Zwykle wracamy tam, skąd wyruszyliśmy. W czasach pokojowych z podróży wracamy do domu rodzinnego lub do mieszkania samotnika, które po dłuższej nieobecności wydaje się za małe i równocześnie za duże. O ile nam nie doskwiera zadawniona pretensja albo świeża rana, od powrotu oczekujemy życzliwości rzeczy. Jest wznowieniem dawnego paktu na prawo do schronienia i pewnej przytulności. Zbyt dużo nowego zaznaliśmy tam, skąd wracamy, zbyt wiele ustępstw na rzecz obcego rytmu czasu, cudzych obyczajów, aby powrót z najwspanialszej nawet podróży nie był związany z dreszczem szczęścia, że wracamy do siebie, zanurzamy się w strumieniu naszej zwyczajności. To szczęście najlepiej wskazuje, że jesteśmy istotami osiadłymi. Sytuacja komplikuje się dla tych, którzy mają dwa domy, miejski i wakacyjny. Temu pierwszemu przyznajemy funkcję, nieco nudną, miejsca gdzie rozgrywają się sprawy wiążące życiowo, a drugiemu ofiarowujemy naddatek uczuć i wyrozumiałość na różne niedogodności. Przywiązanie do drugiego domu jest mocno spojone ze sferą marzeń tak dla nas oczywistych, że nieczęsto się nad nimi zastanawiamy.
Książka Dom powrotu zaczyna się od aktu kupna domu, po długiej nieobecności w kraju. Został on wybrany spośród tuzina przedstawionych przez agencję nieruchomości, właściwie bez racjonalnych przesłanek. Dlaczego właśnie ten? Ponieważ jest położony na wzniesieniu, nad rozległą przestrzenią, nad którą oko może zapanować? Wtulony w dolinę, gdzie odnajdujemy naturalne położenie dla kontaktu z duchami opiekuńczymi? Na łące, na brzegu lasu, na polanie leśnej? Nasz bohater, powiedzmy Jean-Paul, niczego nie wie z góry. Czy zadecydował powściągliwy wdzięk fasady, czy wielka liczba pokoi – a więc przestronność, myśl nie tylko o rodzinie, ale o licznych gościach, o przyjaciołach, na których będą czekały te pokoje? A może sama biel licznych ścian i wiele okien otwartych na przyszłe lato? Czy też szpaler lip, które nadadzą imię posiadłości, albo dwa ogromne platany ze słoniowymi stopami wpartymi w ziemię? Dom nie zachwyca agenta: położony zbyt ustronnie, skryty między sosnami, w tym ciągnącym się setki kilometrów lesie, który rozciąga się na południe, za słynnymi winnicami Bordeaux. Kupujący, w zasadzie bierny, ale pewny swoich potrzeb, ma poczucie, że to dom go wybrał, narzucił się z siłą, której nie należało się przeciwstawić. Równie znamienne jest poczucie, że będzie to siedziba definitywna. Trzeba więc zlikwidować poprzednie letnisko, w malowniczo-bagiennym regionie Francji, położonym bardziej na północ i słynącym z wodnego ptactwa; trzeba również przewieźć z mieszkania paryskiego to, co niezbędne, czyli większość biblioteki. Na początku nabywca wie, że spędzi tu w jednym ciągu długie miesiące, nie będzie mowy o krótkich czy dłuższych wyjazdach, o zamieszkiwaniu tu „z doskoku”. Zacznie się długi okres zaznajamiania się z Domem, oswajania domu i oswajania siebie.
