „A dano jej usta mówiące wielkie rzeczy i bluźnierstwa, i dano jej możność przetrwania czterdziestu dwu miesięcy. Zatem otworzyła swe usta dla bluźnierstw przeciwko Bogu, by bluźnić Jego imieniu i Jego przybytkowi, i mieszkańcom nieba. Potem dano jej wszcząć walkę ze świętymi i zwyciężyć ich, i dano jej władzę nad każdym szczepem, ludem, językiem i narodem… I sprawia, że wszyscy: mali i wielcy, bogaci i biedni, wolni i niewolnicy otrzymują znamię na prawą rękę lub na czoło (13:6-7; 13:16)”.

W tradycji katolickiej Jan, odbiorca Objawienia, uparcie mylony jest z Janem Ewangelistą, choć nauki biblistyczne, co najmniej od czasów Marcina Lutra, z dużą dozą pewności dowiodły, że to zupełnie inny Johanan: nie grecki piewca Platońskiego logosu, lecz znacznie mniej wykształcony żydowski wyznawca Chrystusa z Patmos, który na użytek chrześcijański zaadaptował żydowskie apokalipsy Ezry i Barucha, stworzone w wielkim gniewie i żalu po upadku Drugiej Świątyni w roku siedemdziesiątym. Dla Josepha Rotha, brodzkiego Żyda, którego fascynował żydowski Jezus, Johanan z Patmos to zatem postać prekursorska, nawet jeśli on sam, skłaniając się ku habsburskiemu katolicyzmowi, nie znał tej protestanckiej dystynkcji. Apokaliptyk z Patmos bowiem to Żyd, który przyjął ewangelię jako mesjańską naukę płynącą z żydowskiego „łona, jakie zrodziło Zbawiciela”, zanim ta jeszcze stała się osnową nowego rzymskiego kościoła. Roth podobnie ukocha chrześcijaństwo ewangeliczne, głoszone przez Jeszuę Ha-Nocri, i będzie zaciekle nienawidził Rzymu jako alegorii wszelkiego zła: ziemskiej rozpanoszonej władzy, która za nic ma boskie przykazanie sprawiedliwości.

Od początku zatem, czyli już od tytułu, wiemy, że tekst Rotha reprezentuje gatunek apokaliptyczny, tym bardziej specyficzny, że napisany z perspektywy judeo-chrześcijańskiej, którą dziś, przez rozszerzoną analogię z historią iberyjskich nevos cristianos, nazwalibyśmy marańską [1]. To też sprawia, że dzieło to jest jednocześnie podobne i różne od licznych proroctw Antychrysta, jakie pojawiły się w literaturze dwudziestowiecznej, począwszy od głośnej apokalipsy Wladimira Sołowjowa, w których przeważa ton apologetyczny, a zarazem reakcyjny: afirmatywny wobec religijnej ortodoksji i krytyczny wobec nowoczesności, która zeszła na manowce ateizmu.

Zacznijmy od podobieństw. Pierwsze z nich to sam wybór figury Antychrysta, która uosabia zło absolutne: zło nie będące pochodną krzywdy, której zadośćuczynienie byłoby w stanie nawrócić je na dobro, lecz zło pierwotne, metafizyczne, od zarania przeciwstawione boskiemu planowi i w diabolicznej walce zwarte z Bogiem. Ten manichejski dualizm obecny jest we wszystkich apokalipsach – od wieku pierwszego po dwudziesty pierwszy – i proroctwo Rotha w pełni się za nim opowiada: prozopopeja zła nie jest tu li tylko metaforą, dydaktyczną figurą, lecz całkiem serio potraktowaną realnością, która opanowała współczesny świat nieuchronnie zmierzający ku zagładzie. „Zemsta należy do Boga” – mówi Roth, tym samym wpisując się w apokaliptyczne oczekiwanie końca i nadejście Dies Irae, czyli Sądu Ostatecznego, które w jego austriackiej ojczyźnie w tym samym czasie głosił inny gniewny prorok, Karl Kraus.

