fbpx
HOME
Andrzej Stanisław Kowalczyk

Słuchając płyty trojga Norwegów

„Pokojom hotelowym – powiada Ketil Bjørnstad (kompozytor, powieściopisarz, pianista) – zawdzięczam rzecz najważniejszą, nauczyły mnie gospodarować w samotności”. Terje Rypdal (gitarzysta, pianista, trębacz), przyjaciel Bjørnstada, globtrotter, zaleca następującą instrukcję obsługi hotelu: rozpakuj swoją walizkę natychmiast po wejściu do pokoju. Przenośny odtwarzacz kompaktów ustaw w łatwo dostępnym miejscu, płyty CD i książki najlepiej położyć na nocnej szafce. Bjørnstad trzyma się tych zaleceń i uważa, że ich przestrzeganie pozwala mu nawiązać przyjacielską relację z każdym pokojem hotelowym. „Tam pracowałem, pisałem, odpoczywałem, robiłem plany” – pisze w nocie towarzyszącej jego kompaktowi A Suite of Poems (Amfilada wierszy). Kiedy Lars Saabye Christensen (powieściopisarz, poeta, dramaturg) zaczął przysyłać mu wiersze hotelowe z różnych miejsc na świecie, uświadomił sobie, ważność tego, co nas bezpośrednio otacza.

„Z Larsem – wspomina Bjørnstad – poznaliśmy się w wieku czternastu lat. W latach dziewięćdziesiątych zacząłem komponować muzykę do jego wierszy. Uderzyła mnie jego umiejętność wydobywania wewnętrznych konfliktów, które każdy z nas nosi w swojej walizce”. Bo podróż nie uwalnia od niepokojów, stresów i traum. Zabieramy to wszystko ze sobą, taszczymy z miasta do miasta, z kontynentu na kontynent. Podróż nie jest ucieczką, podróż jest kolejną próbą. Zmieniają się dekoracje, pejzaże, języki, ale problem, jakim jesteśmy my sami, pozostaje.

Na płytę A Suite of Poems (Amfilada wierszy) składa się dwanaście pieśni do angielskich wierszy Christensena, które powstawały w podróży. Podróżniczką jest również śpiewaczka Anneli Drecker, która wykonuje solo wszystkie pieśni przy akompaniamencie Bjørnstada. Gdybym musiał zdecydować, komu w tym trio przyznać palmę pierwszeństwa, byłbym w rozterce. Na szczęście mogę słuchać tej kosmicznej (bo nie tylko ziemskiej) płyty całkowicie bezinteresownie. Od pierwszego razu zakochałem się w nich trojgu. Zanim sami posłuchacie śpiewu Anneli Drecker i muzyki Bjørnstada, przeczytajcie, proszę, kilka wierszy Christensena, które pozwoliłem sobie przetłumaczyć. Wszystkie tytuły wierszy składają się z dwóch elementów: nazwy hotelu i imienia miasta.

 

Kempinski, Berlin

wkładasz płaski klucz w zamek

jak złotą kartę w bankomat

ale pokój jest pusty, forsy nie ma

jedynie dług: porzucone małe sny

śnione przez ludzi którzy tu mieszkali

wczoraj lub wiele lat temu

widzisz ich twarze w lustrze

rozbita galeria

potem, leżąc na tym samym łóżku

w białym niecierpliwym świetle

oniemiałego telewizora

wiesz że nie zamienisz tych snów

na nic innego prócz smutnej waluty

kolejnej niespokojnej nocy

ciężkich monet bezsenności: poza obiegiem

 

kiedy odjedziesz,

następnego dnia rano, zostawisz swoje

ostatnie wspomnienie za sobą

a walizka cię poniesie

 

L’Hôtel, Paryż

winda sunie tak wolno

że nie wiesz czy jedziesz

w górę czy w dół

jej ściany pokrywa delikatny, różowy jedwab

i wygląda to jak trumna

oscar wilde tu umierał

mówi łysy windziarz, ma na sobie

szary płaszcz błyszczące czarne buty i białe rękawiczki

nigdy się nie uśmiecha, uprzejmy

jak walizka

 

w lecie

kiedy wyruszyliśmy w podróż

stawaliśmy na każdym piętrze

kiedy w końcu dotarliśmy do celu

jesień zawitała na lewy brzeg

i czas już było wracać

 

czeka na ciebie windziarz

sumienny jak poufne informacje, jim morrison

też tu umierał

mówi

 

a ty ciągle nie wiesz

czy jedziesz w górę czy w dół

to już nie ma znaczenia

życie to powolny pogrzeb

ale któregoś dnia wezwą cię po raz ostatni

zaczyna padać śnieg

na nurt słynnej rzeki

 

Hotel jest dla bohatera wierszy Christensena miejscem eksterytorialnym, przeżywanym niezależnie od miasta, gdzie się znajduje. Od samego hotelu ważniejszy jest pokój albo winda – tam rozgrywają się rzeczy najważniejsze: doświadczenie przemijania, świadomość zbliżającej się śmierci, napawanie się samotnością. Ktoś przed nim mieszkał w pokoju czy w hotelu, ale nie pozostawił nic albo śmierć, co na jedno wychodzi. Żyjemy zamaskowani, i w maskach, każdy we własnej, umieramy.