Dom, a więc wszystko co z nim związane. Najpierw roboty murarskie. Jest początek roku, zima, na parter wprowadzają się dwaj dziwni milczący murarze, w bliźniaczych czapeczkach; w myślach nazwani Kastorem i Polluksem. Malują ściany na biało, na zewnątrz mruczy betoniarka, okna i drzwi są pootwierane, żeby ściany schły szybciej, a naprawdę (przypuszcza nowy właściciel ulokowany na piętrze) ponieważ lubią przeciągi, dobrze się im pracuje w prądach powietrza. Samotność nie jest całkowita, w tygodniu wpada nadzorujący architekt, który okazuje się synem i miłośnikiem regionu, niespokojnym o jego przyszłość wobec napływu miastowych, głównie paryżan. Na koniec tygodnia przyjeżdża żona, zadowolona z jego wrastania w miejsce, wyciszona – zostawia mu przestrzeń na rekonwalescencję. Nowy właściciel poznaje solidnie wnętrze i zewnętrzną stronę Domu, zarośniętą przestrzeń, która go otacza i ma odzyskać kształt zgodny z tutejszymi zwyczajami; pewien układ drzew, grządki, krzewy, murawa. Odkrywa, że fasada odznacza się szczególną harmonią dzięki obecności fikcyjnego okna, namalowanego na tynku w mistrzowskim trompe-l’œil. Zapewne zapoznaje się również z lasem sosnowym, który rozciąga się we wszystkich kierunkach i nadaje tej dzielnicy Francji specjalny, wyludniony wygląd. Mieszkańcy nazywają te tereny pustynią i są dumni z ich nieprzystępności (coraz bardziej względnej…). Wieczorami czyta przed snem jedyną książkę, jaką ma pod ręką – także jej nie przywiózł, lecz znalazł ją porzuconą przez poprzednich mieszkańców. Są to przekłady wierszy Wergilego, Georgiki i Bukoliki, które w szkole czytał po łacinie. Kilkanaście wersów, nie więcej, przed zaśnięciem. To obraz świata, gdzie wszystko jest uładzone i przewidywalne. Wieś służy do tego, by zapewnić człowiekowi spokój i piękno, równowagę przyjemności zmysłowych, oraz moralnych i poznawczych satysfakcji. Czytający wie, że świat poety z I wieku przed naszą erą jest nieskończenie oddalony – ale też jest tu obok, prawie niezmienny. Nasz ozdrowieniec czeka na lato, kiedy jego spotkanie z bukoliczną urodą będzie pełne.
Rzeczywiście, wiosna i lato przynoszą niezrównane dary, jak od dwóch tysięcy lat dla rzymskiego poety, odkąd na połaciach przyszłej Europy istnieje wieś, wytwór twardej współpracy z ziemią, lecz przynoszącej po wergiliańsku słodkie owoce. Ptaki, zwierzęta, drzewa grają pierwsze skrzypce. Dom jest otoczony rojem wielopostaciowych odmian życia. Pojawienie się i rozrost liści to proces zapierający dech. Są wczesne liście mniej szlachetnych gatunków i późniejsze platanów, ujawniające się z jakąś uroczystą powolnością; czeka się na nie z niedowierzaniem, jakby byle przeszkoda mogła przerwać rozwijający się w czasie cud. Są kosy i drozdy, które zaśmiewają się w zaroślach, a gdy je niechcący spłoszyć, odlatują z wesołą wymówką. Słowik do trzeciej nad ranem, niezrozumiała muzyka z wnętrza czarnych drzew, która niczego nie chce pokazać, niczego udowodnić. Lato okazuje się gorące, ale ożywiane prądami powietrza, z pękaniem kory w słońcu i korzennymi zapachami; są deszcze i burze pełne teatralnej przesady. Lecz przewaga jest po stronie wonnego znieruchomienia, ziemi wygrzanej jak piec chlebowy, cieni wolno obchodzących Dom przez cały dzień. Nowy mieszkaniec wpada na pomysł zawieszenia hamaka między platanami, w których cieniu spędza najgorętsze godziny nad przekładowymi wprawkami z Wergilego – tym bardziej go to bawi, bo w szkole uczył się łaciny. Zbliża się do poety, ale zawsze pozostaje dystans: żywot dworaka to rzecz zupełnie niepojęta – i wreszcie ten August kazał go zamordować czy nie?… Jest i muzyka w postaci jedynej płyty słuchanej bez końca: oratorium Haydna Powrót Tobiasza, gdzie szczególnie go porusza aria pożegnalna Anioła, który długo towarzyszył Tobiaszowi w poszukiwaniu ryby, której żółć ma uleczyć ojca ze ślepoty. Czasami noc zastaje go w hamaku i nie zawsze warto przenosić się do domu. Ale budzi lodowaty i mieniący się rosą świt.
W tym opisie miesięcy od stycznia po kulminację lata uderza nie tyle błogość człowieka, który od dawna wie, co w życiu najcenniejsze i odkrywa to przed nami, nieświadomymi – każda literatura narodowa miała takiego pisarza od mądrości natury, poetę niezrównanego wtajemniczenia w ranki i wieczory leśno-polne. Tutaj chodzi o co innego. Jak gdyby o… stopniowe przekonywanie się o istnieniu świata… o nowy stosunek między sobą i nie-sobą… o powierzenie siebie tej zewnętrzności, której dobroczynne działanie poznaje. Operacja czy raczej proces alchemiczny. Trudno wyobrazić sobie metafizyczny proces, który dopiero się odbywa i jest tak delikatny, że każdy nieostrożny ruch mógłby to dzianie się spowolnić lub zawiesić.