Figura Antychrysta jest frapująca i religijnie, i filozoficznie. Jej wielkim promotorem w późnej nowoczesności, instynktownie czującej nabrzmiewanie czasu i nieuchronny adwent Dnia Wielkiego Rozrachunku, był Sołowjow, autor Krótkiej opowieści o Antychryście, wydanej w roku 1900 i niemal natychmiast przetłumaczonej na wiele języków, w tym niemiecki. W opowieści Sołowjowa, która czas apokalipsy przenosi w wiek dwudziesty pierwszy, Antychryst to postać niejednoznaczna i skomplikowana, w niczym nie przypominająca siedmiorogiego monstrum, które wypełza z morza. To raczej wrażliwy humanista, a zarazem uczony teolog, który pragnie stworzyć jedną religię, by zjednoczyć ludzkość i zapobiec wojnom. Pisze traktat pt. Otwarta droga, która ukazuje rodzajowi ludzkiemu ścieżkę pokojowego samorozwoju, i po jej ogromnym sukcesie zostaje ogłoszony przywódcą Zjednoczonych Stanów Europy, a następnie całego świata, który leczy z konfliktów, głodu i ubóstwa (Alexandre Kojève, rosyjski emigrant i współtwórca idei Unii Europejskiej, był do tego stopnia przejęty wizjami Sołowjowa, że poświęcił im filozoficzny doktorat, którego idee potem konsekwentnie wcielał w życie).

 

 

Dlaczego więc Sołowjow uważa Imperatora Świata za zło wcielone? Ponieważ Imperator jest niepokorny. Sądzi, że jest kolejną inkarnacją Chrystusa, a swoje panowanie na ziemi za dowód na Drugie Przyjście: to on, człowiek z krwi i kości, uzurpuje sobie moc boskiej paruzji. Pomimo wszystkich dobrych intencji, jest więc jedynie impostorem, kradnącym boską charyzmę, która należy tylko do Jezusa i jego ponownego nadejścia w chwale. Sołowjow, który dla Dostojewskiego stał się prototypem Aloszy Karamazowa, podsunął pisarzowi także i pomysł Wielkiego Inkwizytora: „fałszywego chrześcijanina”, który gotów jest wtrącić do lochu prawdziwego Jezusa, kiedy ten naprawdę powróci, byleby tylko nie pokrzyżował mu jego politycznych planów. Antychryst nie jest więc oczywistym i łatwo rozpoznawalnym potworem: uosabia on zwodnicze pragnienie dobra, którego perwersja tkwi w pysze – w prometejskiej hybris, która „ogień niebieski ściąga na ziemię”, ażeby przekształcić ją w „nowe stworzenie” mocą samej tylko ludzkiej potęgi rozumu. Bóg staje się więc niepotrzebny: człowiek sam może dokonać cudu nowej kreacji i odnowić oblicze tego świata. Największym grzechem Antychrysta nie jest więc inherentne zło, lecz immanentna pycha: przeświadczenie, że świat da się naprawić bez boskiej pomocy. „I w tym rzecz – mówi Pan Z., który przyniósł swoim rozmówcom apokaliptyczny rękopis mnicha Pansophiusa. – On nie jest zasadniczo zły… Można go ująć jednym prostym przysłowiem: «nie wszystko złoto, co się świeci». Dobrze znacie ten blask fałszywego złota. Zabierzcie blichtr i nic nie zostanie – absolutnie nic” [2]. Pomimo zatem całej komplikacji wniesionej przez Sołowjowa, jego diagnoza nadal nie zmienia manichejskiego układu domyślnego: nawet jeśli zło nie jest absolutne w sensie pierwotnej złej intencji, to jest tym bardziej złem jako duchowa perwersja – jako wypaczone, bo z gruntu niepokorne, pragnienie dobra, które koniec końców zawsze czyni zło.