 

Palazzo Londra, Wenecja

tym razem to nie deszcz na dachu

lecz dzikie koty polują na pijane gołębice

z Placu Świętego Marka, twarz

w lustrze nad umywalką

nie jest moja, zazdroszczę temu

kto ją zostawił

zazdroszczę mu wdzięku, z jakim nosił przebranie,

i zapomnienia

nie mówcie nikomu, ale myślę, że pokój

dryfuje, powolne falowanie mułu

i biała czekolada pozwalają mi czuwać

niektórzy mówią, że Bóg jest starym gondolierem

a jego wąska łódź wyścielona jest

ziemią i jedwabiem

nie wierzę już w te opowieści

wierzę raczej, że księżyc

zgubił swoją żółtą cumę w kanale

a słupy do cumowania wyglądają jak cukierki

lub średniowieczne narzędzia tortur

w czarnej wodzie, wierzę, że

Bóg jest również kotem

 

wydaje się

że grudzień w Wenecji

że Wenecja w grudniu

jest jak róża w lodzie

 

ostatecznie zamknę kiedyś oczy

i zasnę z ostatnią maską na obliczu

podczas dziwnego karnawału

marzeń i bagaży

 

Niektórzy uważają, że Bóg jest starym gondolierem, ale Christensen ma inne zdanie. Nazywa życie „dziwnym karnawałem marzeń i bagaży”. Ostatecznie jesteśmy tułaczami, w naszych walizkach nie brakuje marzeń. Tracimy je równie szybko, jak nabywamy. Niektórzy uważają, że Bóg jest starym gondolierem, ale Christensen wierzy, że Bóg jest również kotem, jednym z tych, które polują na gołębice z Placu Świętego Marka.

 

Palace, Kopenhaga

pamiętam, wciąż pamiętam siebie

jak cichy między rodzicami, wchodzę

do mojego pierwszego hotelu, po czerwonym dywanie,

lamowanym złotem, przez drzwi z brązu

jest 23 czerwca 1963 roku

duńskie słońce za naszymi plecami

wycierało deszcz z bruku

mój cień był cięższy niż moja zielona walizeczka

i zobaczyłem, nagle się postarzawszy

że moi rodzice, obcy, są młodsi ode mnie

recepcjonista wręczył im magiczny klucz

a ja, struchlały i nieśmiały, czułem się jak pingwin

w klatce słonia, pamiętając czasy

które miały dopiero nadejść

 

po raz pierwszy smak śmierci:

dzieci które śpią w hotelach

śnią jak dorośli

 

Mayday Inn, Hong Kong

wolę małe pokoje

duże pokoje wytrącają mnie z równowagi

gubię się między łóżkiem i łazienką

okno jest za daleko

a ten żyrandol wygląda jak siedem księżyców

na pidżinowym niebie

 

dlatego wolę małe pokoje

duże pokoje wytrącają mnie z równowagi

w dużych pokojach jestem smutny

nie mogę znaleźć portfela

nie mogę znaleźć ciebie

nie mogę znaleźć zegarka

nie mogę znaleźć kapelusza

śpię jak zając pod miedzą

moje sny są nudne

nie mogę znaleźć parasola

nie mogę znaleźć klucza

nie mogę znaleźć harmonii

nie mogę nawet znaleźć siebie

więc zawsze proszę o najmniejszy pokój

dostałem go

dostałem go wreszcie

meble drewniane lakierowane na biało

 

Te wiersze są o bezdomności, która jest naszym udziałem, na którą nie ma rady. Z hotelu można wyjechać tylko do innego hotelu. O tym jest ostatni, dwunasty wiersz amfilady.

 

Lutetia, Paryż

kiedyś nie mogliśmy się pozbierać

wreszcie znaleźliśmy spokój

w hotelowym lobby bez zegarów

przed kominkiem bez ognia

my, kiedyś niespokojni, nie

tęsknimy za innym miejscem

bo tu jesteśmy u siebie

boy hotelowy przy fortepianie

gra naszą piosenkę

deszcz drzemie w czarnych parasolach

a słońce żarzy się w zapomnianych popielniczkach

podczas gdy mimowolni goście, ci którzy tylko

wpadają jak po ogień, czekają na

klucz, taksówkę, windę, boga i rachunek

chcą wiedzieć, kiedy kończy się dzień

i zaczyna noc

byliśmy kiedyś jak oni

ale już nie, już nie

osiedliśmy

kiedyś byliśmy zagubieni

w końcu odnaleźliśmy się

w lobby bez zegarów

wazon odnalazł różę

butelka odnalazła wino

jesteśmy teraz więcej niż kochankami

jedno jest czasem drugiego

 

ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK

Warto również przeczytać...