Agent nieruchomości, zaniepokojony dziwnym zachowaniem klienta, wpada od czasu do czasu. Dlaczego siedzi sam? Dlaczego nie zaprosi ludzi? Dlaczego mało interesuje się przebiegiem prac, zdając się na dwóch niewymownych murarzy, działających jakby niezależnie od zadanego im celu? Ale on właśnie szuka samotności! Podkreśla: nie należy jej mylić z izolacją, przecież przyjeżdża żona, czasem dzieci. Pozwolił się zaprosić na kolację do dyskretnego sąsiada.
Z sąsiadem połączyła go na parę godzin posiłku miłość do wina – tamten podał wspaniałą butelkę jednego z wielkich szczepów Bordeaux i zaczęło się długie próbowanie, określanie cech napoju w kolejnych fazach smakowania, które jak echo rozchodzi się coraz dalej i nie chce wybrzmieć. Zawsze uważano, że wino rozwiązuje języki, popycha do wesołego wielosłowia. Tutaj odnosimy wrażenie, że zostaje przywrócona komunikacja ludzka, poza wszelką praktyczną koniecznością. Z próbowania wina i namyślania się nad nim rodzi się językowa pomysłowość, ta, której potrzebujemy do pisania literatury, układania wierszy. Jeden łyk wzbudza szeregi wyrazów, ustawionych jak metafory lub metonimie – to słowo jest uświęcone przez obyczaj, przymiotnik lepiej zastąpić innym, a ten przysłówek wymaga użycia jakiegoś stopniowania… Wino w swojej różnorodności, w nieskończonych odmianach zderzania się z ziemią i powietrzem, dojrzewania i starzenia się, w spotkaniach z podniebieniem tego właśnie, jedynego spośród próbujących, stawia w stanie pogotowia cały wirtualny słownik, odwołuje się do wyrażeń najzwyklejszych i najbardziej wyrafinowanych. Zwłaszcza gdy pamiętamy, że trzeba wymijać zbanalizowane powiedzonka i wątpliwe dowcipy. Każdy łyk to wyprawa po złote runo najtrafniejszej formuły, która może zostanie dla przyszłości, wejdzie do dykcjonarza winogradników i kiperów, jak zwroty z anonimowych poematów epickich wchodzą do języka powszedniego. Żeby porozumienie było pełne, musi istnieć ustalona z góry wspólnota, najczęściej więź regionalna. I więcej – być może niezbędna jest wspólna religia: religia wina? Nasz samotnik posiada w nowym i jeszcze jakby niezaistniałym Domu kolekcję „flakonów” (jak mówi się w tej prowincji), która powinna stanowić zaczątek jego „piwniczki” – gdyby nie to, że tutejsze budowanie, wśród sosen i na piasku, wyklucza podpiwniczenie. Wzdrygam się razem z nim na myśl o tym, że butelki trzeba będzie zbierać po prostu w jednym z pokojów od północy, najchłodniejszym. Popijając z kieliszka wyjątkowy rocznik zaproponowany przez gospodarza, gość przechodzi rodzaj anamnezy, otwiera się przed nim język z gotowymi do użycia rubrykami, otwiera się pamięć, osobista albo i pozaindywidualna, pamięć o latach lepszych i gorszych, o tym co zdarzyło się w tamtym czy innym roku. Dodam: powraca żywy krajobraz w błyskawicznym skrócie, dany dzień, kształt bruzdy między winnymi krzewami, kolor powietrza. Przebudzenie mowy, którą pilnie należy się podzielić, powinno mieć wpływ na przebieg ozdrowienia, na wiązanie łączności, która ze swej natury jest podwójna. Prowadzi do natury w jej wielości i spotęgowaniu (jak w kolejnych porach roku) – prowadzi do ludzi, bo zanim butelka trafi na stół smakosza istnieje winnica, czyjaś praca nad nią, jest wizyta w posiadłości i pogawędka z właścicielem, który przekazuje butelkę tak, jakby wręczał coś najcenniejszego. A ile słów, ceremonialnych i banalnych, tradycyjnych i nowoodkrytych, potrzebnych jest przy tym prostym geście!
Inny rodzaj, bodaj najważniejszy, ciągłości koniecznej do odbudowania się, to więź między teraźniejszością i przeszłością. Choroba, na którą cierpi Jean-Paul z tej opowieści, to trudność pogodzenia tego, co jest, z tym, co było. Z pewnością doświadczyli jej ludzie, którzy przeżyli katastrofę, nienormalność wdzierającą się nagle w ich normalne życie. Katastrofy są przecież nienaprawialne, kiedy raz się przetoczą. Po ich przeminięciu należy (jeśli jest się w stanie) dzielnie udawać, że zaczynamy od nowa i nie pozwolimy nieszczęściu zagnieździć się w nas na stałe. Odbudowujemy się po wojnie, po przejściu tsunami. Gdy jesteśmy w nieszczęściu razem, jest tak jakby kataklizm dzielił się między uczestników i każdemu pozostawała mała cząstka. Nieszczęście pojedyncze w czasie pokoju odrywa od innych, budzi w tamtych najpierw grozę, potem szybkie zapomnienie. Tymczasem delikwent musi sam zaszyć tę dziurę, a więc musi czegoś w sobie poszukać, co pozwoli przeprowadzić zabieg scalenia. Narrator organizuje wokół siebie wszystko, co sprzyja takiej pracy wewnętrznej i streszcza się to dla niego w słowie Dom. Posuwa się ostrożnie. Zaczyna od tego, że w Domu i wokół niego rozpoznaje pomocników (częściej rzeczy niż osoby), na których można się oprzeć w pierwszych miesiącach, potem w latach rekonwalescencji. Od razu wiemy razem z nim, że będzie ona długa. Może wypełni resztę życia.
Jego nazwisko dwukrotnie stało się głośne. W maju 1985 roku, kiedy padła wiadomość, że Jean-Paul Kauffmann, wysłany jako reporter do Bejrutu, został porwany (razem z innymi Francuzami, następnie rozdzielonymi…) przez jedną z niezliczonych grup muzułmańskich głoszących „świętą wojnę”. Po raz kolejny mówiono o nim w maju 1988 przy wypuszczeniu na wolność w wyniku pertraktacji na najwyższym szczeblu politycznym. O jego uwolnienie walczyli żona i koledzy, a liczba upływających dni uwięzienia była podawana w radiu i telewizji na początku dziennika. Ale nie tylko one musiały wpłynąć na dalszy los dziennikarza. Był to okres zatargów między rządem francuskim i irańskim, mnożyły się porwania francuskich obywateli. Pamiętam hałas wokół tych wydarzeń i razem ze słuchaczami i widzami francuskimi przeżyłam chwilę ulgi, kiedy samolot przewiózł go wreszcie na podparyskie lotnisko wojskowe. Wiele lat później na półce księgarni zauważyłam tytuł, który doprowadził mnie do intrygującego pisarza. Kiedy czytam listę jego książek stwierdzam, że wena pisarska obudziła się w nim dopiero po zajściach w Libanie. Miał dla siebie wytłumaczenie, które u czytelnika raczej mnoży pytania. Przed porwaniem był namiętnym czytelnikiem, pochłaniał masęl książek, co zresztą złożyło się na jego solidne wykształcenie. Po powrocie ta faza została zakłócona. Czytanie nie było już kompulsywną koniecznością, zwolniło obroty – pisarz mógł wyobrazić sobie miesiące z jednym tomem, z poematami Wergilego. Zmienił się sam sposób jego lektury. Ta nowa strategia pomogła mu przeżyć.
Dom powrotu ukazał się w 2007, w więc 22 lata po wyjeździe z Libanu. Jej tematem są wydarzenia tuż po uwolnieniu, a więc likwidacja starego domu i szukanie nowego. Niewykluczone, że była zanotowana tuż po tamtych wydarzeniach. Lecz być może udało się autorowi utrwalić pierwszy etap rekonwalescencji dopiero po upływie dwóch dziesięcioleci, bo język tyle czasu potrzebował, aby się rozplątać – wcześniej wydał inne książki. Opowiada, że brak słowa drukowanego w czasie uwięzienia był torturą. Strażnicy, jakby w obawie, że przeciągną strunę, co jakiś czas podrzucali coś do czytania; on wspomina o kolekcji harlekinów i ciągnących się bez końca (wtedy błogosławieństwo!) Drogach wolności Sartre’a. Ile razy je przeczytał, od końca przeskakując od razu do początku? To było szczęście, które należało przedłużać. Wówczas nie liczył się sens słów ani opowiadana historia. Umysł skupiał się na smaku poszczególnych wyrazów i zdań, na wypowiadaniu sylab, a także na przypominaniu sobie okoliczności, w jakich te słowa były kiedyś wypowiadane. Tekst pochłaniany w ten sposób istotnie się nie liczy, ale zarazem jest niezbędny – tylko wychodząc od niego można wejść na chwilę w rzeczywistość wolności, świat poza więzieniem. Ta metoda zapadła mu w pamięć i zmieniła całkowicie naturę książki w jej subiektywnej roli. Ile? – kilkaset? – linijek bukolik wergiliańskich wystarczyło na rok, zaangażowane były przy tym inne funkcje, nie tylko intelektualne. Te linijki były widać niezbędne przy powrocie do „normalności”, czyli do wejścia w posiadanie na nowo własnego ciała i własnej duszy. Autor potwierdza: bulimia książkowa, rządząca nim wcześniej, skończyła się, trudno powiedzieć czy na dobre czy na złe, ale odtąd życie będzie inne. Będzie również pisaniem, dalekim od frenetyczności i zawsze, by tak rzec, odśrodkowym, po stronie rzeczy; wskazują na to tematy i metoda pisarska innych książek.
Aluzje do przeżyć w Libanie zjawiają się w drugiej połowie tomu i nie zajmują nawet akapitu. Ale zanotowane zostało przekonanie, że nie zostaną wymazane z tego najczulszego aparatu, który kieruje naszym nastawieniem wobec świata. Trudno stwierdzić w jakim kierunku je zmieni. Nie chodzi o nieufność albo strach wpisany odtąd w nasze odruchy, bardziej o wycofanie się, tolerancję wobec dziwactw innych, tolerancję będącą w sumie obojętnością. Znajomi potwierdzali, że w zasadzie nic się w nim nie zmieniło. Zwiększyła się staranność w ubiorze, elegancja w postawie wobec ludzi. To ten sam człowiek, przepadający za winem i cygarami, zakładający czasopisma na ich cześć i ku ich poznaniu. Czy lochy w Bejrucie nie nadały mu jakiegoś rysu staroświeckości, czy nie otworzyły refleksji o tym, że nie ma większego sensu w gnaniu do przodu, wymyślania za wszelką cenę nowych sposobów na spędzenie ziemskiej egzystencji? Strony książki poświęcone kontaktowi z drzewami i ptakami, z meteorologią lasów ciągnących się wzdłuż oceanu, zawsze przesadną, bliską ekstremów, dotyczą prawdziwej inicjacji, której tekst tylko z lekka dotyka. Nie będzie wiadomo, czy pisze go człowiek do końca zraniony, czy też ozdrowieniec, który mógłby podjąć na własny rachunek hymn dziękczynny „w tonacji lidyjskiej”… W każdym razie jest to człowiek wiedzący więcej – i to za pośrednictwem wiedzy podobnego typu jak ta, którą w Kolonii karnej Kafki oficer wdraża skazańcowi.
Wiemy, że po trzyletnich przymusowych wakacjach autora dalej czekają pospolite atrakcje i utrapienia jego zawodu, dziennikarstwa. W końcu czeka go życie jakiego prawdopodobnie pragnął, umiarkowanie aktywne, regulowane przez (nową?) potrzebę samotności. Przez pisanie, które nie zwróci się w stronę najważniejszego doświadczenia – poza nieuniknionym szczegółowym sprawozdaniem zaraz po powrocie do Francji. Ciekawe jest, że książka Dom powrotuwydana dwadzieścia lat po opuszczeniu Libanu, stwarza konwencję, która każe nam ją czytać jakby została napisana na gorąco, podczas pierwszych miesięcy powracania do zdrowia. Uwięzienie w Bejrucie jest wspomniane jako przyczyna wyrwy w biografii i potrzeby nowego miejsca życia – tylko tyle. Z gazet tamtych dni można się było dowiedzieć o warunkach więziennych, które nazywamy nieludzkimi; nie wracał do nich. Może są jak antymateria, o której opowiadają astrofizycy, metafora czegoś co obiera z sensu wszystko co się do niej zbliży. Są – i nic nie da się z nimi zrobić, nawet gdy próbują tego mistrzowie mowy. Jean-Paul Kauffmann odsuwa od siebie literacką obróbkę koszmaru, którego obrazy wypełniają literaturę współczesną – jakby chciał przestrzec przed czymś groźnym i daremnym. Jego praca rozciąga się po drugiej stronie. Sprzyjają jej rzeczy innego wymiaru. Dom, winnice rozciągające się zaraz po przekroczeniu skraju lasu. Książki cudze i własne, do których z rzadka wolno dorzucić jeszcze jedną. Skłaniam się przed jego wyborem, wyborem średnich temperatur. Zwłaszcza dlatego, że on już wie.
EWA BIEŃKOWSKA