Czy Roth czytał Sołowjowa? Nawet jeśli nie, to z pewnością o nim słyszał, ponieważ pierwowzór Aloszy był wówczas na ustach wszystkich: to z niego czerpała dystopijna apokaliptyka w prozie amerykańskiej [3], nim zainspirował się szwajcarski teolog, Hans-Urs von Balthasar, pisząc swoją słynną Apokalipsę duszy niemieckiej, ale także C. S. Lewis, tworząc Pilgrim’s Regress w roku 1932, tuż po konwersji na katolicyzm. Choć Roth zapewne jej nie czytał, to książka Lewisa zawiera krytykę nowoczesności analogiczną do tej, jaka pojawia się w jego Antychryście. Alegoria Lewisa to zarazem rewizja i polemika z Wędrówką pielgrzyma (Pilgrim’s Progress) Johna Bunyana, siedemnastowiecznego kaznodziei brytyjskiego: tu także protagonistą jest John – jednocześnie sam Bunyan przeniesiony do współczesnej Purytanii i Jan od Apokalipsy, przeniesiony we współczesność ze swoją cudowną wrażliwością na mowę świętych znaków. Pielgrzymuje on po świecie podzielonym na dominium Pana (Landlord) i Wroga (Enemy) w towarzystwie Przewodnika, który uczy go, jak rozpoznać mieszkańców obu krain i patrzeć na wszystko w świetle ostatecznym: „Warto pragnąć tylko tego, co absolutne. Wszystko inne to jedynie maski rozmarzonego serca. To, co wydaje się ziemią, jest albo Piekłem albo Niebem. Bój jest: ty jesteś. Reszta jest iluzją” [4]. W rezultacie wszystkie osiągnięcia epoki nowożytnej – postęp, rewolucja przemysłowa, emancypacja, wzrost dobrobytu – lądują po stronie nieprzyjacielskiej, czyli w rejonie Piekła. To „córy Arcywroga”: Superbia, czyli pycha, Ignorantia, czyli niewiedza i Luxuria, czyli przepych. Ta pierwsza mówi o sobie: „jestem sama dla siebie, jestem śmiertelnym Bogiem, samowsobną monadą bez okien, bez długu i bez skazy” [5], co w alegorezie Lewisa oznacza pychę autonomicznego rozumu. Ta druga zaś wygłasza apologię nowoczesnego świata jako samozadowolonej Wieży Babel: „Wrzask zagłuszy głos mądrości… nowy wiek, nowa sztuka, nowa etyka i myśl uczynią, że stare odejdzie na zawsze… bo mamy teraz nowe światło i widzimy bez pomocy słońca” [6]. Przepych z kolei nie mówi wiele, ponieważ pławi się w bezmyślnej rozkoszy. John, którego boskie zmysły wyostrzył Przewodnik, dostrzega świat w transcendentnej optyce, gdzie wszystko pochodzi albo od Pana, albo od Wroga, bez żadnych dialektycznych światłocieni. Tertium non datur.

We wszystkich tych późnonowoczesnych apokalipsach Antychryst-Arcywróg pojawia się jako oszust, którego uwodliwa siła polega na tym, że zaspokaja on powszechne pragnienie sprawiedliwości, ale czyni to na opak i perwersyjnie: to duch, który zawsze dobra pragnąc (bądź twierdząc, że go pragnie), zawsze czyni zło. Ten wątek, podstawowy u Sołowjowa i C. S. Lewisa, pojawia się i u Rotha. Dla Rotha, jak i dla Lewisa, progres, który obiecuje nowożytny oświeceniowy humanizm, jest w istocie regresem. Światło rozumu czyni ziemskie cuda, ale świeci zimno: brakuje mu ciepła (jak mawiał Thomas Bernhard, przyglądając się postępowi z tej samej peryferyjno-austriackiej perspektywy: „im jaśniej, tym zimniej”). I tak jak u Sołowjowa poczynania Antychrysta sprowadzają się do przysłowia o fałszywym złocie, tak i u Rotha pojawia się jego odpowiednik: „miłe złego początki”. Antychryst nosi bowiem wiele masek, a wszystkie przyjemne i uprzejme. Nie ma jednak twarzy, bo, jak sugeruje Roth, jednym z zamysłów nowoczesnego Antychrysta jest pozbawić nas indywidualności, która jest prawdziwym „celem”, „imago”, obrazem i podobieństwem Boga w człowieku. Antychryst to bezosobowa armia funkcjonariuszy nowoczesności, która obiecuje nowe ziemskie królestwo, jej zamiarem jest jednak dekreacja, czyli sprowadzenie świata do pierwotnego tohu wa-wohu czyli stanu chaosu – bezimiennej krainy cieni.

Roth nie jest jednak ani apologetyczny ani reakcyjny w tak prostym sensie, jak jego poprzednicy: nie znajduje w instytucji kościoła – czy to ortodoksyjnego, czy rzymsko-katolickiego – oczywistej i jasnej ostoi wobec nieprawości tego świata. Jego apokalipsa podyktowana jest czystą rozpaczą: to wielki lament nad stanem ludzkości, który bliski jest innemu gatunkowi literackiemu znanemu tradycji hebrajskiej, czyli kina. Wzorcową lamentacją w Biblii Hebrajskiej jest skarga Hioba, któremu Roth poświęcił książkę z roku 1930, Hiob, historia prostego człowieka (także wydaną w Austerii w roku 2015). Tu Hiobem współczesnym staje się Mendel Singer, ubogi emigrant w Nowym Jorku, który utracił dawne pobożne życie w galicyjskim sztetlu i został rzucony na pożarcie nowego Boga nowoczesnego świata, czyli Historii. Boga, rzecz jasna, fałszywego, który już w tej powieści nosi znamiona Antychrysta.

Płacząc nad stworzeniem, któremu niegdyś dana była zdolność odróżniania dobra i zła, ale które wiedzę tę utraciło, Roth nie widzi dlań żadnego wyjścia: żadnego nowego Exodusu, który wyprowadziłby świat z niewoli zaślepienia i głupoty i popchnął go na właściwe tory. Podobnie jak Jan w Księdze Objawienia, Roth także jest świadkiem, który opisuje to, co zobaczył w swojej pielgrzymce po ludzkich krainach. Nie ma w nim jednak tej niezłomnej pewności, że u kresu dziejów nadejdzie Baranek w zbroi, by ukarać niesprawiedliwych i nagrodzić swoich. Cała ta peregrynacja, czyli Bunyanowska „wędrówka pielgrzyma” do niczego nie prowadzi, nie znajduje konkluzji – nawet tak destrukcyjnej jak zagłada całego istnienia. Apokalipsa Rotha nie kończy się finałem, który spala świat w siarce i ogniu, a jedynie się urywa. To nie świat opuszcza świadka, jak to ma miejsce u Jana, który obserwuje spektakl zagłady z pozycji zewnętrznej samozwańczego sprawiedliwego i na koniec zostaje zbawiony – to jedynie świadek opuszcza świat, który nie przestanie trwać w swoim obscenicznym złu. Ostatnie zdanie książki brzmi: „Ja zaś opuściłem teatr”. Teatr okrucieństwa będzie się więc toczył, ale już bez ostatniego zrozpaczonego świadka, który, wypisując się z życia, może się już tylko oddać umieraniu. I tak też się stało. Wkrótce po napisaniu swojego świadectwa Roth zapije się na umór, by opuścić ten teatr na zawsze w roku 1939 (choć po drodze napisze jeszcze kilka książek: w stylu już bardziej realistycznym, ale nie mniej ponurych).

To właśnie ta absolutna bezwyjściowa rozpacz czyni apokalipsę Rotha wyjątkową. Podobnie jak inny twórca opowieści o Antychryście, Nietzsche, pisze swoją książeczkę dla wszystkich i dla nikogo. Bo nie ma już oczu, które by widziały. I nie ma uszu, które by słyszały. Wielka ślepota pozornego widzenia i wielka głuchota pozornego słyszenia pochłonęła cały ludzki świat. Choć znaki zagłady wypisane są wołem na niebie, nikt nie reaguje na kosmiczne mane tekel fares. Dekadę wcześniej W. B. Yeats stworzył swój potężny apokaliptyczny wiersz Drugie Przyjście, gdzie centrum się rozpada, sokół nie słyszy już głosu sokolnika, a jakaś straszna bestia pełznie do Jeruzalem, by się narodzić. Ten sam katastroficzny klimat odnajdziemy u Rotha, tyle że bestia już dawno się narodziła i ma wiele imion – a najstraszniejsze z nich to „narodowy socjalizm”. W najbardziej wizyjnym momencie Roth opisuje swastykę jako antykrzyż, bezpośredni znak Antychrysta: „Przed drzwiami spostrzegłem mężczyznę, w nakryciu głowy ze znakiem krzyża nad czołem, a także na prawym ramieniu. Nie był to jednak zwyczajny krzyż, lecz złamany i zagięty na końcach ramion, po lewej i prawej stronie, u góry i u dołu. Wyglądało to tak, jak gdyby ten człowiek ów święty znak krzyża wpierw umyślnie połamał, a następnie zapomniał, jak należy go z powrotem poskładać. Wydawało się też, jakby i sam krzyż cierpiał z powodu bólu, taki był pokrzywiony i powyginany. Jako że zrobiło mi się żal i tego człowieka, i samego krzyża, odezwałem się w te słowa:

– Dobry człowieku, nosi pan ten krzyż niepoprawnie. Pozwoli pan, że zademonstruję mu, jak wygląda krzyż?

– Nie – odrzekł – mój krzyż jest właściwy. Pod tym znakiem zwyciężymy, nie zaś pod tym, który ma pan na myśli”.

O tych, co noszą swastykę jako poturbowany krzyż, Roth powie: „Bóg ich jest z żelaza. Ja zaś wiem, że w Apokalipsie św. Jana napisano, iż słudzy Antychrysta przyjmą znamię na prawą rękę lub na czoło. W tym kraju ludzie noszą już to znamię”.

W książce tej słowo „narodowy socjalizm” nie pada, ale nie dlatego, że Roth wymiguje się od społecznej analizy, w której dotąd celował jako pisarz. To raczej kwestia wybranego stylu, który naśladuje paraboliczne świadectwo Janowe, on sam zaś udziela ciała i głosu samemu Janowi, który przybywa w wiek dwudziesty z wieku pierwszego i postrzega go tak, jak w swoich profetyczno-frenetycznych wizjach. To, literacko rzecz biorąc, najciekawsza część eksperymentu Rotha: wprowadzić język apokaliptycznego proroctwa do opisu późno-nowoczesnej rzeczywistości i uczynić go samowystarczalnym. Zamiast więc ludzkiego języka, mapującego rzeczywistość w znanych nam terminach – jak narodowy socjalizm, bolszewizm, czy kapitalistyczny leseferyzm – otrzymujemy pozornie naiwny anielski język świadka-pielgrzyma, który posługuje się wyłącznie mową świętych znaków. Podobnie więc jak u Jana z Regresu pielgrzyma Lewisa, także i jego zmysły posiadają transcendentną światłoczułość: rzeczy, które postrzegają, są dziełem albo Boga (a wówczas emanuje z nich sekretne światło) albo Antychrysta (a wówczas spowija je otchłanna ciemność). Swastyka zatem to zbezczeszczony krzyż, a nazistowska opaska to znamię Bestii. Hollywood to Piekłogród, który kradnie dusze i zamienia je w martwe cienie, więżąc je w wiecznym Szeolu, gdzie nie mogą ani żyć, ani umrzeć. Szef berlińskiej gazety, dla której Roth pracuje (ten biograficzny szczegół dodajemy wszak z zewnątrz) to Pan Tysiąca Języków, czyli demoniczny strażnik globalnej Wieży Babel, która rozproszyła ludzką mowę, a jedną prawdę rozmieniła na rozliczne prasowe opinie. Zaś sowiecka Rosja, którą Roth odwiedza jako korespondent, to kraina „zamiataczy”, czyli uczniów czarnoksiężnika, którzy wprawili w ruch miotły „rozumu i rewolucji”, ale nie wiedzą, jak je zatrzymać: „Unicestwiliśmy Boga – rzekł mi ten i ów. – Kto nam w tym dorówna? Zdołaliśmy, jak pan widzi, nie tylko zlikwidować bogactwo, złoto, cesarza i katów, lecz także wymietliśmy z nieba wszystkie śmieci, które się tam z biegiem czasu nagromadziły. Teraz ziemia jest czysta, a niebo puste.

Tak też było w rzeczywistości. Wzięli w dłonie dwie miotły, jedną do wysprzątania ziemi, drugą do pozamiatania nieba. Nawet nadali miotłom imiona. Pierwszej było na imię rewolucja, drugiej zaś ludzki rozum”.

Jest jednak jedna ważna różnica między Johananem z Patmos a Josephem Rothem: podczas gdy ten pierwszy uważa się za sprawiedliwego, które na pewno będzie zbawiony, a więc przejdzie suchą świętą stopą przez spektakl siarki i ognia, Roth odmawia sobie akcesu do sprawiedliwości, a tym samym przepustki do zbawienia. Podczas gdy we wzorcowej apokalipsie Janowej (podobnie jak u Sołowjowa i Lewisa) panuje manichejska jasność co do tego, kto z nami, a kto przeciw nam, w świadectwo Rotha wkrada się gnostyckie z ducha podejrzenie: a co, jeśli ci, którzy uważają się za najbardziej sprawiedliwych, właśnie nimi nie są? Przecież tak właśnie działa Antychryst: poprzez perwersyjną uzurpację i podszywanie się pod dobro. Pod koniec swojej życiowej pielgrzymki, kiedy dane jest mu „spocząć” w paryskim hotelu wśród innych apatrydów, z którymi prowadzi długie wygnańców rozmowy, Roth pisze: „Wyznać też muszę, że od czasu owego spotkania boję się już Sprawiedliwych, zbyt Sprawiedliwych, a także tych, którzy chcieliby wszystko zrozumieć, jak i tych, co sądzą, że wolno im będzie wszystkim i wszystko przebaczyć. Z pewnością istnieją tacy sprawiedliwi. Jednak ludzie, którzy potrafią nienawidzić i kochać, nienawidzą nienawiści i miłują miłość: ci ludzie są mi podobni. Lękam się bowiem, że za takim właśnie nad wyraz Sprawiedliwym, fałszywym Sprawiedliwym, kryje się Antychryst”.

Kim są ci „zbyt Sprawiedliwi”? To ci, którzy „sądzą, że wolno im będzie wszystkim i wszystko przebaczyć”: powrócić do okaleczonego świata, zaleczyć rany, odrzucić wspomnienia i wstąpić w nowy życia prąd. Roth taki nie jest: nie może nie nienawidzić nienawiści. Nie może jej wybaczająco ukochać. Dualizm nienawidzących i kochających jest dla niego nie do przekroczenia w żadnym dialektycznym manewrze. Jakby powiedział Zbigniew Herbert, nasz rodzimy apokaliptyk, nie w jego mocy przebaczać. Co nie znaczy, że Roth nie ma w zanadrzu alternatywnej idei sprawiedliwości. Tu znów odsłania się jego maranizm: obok Ukrzyżowanego, którego otacza czcią, pojawia się chasydzka figura Lamed Waw, czyli trzydziestu sześciu Sprawiedliwych, podtrzymujących świat w istnieniu. Podczas gdy tradycja chrześcijańska kojarzy liczbę 6 z tym, co diabelskie, tradycja żydowska, wprost przeciwnie, przeciwstawia liczbie Bestii, której imię legion, maleńką grupkę niepozornych ludzi: ukrytych cadikim, których Bóg wyznaczył na filary istnienia i którzy przyglądają się szaleństwom świata z mieszanką grozy i współczucia. Jeśli Lamed Waw dojdą w swej rozproszonej wspólnocie do wniosku, że świat wyczerpał już swoje możliwości, wtedy nastąpi jego koniec.

Wydaje się więc, że Roth nigdy do końca nie porzucił chasydzkiej kabały, której rudymenty poznał w rodzimych Brodach: głęboko bowiem wierzy w diasporę Nierozpoznanych Sprawiedliwych, tropiąc ich iskry w skorupach upadłego świata. Spotyka ich wszędzie, gdzie się udał: w bolszewickiej Rosji, w Ameryce, w Europie. Ich konstelacja to jedyne światło w mrokach pogrążającego się w chaosie stworzenia:„Czy zatem trzydziestu sześciu miałoby rację wbrew miliardom? – zapytał Niesprawiedliwy.

– Z pewnością – odrzekłem. – Nawet jednostka może mieć rację wbrew miliardom.

– Wobec tego będzie musiał pan poczuć potęgę miliardów! – rzucił groźnie Niesprawiedliwy.

– A wszystkie te miliardy poczują potęgę prawa! – odparłem.

Rozstaliśmy się w niezgodzie – jakżeby zresztą mogło być inaczej”.

W swej apokalipsie pisanej z dna rozpaczy (de profundis clamavi), Roth potrafi być okrutny dla tradycyjnych Żydów i bez litości dla ich litowania się nad własnym losem nieustannie prześladowanych. Na Nietzscheański sposób oskarża ich o słabość i resentyment, które nieuchronnie hodują ducha zemsty: „A skoro doznaliście tylu krzywd, czy chcecie wciąż innym krzywdę zadawać? – pyta wygnanego Żyda, którego nazywa słabym człowiekiem. – I gdy dostrzegacie krzywdę, wyrządzaną Żydom, czy boli was sama krzywda, czy też boli podwójnie, gdyż zadawana jest właśnie Żydom? […]. Jeśli tak, zdarzyć się może, że pewnego dnia stanie się pan okrutnikiem”.

A jednak, pomimo całego swojego maranizowania i niechęci do żydowskiej ortodoksji, trzyma się legendy o Trzydziestu Sześciu jako ostatniej deski ratunku, ostatniej gwiazdy przewodniej w świecie pożartym przez Antychrysta. Przekonany, że tylko ci nieliczni i nierozpoznani – ukryci cadikim – reprezentują właściwy porządek stworzenia, przeciwstawia ich całej upadłej nowoczesności, którą postrzega jako jedną wielką nieboską komedię: czy będzie to kapitalizm, bolszewizm, czy narodowy socjalizm, „wszystko jedno”, bo wszystko do wytępienia tylko się nadaje. Co zatem byłoby dobre? Nawet w ostatecznej nocy duszy Roth wciąż nie wyzbywa się mglistego mesjańskiego marzenia, które towarzyszy jego upartej wierze w istnienie Lamed Waw. Tym sprawiedliwym bożym porządkiem, nie wypaczonym przez dzieło Antychrysta, byłby zapewne teokratyczny socjalizm rodem z Biblii Hebrajskiej, gdzie każdy pracuje wedle swoich możliwości i dostaje wedle swoich potrzeb bez żadnego obiegu pieniądza. Wspólnota żyje ściśle podporządkowana jednemu boskiemu prawu, które troszczy się o całość stworzenia i dobro człowieka w nim. Wszyscy mają niewiele, ale tyle samo i nie pragną więcej. Niebo i ziemia, duch i materia pozostają ze sobą w łagodnej harmonii. Czy to kompletna mrzonka? Tak, jeśli myśleć w kategoriach wielkich ludzkich liczb, być może nie, jeśli trzymać się, jak zrozpaczony Roth, ostatniej jasnej myśli o nielicznych niefałszywych Sprawiedliwych.

Gatunek apokaliptyczny nie należy do moich ulubionych: potępia zbyt łatwo i zbyt hurtowo, zupełnie nie wdając się w dialektyczne subtelności, na których opiera się projekt zachodniej modernitas. Pod tym względem książeczka Rotha nie różni się ani od tej pierwszej Księgi Objawienia, która raduje się z zagłady grzesznego świata, ani od jej późniejszych awatarów, które życzą tego samego pysznemu projektowi nowoczesności, odrzucając jej wszystkie projekty naprawy świata jako dzieło bezbożne. Jednakże duch nowoczesności, w którym wyraża się wiara w reformę bytu i duch apokalipsy, w którym do głosu dochodzi rozpacz i gniew wobec nieprawości świata, są ze sobą głęboko sprzężone: im bardziej ludzkość angażuje się w projekt przebudowy świata, tym częściej i wyraźniej wybrzmiewają wątpliwości czy dzieło to, aby od Boga pochodzi. Jeśli odpowiedzieć wątpiącym, że projekt ten ma sens z Bogiem albo i bez Boga, ci tylko utwardzą się w przekonaniu, że nie ma w nim religijnej pokory, a to właśnie ten brak tworzy najbardziej charakterystyczne znamię Antychrysta. Pomimo całego swojego komunizowania za młodu, apostazji od judaizmu i dziennikarskiej kariery spędzonej w europejskich metropoliach, Joseph Roth zachował rys pierwotnej pobożności: bojaźni Bożej, który każdy odruch ludzkiej asercji traktuje jako przejaw demonicznej pychy.

Łatwo jednak byłoby potępić Rotha w duchu dzisiejszej świeckiej apokalipsy, która na wszystkich patrzy bezkompromisowym okiem Sądu Ostatecznego i piętnuje ich za realną bądź wyimaginowaną reakcyjną niepoprawność: istotnie, Roth jako Hiob apokaliptyczny do myślicieli postępowych nie należy (choć nawet tu zachowuje niesztampową osobność: potępiając homoseksualizm, jednocześnie całkowicie odżegnuje się od rasizmu). Może jednak lepiej się od nadmiaru surowości powstrzymać i przyjąć Zasadę Miłosierdzia (filozofia nazywa ją principle of charity), która woli raczej współczuć, niż oskarżać. I choć sam Roth nie stroni od potępiania, dobrze jest pamiętać, co go do tej apokaliptycznej rozpaczy przywiodło. Kondycja wiecznego niedopasowania Żyda tęskniącego do habsburskiego katolicyzmu, a na koniec wygnanego z języka, w którym tworzył, stanowi okoliczność łagodzącą. W przypadku Rotha świat naprawdę okazał się gorszy, niżby mógł. Nazwanie go dziełem Antychrysta to ostatnia licentia poetica, ostatnia retoryczna fantazja pisarza, który już za kilka lat utraci język i zamilknie na dobre. Dlatego zamiast się zżymać, uszanujmy ten testament, który napisała najczarniejsza rozpacz.

AGATA BIELIK-ROBSON

Wstęp do polskiego wydania „Antychrysta” Josepha Rotha w tłumaczeniu Rafała Wędrychowskiego, który ukazał się nakładem wydawnictwa Austeria.

[1] O tym, jak analogię tę można wykorzystać w stosunku do Żydów, którzy zderzyli się z procesem asymilacji, patrz przede wszystkim: Piotr Bogalecki i Adam Lipszyc, Marani literatury polskiej (Austeria, 2022) oraz Agata Bielik-Robson, Marańska pascha Derridy. Zdrada, wygnanie, przeżycie, nietożsamość (Austeria, 2023). O historii hiszpańskich conversos, obfitującej w aluzje do współczesności, traktuje także powieść Juliana Stryjkowskiego, Przybysz z Narbony(Austeria, 2021).

[2] Vladimir Solovyov, A Short Story of the Antichrist, [w:] War, Progress, and the End of History. Tłum. Alexander Bakshy, wstęp Czesław Miłosz. San Francisco, Lindisfarne Press, 1990, s. 210-11.

[3] Tu zwłaszcza Lord of the World Roberta Hugh Bensona i Titan, Son of Saturn Josepha Birbeck Borroughsa, obie napisane w pierwszej dekadzie XX-ego wieku. Co ciekawe, ta pierwsza powieść, w której Antychrystem staje się Julian Felsenburgh, prezydent Stanów Zjednoczonych o ateistyczno-komunizujących tendencjach, była jedną z ulubionych książek kardynała Josepha Ratzingera, nigdy niekryjącym swoich apokaliptycznych sympatii, jak i niechęci do, jak to nazywał, „globalnego sekularnego humanizmu”.

[4] C. S. Lewis, The Pilgrim’s Regress, [w:] Complete Adult Fiction. Londyn, Harper-Collins, 213, s. 692.

[5] Ibidem, 701.

[6] Ibidem, 703.

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Autorzy
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek