fbpx
HOME
Ewa Bieńkowska

Goethe i kręgi ludzkie

Tym razem nowy rok nie zaczął się obiecująco i dlatego takie znaczenie miało to, czego się uchwycę dla odczynienia złych czarów. To rzecz najwyższej wagi: co do siebie przywołam, by rozluźnić napiętą nitkę wiążącą mnie ze strefą cienia, zalegającą tuż za moimi plecami, w najświeższej przeszłości. Wiążącą mnie z cieniem, o którym tak czy owak nie da się zapomnieć, lecz którego ekspansji w przyszłość wolno – należy? – się przeciwstawić…

Biografia Goethego Rüdigera Safranskiego okazała się dobrym wyborem; zresztą czekała na kufrze w korytarzu, gdzie pewne książki leżakują jak butelki wina. Sztuka pisania biografii została przez niego opanowana po mistrzowsku i każda kolejna książka tego typu wprawia mnie zwykle w nastrój łączący ekscytację czytelnika powieści przygodowych i poufałe skupienie nad sprawami uznanymi za własne. Biografie Safranskiego można czytać na dwa sposoby. Albo idąc za sugestiami, które z tylko jemu właściwą lekkością czerpią materiał z historii kulturalnych środowisk XIX-wiecznych Niemiec. Albo, drogą bardziej osobistą, szukając ucieleśnienia dla tych figur niemieckiej kultury, które przyciągają mnie szczególnie. Pasjonują – a mogą nawet trochę przerażać – swoim poetyckim (że tak to nazwę) radykalizmem. Jako pierwszy rodzaj lektury podaję biografię Schopenhauera; jako drugi książkę o Nietzschem.

Te biografie, które już mam za sobą, odznaczały się wspólnym rysem: ukazywały niemieckich mistrzów myśli i słowa jako zdecydowanie odrębnych od pisarzy pracujących w innych językach, w innych klimatach narodowych. Wyodrębniały ich jako niemieckich. To jest również siła Rüdigera Safranskiego: bez grzmiącego zapowiadania pracuje nad tą swoistością i sposobami jej ujawniania się uprawiając tradycyjny gatunek literacki „życie i dzieło”. W dziele o Goethem osiąga prawdziwe mistrzostwo. Byłam na to uczulona z wielu względów. Również dlatego, że te same czasy – koniec wieku XVIII, początek XIX w innym kraju: we Francji – to w jakimś stopniu moje pole nauczycielskie.

Ale musiałam odpowiedzieć sobie na pytania bez porównania ważniejsze, związane ze strategią lektury. Musiałam ustalić ze sobą, jak mam właściwie czytać, co mam uczynić ruchomą wskazówką tych godzin, dni, które spędzę nad książką. Jest ona tak gruba – sama tylko opowieść to 724 strony dużego formatu – że narzuciła się potrzeba jakiegoś gospodarowania tym gigantycznym przedmiotem, jaki zostanie mi zaprezentowany.

Największy poeta niemiecki! Jeden z największych poetów kultury zachodniej! – to obezwładnia. Kłopot w tym, że my, zwykli czytelnicy, jesteśmy skazani na przekłady i to nie tajemnica, że w naszym języku z przekładami poetyckimi nie jest najlepiej. Właściwie należałoby się dziwić: polszczyzna jest giętka, zindywidualizowana, posłuszna… Miłosz twierdzi, że nie ma w niej własnego poczucia rytmu, kośćca rytmicznego, słaby jest puls, który w przekładach bywa obezwładniany przez silniejszego językowego partnera. Safranski oszczędnie przytacza fragmenty wierszy swego bohatera. Zajmuje go on pod innym kątem: jako człowiek swojego czasu, mieszkaniec ziemi, na której został postawiony i, wobec której jego ciekawość była nienasycona. Do mnie należał wybór… jeśli już trzeba dokonać wyboru z racji ograniczonej dla każdego z nas przestrzeni, którą potrafimy intelektualnie zasiedlić. I tak dla przykładu: czy skupić się na liniach przewodnich, które prowadzą do możliwych interpretacji Faustaczy Lat nauki i lat wędrówki Wilhelma Meistra; czy zatrzymać się przy postawie twórcy wobec ważnych dziejowych zjawisk… W długich i mądrych książkach skupia się zwykle wieloraki rodzaj materii, można ją dla siebie rozmaicie przykrawać. Sposobność narzuca się sama. Biografia nosi podtytuł Życie jako dzieło sztuki. Zwykle nie lubię tego określenia, nasuwa na myśl pretensjonalne figury z okresu zwanego w XIX wieku dekadentyzmem, zachwyt nad renesansowymi kondotierami; albo, na przeciwnym biegunie, pretensje hrabiego de Montesquiou, przyjaciela Prousta, który wystrojem salonu i doborem bibelotów do fraka tworzył nieprześcignione dzieła sztuki. Ale Goethe sam przywiązywał wagę do tego rozróżnienia: twórczość ma swoją wartość, to rzecz oczywista, ale czyż nie jest ważniejsze życie? Przed młodym człowiekiem rozciągają się lata, okoliczności, wydarzenia, z którymi trzeba coś zrobić. Nie przeżywać ich byle jak, lecz uczynić z nich dźwignię do rośnięcia. Do rozszerzenia własnego spojrzenia, do głębszego zaczerpnięcia oddechu. Safranski na oddzielnej i ostatniej stronie, być może jako epigraf całej książki, wyodrębnia fragment listu poety do młodszego przyjaciela Karla Reinharda: „To, jak żyjesz, jest lepsze niż to, co piszesz”. Ma na myśli siebie. Ale jakimi kryteriami mierzyć „dobroć” życia przykładając ją do „dobroci” dzieła? Ten wątek przewija się przez biografię, świadomie już od podróży do Włoch – prawdziwej szkoły życia – czyli od drugiej połowy lat osiemdziesiątych XVIII wieku. Opisując pewne epoki w życiu Goethego biograf wydobywa ten rodzaj istnienia wzmożonego, podniesionej temperatury egzystencjalnej, nawet gdy nie jest oczywiste, że „dzieło” musiało na tym skorzystać. Tak w przypadku wyprawy do Italii albo przyjaźni z Schillerem, do której wrócę.

Nie ma wielu artystów, których życie byłoby tak podziwiane, jakby niezależnie od twórczości. Pomyślmy o tych, których egzystencja może być uznana za udaną. Co to znaczy? Za łatwą, płynną, nie przeszkadzającą im w twórczości? Czy ciekawą, wypełnioną pasjonującymi wydarzeniami? Czy ukoronowaną szacunkiem, uwielbieniem współczesnych? Życie Bacha jako arcydzieło? A życie Giotta? Życie Prousta? Tomasza Manna?

O Goethem wiemy dużo. Od młodości środowisko, przyjaciele, znajomi, przypadkowi świadkowie, utrwalali jak najwięcej dotyczących go szczegółów. W ostatnich dziesięcioleciach przed śmiercią nastąpił spadek zainteresowania opinii publicznej, był wtedy w konflikcie z szerzącą się ideologią nacjonalistyczną. Ale po śmierci kult zaczął się szerzyć jak pożar – rychło wszyscy Niemcy już wiedzieli, że posiadali największego poetę na przestrzeni stuleci i to w skali europejskiej. Nawet Nietzsche przychylił się do tego zdania.

A przecież da się spojrzeć inaczej: ten mieszczanin z wrodzonym zmysłem hierarchii we wszystkich rzeczach, korzący się przed jego wysokościami, trawiący cenne lata życia na urzędniczeniu w książęcej biurokracji, z rezultatami zaiste śmiesznymi (zalana kopalnia, która miała być przedmiotem dumy, odebrany mu w końcu przez intrygi teatr…), naznaczony poczuciem nierówności stanowej pomimo urodzenia w Wolnym Mieście Rzeszy… Może taki właśnie podobał się rodakom i w XIX-wiecznych powieściach edukacyjnych, przeznaczonych dla gimnazjalistów i opowiadających o wchodzeniu młodzieńców w życie, mógł służyć za niedościgły wzór.

W każdym razie materiału jest mnóstwo, da się z niego ułożyć wiele równoległych powieści mniej czy bardziej wychowawczych: Goethe natchniony wyobraźnią uczony, przeciwstawiający się mechanistycznym nurtom współczesności; Goethe wolny duch ponad przesądami, ale też duch pobożny, dostrzegający boskość w każdej cząstce materii; Goethe nowoczesny myśliciel między Spinozą i Kantem; Goethe nałogowo zakochany; Goethe rokokowy na malutkim dworze malutkiego państewka Weimar… Opowieść Safranskiego jest nie tylko bogata i szczegółowa. Odzwierciedla się w niej kultura biografa i duża zaprawa w pracy nad cudzymi życiorysami.

Goethe jest stale, we wszystkich epokach życia, otoczony ludźmi.  Coraz to innymi, zmieniającymi się przez lata. Czasem są długo ci sami, zachowani z młodości, z lat nauki i wędrówki, ale i oni podlegają wymianie. W tym aspekcie biografii dostrzegłam ciekawe złoża. Bogactwem tego młodzieńca, mężczyzny, starca jest również (przede wszystkim?) świat ludzki, jakim był otoczony, jakim umiał się otaczać. I tak postanowiłam moją noworoczną lekturę skupić na ludzkich kręgach wokół Goethego. Podstawę do takiego czytania poddał już poeta w moim ulubionym dziele jego dojrzałości, o tytule tłumaczonym u nas tak niezręcznie: Zmyślenie i prawda. Bo przecież o Dichtung tu idzie, które wcale nie jest przeciwstawione prawdzie…

To prowadzi do wielkiego pytania, którego on sam był całkowicie świadomy: ile i co zawdzięczam osobom, które przesunęły się przez moje życie. Jest i miejsce (za skromne, wydaje mi się) dla rodziny, nieco sfiksowanego ojca, słonecznej matki, siostry Kornelii przeznaczonej do nieszczęsnego losu. Są koledzy szkolni. Są starsi i mądrzejsi, uznani z początku za mistrzów. Są wielkie umysły epoki, z których on potrafi korzystać, ale też umie oddalić od siebie, kiedy relacja przestaje być pożywna. Są arystokraci, z którymi stosunki muszą być wieloznaczne: jest im podrzędny, ale i jest przyczyną ich narodowej chwały. Zapewniają mu więcej niż dostatnie życie oraz społeczny blichtr; z drugiej strony trzymają za wstążeczkę uwiązaną do nogi. Są kobiety, bardziej i mniej wyraziste, ale czujemy, że wszystkie były niezbędne i dla wewnętrznego rośnięcia, i dla cudownych erotyków o bardzo różnym stylu, którymi nas obdarzał w różnych epokach.

Tak zarysowały się w mojej wyobraźni ruchome koła wokół Goethego, gdzie każdy element jest właściwie niezastąpiony a jako część rządzi zarazem całością rosnącego dzieła sztuki.

Przypatrzmy się z bliska. Kręgi są bliższe i dalsze, lecz nie tkwią w bezruchu. Podlegają dynamice rozwoju bohatera opowieści. Niektórzy mędrcy czy mędrkowie, czczeni w latach studenckich, zgubią się potem w nieistnieniu; postaci otoczone wpierw nieufnością a dzięki trafowi zbliżenia okażą się cennymi sprzymierzeńcami. Klasyczny stał się przykład baronowej Charlotte von Stein. Wielka dama na dworze weimarskim obudzi w młodzieńcu, ledwo się tam znalazł, miłość w stylu adoracji, opartą na całkowitym podporządkowaniu. Trzymała go pod swym czarem od pierwszych dni aż do podróży włoskiej, która prawdę mówiąc była przede wszystkim ucieczką przed tą miłosną niewolą. Niemieccy profesorowie zachłystywali się: to ona ucywilizowała genialnego dzikusa, uduchowiła człowieka zmysłów. Nic podobnego. Oficjalnie spełniła rolę jaką odgrywa Ifigenia wobec nieoszlifowanego brata Orestesa – nauczyła go wyższej obyczajności, najczystszego kwiatu kultury. Obyczajności opartej na wyrzeczeniu. To będzie później ważne dla niego, choć inaczej ważne niż za czasów baronowej, w koncepcji samowychowania poety. Wysłuchał więc do końca i przepracował dla siebie nauki weimarskiej sawantki. W jej przypadku była to również odmowa spełnienia erotycznego, na którą Goethe zgadzał się do czasu. Do czasu podróży do Rzymu, która otworzyła przed nim pełną zmysłowość. Co wystarczyło, by podporządkowanie się pani von Stein prysło jak bańka mydlana. W tym momencie kończy się też przyjaźń. Baronowa będzie odtąd informowała swoich bliskich, że do jego poezji zawsze gdzieś się musi przykleić trochę błota. Tragedia o Ifigenii w Taurydzie została ukończona we Włoszech. Goethe nigdy się nie odżegnywał od żadnego z przebytych etapów. Ale tu można powiedzieć „exit pani von Stein”. Nie cynicznie, że nie była już potrzebna – ten typ gruboskórności rzeczywiście nie był cechą poety. W biografii Safranskiego wiele wydarzeń, towarzyszących rozpadającym się przyjaźniom, świadczy o jego delikatności. Zerwała ona, gdy w reprezentacyjnym domu na Frauenplan zajęła miejsce młoda gospodyni, znaleziona przez Goethego jako fabryczna robotnica.

Na drugim miejscu trzeba chyba postawić Herdera. Zawsze mnie frapował związek z tą wybitną postacią niemieckiego Oświecenia. To przykład człowieka ważnego, w pewnym okresie bardzo ważnego, z najbliższego kręgu – i który z czasem znalazł się w rozdźwięku z młodszym przyjacielem i odpłynął na dalszy plan. Z początku odsuwany ostrożnie, aż staje się coraz bardziej obojętny. W dodatku jako odsunięty popada w zrozumiałe rozgoryczenie. Pod koniec życia Herdera Goethe stał się dla niego postacią niemal podejrzaną.

Zaczyna się od okresu strasburskiego poety. Miał studiować, a spędzał czas w wesołej kompanii, na niekończących się dyskusjach i na sielskich miłostkach. Poznaje Herdera, wykształconego na pastora, z bardzo poważnymi poglądami na historię i na los dziejowy Niemiec. To on przekazał mu swój entuzjazm dla sztuki gotyckiej, dla jej niemieckiego rodowodu – żarliwość rozpaloną w młodzieńcu przy okazji wspinania się na wieżę katedry strasburskiej. Zachwycony i katedrą, i Herderowską teorią o germańskiej specyfice sztuki średniowiecznej, Goethe zaczął pisać rozprawę na ten temat; nie ukończył jej. Odtąd przyjaciel-myśliciel stał się na długo wzorcem dla młodszego, jego zdanie się liczyło. Wydaje się, że Goethe intelektualnie przyznawał mu pierwsze miejsce przed sobą. Ale Herder i na dodatek jego pełna pretensji żona, przyjęli na wiele lat miejsce nadzorców przy niesfornym wychowanku. Całość korespondencji między dwoma przyjaciółmi, listy Herdera do wspólnych znajomych muszą być pod tym względem bardzo smakowite. Co do mnie, znam jedynie jej malutką cząstkę, listy wymieniane z okazji podróży włoskiej.

Co do Włoch, niewiele starszy mentor od początku, jak gdyby, nie rozumie o co chodzi młodszemu. Oczywiście, klasyczne źródła kultury to rzecz ważna, powiada. Ale ten hałas na temat niezwykłości „życia włoskiego”! Na temat wyjątkowego samopoczucia podróżnika z Niemiec, zanurzonego w rzymskim czy neapolitańskim tłumie!… Niepokój wzrasta, gdy Goethe zaczyna interesować się estetyczną stroną katolicyzmu. Co dla kogoś tak wszechstronnie jak on ciekawego było nie do uniknięcia – w kraju, gdzie na znaki religii „papistowskiej” natrafiało się na każdym kroku. Wędrowca najbardziej uderza splecenie budowli, znaków religijnych, napotykanych w miastach i na wsiach, z pomnikami antyku, umiejętność wykorzystywania szczątków starożytności dla podniesienia i ozdoby katolicyzmu. Chociaż podkreśla, że dewocyjne tematy, jak męczeństwo świętych, oraz naturalizm w przedstawianiu życia ludu odrzucają go, to sama zasada wprowadzania sztuki do świątyń, zużytkowania obrazów i rzeźb dla kształtowania uczuć wiary oraz kościelne patronowanie żyjącym artystom znajduje w nim entuzjastę. Podobnie z „ceremoniami” – a wiemy, że to był istotny temat w polemikach antykatolickich. Lecz jak nie być wrażliwym na wielobarwne pochody kleru, ustrojone relikwie, moc religijnych symboli; jak nie zachwycić się liturgią, tym bajecznym baletem, zwłaszcza gdy towarzyszy mu wspaniała muzyka, anielskie chóry… Czyli dokładnie to co musi być obrzydliwością dla prawdziwego protestanta. Gdy po wypadzie do Neapolu i na Sycylię Goethe powraca do Rzymu, jest akurat święto Piotra i Pawła. Przyjaciele zaciągnęli go na Kwirynał. To rzadki dzień, gdy jedna z siedzib papieskich jest dostępna dla ludu. Wędrowiec nie potrafi się dość napatrzeć: korowody kardynałów i biskupów, dostojników i ambasadorów, lśniąca lektyka papieża, na ścianach pałacu nieprzeliczona liczba obrazów, rzeźby antyczne… Opisuje to powiernikowi Herderowi w radosnym tonie jako incydent w podróży. Reakcja jest natychmiastowa. To wylew argumentów antykatolickich, mających umocnić chwiejącą się jakoby wiarę Goethego. Włochy są niebezpieczne dla niepoważnego poety! Trzeba go chronić przed chytrością rzymskich manipulatorów. W podobnym duchu pisze pani Herderowa. Ofiara tych zabiegów jest wyraźnie słabego charakteru: właściwą odpowiedzią powinien być natychmiastowy powrót do luterańskiej ojczyzny!

Goethe daje się schwycić i w następnym liście sumituje. Zapewnia, że nic zdrożnego nie przychodzi mu do głowy, pozostał taki jakim był, przywiązany do wolnościowego ducha swojej ziemi. Jakiś czas potem Herder uda się osobiście do Włoch, jak gdyby chciał sprawdzić, skąd mogło wziąć się zagrożenie. Kraj mu się nie podobał, wrócił skwaszony. Nie był to najlepszy środek dla zachowania przyjaźni z poetą. Gdy nieco później Goethe zastanawiał się nad publikacją Elegii rzymskich, nawet po odłożeniu na bok wierszy „priapicznych”, nie wchodziło w grę pokazanie ich w rękopisie Herderowi. Otrzymał je natomiast Schiller, nowa gwiazda na widnokręgu Goethego, nowy i na lata najbliższy krąg w jego życiu. Elegie były przeznaczone do elitarnego czasopisma „Die Horen”, którym Schiller kierował. Znamy pełną obrzydzenia reakcję pani von Stein, kiedy wyszły drukiem. Herder pisał swym bliskim, że jest w nich „zapach burdelu”.

Safranski odnotowuje, że później miało miejsce powtórne zbliżenie, ocieplenie relacji, aż na dobrych wiele lat przed swoją śmiercią Herder znika z planu. Całość tej opowieści o niezwykłej, ale w końcu nietrwałej przyjaźni pozwala przypuszczać, że to nie Goethe odrzucił swego dawnego mentora.

Uderza mnie, że schemat stosunków z Herderem odbija się w innych relacjach intelektualnych poety. Entuzjazm przy pierwszym spotkaniu i zawarciu znajomości, przyjaźń rozwijająca się przez pewien czas – i w pewnym momencie ostudzenie – oddalenie się poety. Jak gdyby uświadamiał sobie, że wpływ każdego z tych uczonych mężów, którzy naznaczyli epokę swoimi dziełami, niekoniecznie czy nie na długo jest dla niego korzystny… Albo że niektórzy z nich za bardzo chcą go sobie podporządkować i już w nim widzą coś w rodzaju ucznia i krzewiciela. Taka była sytuacja z dwiema postaciami, ważnymi w pewnych okresach dla jego rozwoju: z Jacobim i Lavaterem. Pierwszy wciągnął Goethego w ważne wydarzenie intelektualne oświeceniowych Niemiec: spór o Spinozę. Spór, rozpięty między skrajnymi wersjami: Spinozą ateistą i „człowiekiem pijanym Bogiem”, miał w Niemczech duże znaczenie. Budził niebywałe emocje. Oskarżenie Spinozy o „bezbożności” dla jego wielbicieli mogło oznaczać osobiste zagrożenie i wielu odrzekało się od niego publicznie. Safranski twierdzi, że te polemiki miały echa jeszcze w pierwszej połowie XIX stulecia i przyczyniły się do uwolnienia filozofii i nauki od teologii. Goethe, który lekturę Spinozy (nie wiemy na ile staranną) przeżywał bardzo emocjonalnie, został przez Jacobiego publicznie zaliczony do adeptów interpretacji bezbożnej – więc ostatecznie do ateistów. Jako dowód posłużył młodzieńczy poemat Prometeusz, wyzwanie rzucone bogom, podany do druku bez upoważnienia autora. Goethe, który wysłał utwór Jacobiemu zobowiązując go do dyskrecji, był oburzony i pewnie zaniepokojony. Autor biografii jest zdania, że jednak takie było ostatecznie jego stanowisko i że to rozumienie Spinozy odbijało własne przemyślenia poety.

Z mieszkającym w Zurichu słynnym kaznodzieją Lavaterem, „rybakiem ludzi”, jak go nazywano, powtórzyło się coś podobnego. Olśnienie w chwili spotkania, gdy jeszcze się nie znając padli sobie w ramiona. Zachwyt Goethego dla wypracowanej przez Szwajcara nauki, był posunięty aż do pragnienia współpracy – i potem nastąpił odwrót, w którym czuło się zażenowanie i niejasne poczucie winy. W późniejszych latach minął go na ulicy Zurichu udając, że nie poznaje… Szło o wymyśloną przez Lavatera teorię nazwaną fizjognomiką. Odczytywała ona cechy charakteru osoby, jej temperament, talenty, cnoty i wady, niejako samą istotę jednostki w jej psychicznym wyposażeniu – poprzez rysy twarzy, czyli cechy fizyczne. Innymi słowy, zbrojni w tę metodę przechadzalibyśmy się wśród bliźnich odgadując ich naturę, ich sekrety w jednym rzucie oka. Co na wierzchu, to w środku! Marzenie o całkowitej przezroczystości drugiego, sen o przyleganiu do siebie fizycznego i duchowego – wreszcie spełnione! Nie będzie już mowy o skrywaniu się, oszustwie, hipokryzji! Człowiek przed człowiekiem będzie stał odkryty, ujawniony. Jest od czego doznać zawrotu głowy… Lavater kompletował seriami portrety różnych osób, które analizował, anonimowe, lecz brane z konkretnych obserwacji. Zapraszał przyjaciół do wzbogacania jego ksiąg portretami sporządzanymi na własną rękę. Otóż Goethe zapalił się do propozycji. Mógł być wrażliwy na to splecenie elementów przeciwstawnych w człowieku, na ideę ich lustrzanego odbijania się w sobie. To również należało do marzenia o jedni, która jakoś znosi podwójność, obcość, którą możemy odczuwać w samych sobie na myśl o własnym fizycznym kształcie. Biograf nie podaje bliżej jak wyglądały prace nowego adepta dla wzbogacenia dzieła szwajcarskiego pastora, dzieła pomyślanego zresztą jako zbiorowe. Wreszcie rozejście było nieuchronne. I ten wstydliwy moment na ulicy w Zurychu…

Tak dochodzę do bodaj najważniejszego związku w jego dojrzałości. Więzi przede wszystkim intelektualnej, ale której intensywność nieuchronnie angażowała uczucia na wielu poziomach ludzkiego obcowania: podziw, wymienność bliskości i obcości, zdumienie dla filozoficznych zdolności drugiego, troska wobec jego kruchości fizycznej i moralnej czystości, wreszcie lęk o stan zdrowia młodszego kolegi. Były to lata relacji szczęśliwej i intensywnej, jak się zdaje bezchmurnej. Studiując korespondencję Schillera z powiernikiem Körnerem, autor biografii kreśli niezwykle ciekawą historię między dwoma twórcami, historię, która mogłaby się nie zdarzyć.

Obserwując z oddalenia działalność tajnego radcy i ministra stanu, Schiller łapał się na uczuciu nienawiści… Tamten – ulubieniec Fortuny! Wszystko otrzymywał od razu i za darmo, podczas gdy młodość przyszłego dramaturga była ciągłą walką. Walką z ubóstwem i niskim pochodzeniem, z upokorzeniami w szkole wojskowej w kraju rządzonym przez despotyczne książątko. Drobiazgowa dyscyplina, kary na każdym kroku, przypominanie dumnemu uczniowi i podwładnemu o jego beznadziejnej zależności. I te bolesne historie, gdy młody autor wyrywa się na noc w sekrecie na premierę swej pierwszej sztuki, wiedząc, że za wszelką cenę musi wrócić przed otworzeniem bram. Skończyło się na krótkim uwięzieniu.

Poziom zranionego artysty, głębia egzystencjalnej strategii odsłania się w jego reakcji. Zdaje sobie sprawę, że ta nienawiść zatruwa go, zamyka w jałowej obsesji. Jeśli chce się rozwijać swobodnie, musi się od niej uwolnić. A jak się pozbyć jadu? Jest jedna odpowiedź: należy pokochać przedmiot swego urazu. Zbyteczne dodawać w tym przypadku, że osoba znienawidzona musi od początku nosić w sobie cechy, które umożliwiają taką operację odwrócenia biegunów namiętności. W oczach Schillera wielkość Goethego jest oczywista, jego dzieła to wspaniały dar jakim może się poszczycić poezja niemiecka. Jedyne rozwiązanie: kochać go.

Schiller czeka na okazję, która zarysuje się, gdy z Berlina przenosi się do Jeny, gdzie zresztą Goethe polecił go władzom uniwersyteckim. W tym samym momencie Goethe bije się z myślami: ten młody człowiek, bardzo utalentowany, wydaje mu się drażniący z wywrotowym poglądami i zuchwałym temperamentem. Ale jak jasne i przekonujące ma idee! Goethe znalazł się w okresie, gdy filozofia zaczyna go pociągać; przez minione dziesięciolecia wydawała mu się obca i niepotrzebna. Być może tak się zaplątał w swoich poszukiwaniach naukowych (fizyka, biologia), że porządkujące światło abstrakcji wydało mu się nie do wzgardzenia. Nie było wątpliwości, że tak subtelny szermierz idei jak nowy (i od razu niezwykle popularny) profesor uniwersytetu jenajskiego byłby w tej sytuacji kimś bardzo cennym.

To ładny opis u Safranskiego: spotkanie na prelekcji jednego z jenajskich towarzystw naukowych, Goethe jako gospodarz i starszy robi pierwszy krok, zaczyna się rozmowa – i nigdy się nie kończy. Tyle, że ze śmiercią młodszego, mniej niż przyjaciel uzbrojonego wobec życia.

Już podczas pierwszego niekończącego się spaceru wokół małej i sielskiej wtedy Jeny określają swoje wzajemne ustawienie. Oparte na przeciwieństwie – choć nie mają wątpliwości, że to nie konfrontacja, lecz komplementarność. Tam, gdzie jeden dochodzi do wyniku przez uchwycenie logicznej struktury rzeczy, drugi uzyskuje z nią kontakt przez intensywne spojrzenie, odsłaniające ją w jej autentyczności. Moglibyśmy to dzisiaj nazwać oglądem fenomenologicznym, który obywa się bez pośredniczących instrumentów i kieruje oczyszczoną intuicją. Na tym polegała opozycja Goethego przeciw nowoczesnej nauce w jej zaczątkach, przeciw tendencji do sztucznego rozszerzenia naszych zmysłów: oko ma stanąć wobec Natury nieuzbrojone. Narzędzia pośredniczce między przedmiotem i naszą percepcją deformują tylko rzeczywistość – widać to na przekładzie teorii światła Newtona. To błędna droga: rozbicie promienia słonecznego przez pryzmat! Za takim przekonaniem – niemal wyznaniem wiary – stoi cały jego stosunek do Natury i miejsca w niej człowieka. Nic sztucznego nie może się wkraść między jednostkę a to nieskończone i płodne łono, na którym żyje i umiera. W tym momencie jego egzystencji myślenie abstrakcyjne, chociaż mu obce, wydaje się jednak do zaakceptowania. Siła tradycji, gdzie miejsce filozofii jest niezrównane (przekracza ją tylko teologia)? Magia słów, która łączy filozofię, poezję, alchemię?

Oddanie Goethego od samego początku jest pełne oraz interesowne –  autentyczne, ponieważ interesowne. Potrzebuje tamtego, bowiem w swoich naukowych hipotezach zabrnął do punktu, gdzie myślenie więdnie nie znalazłszy potwierdzenia w konkretnym doświadczeniu. Nie idzie tylko o słynną pra-roślinę, którą poeta wbił sobie do głowy. Stawka jest większa. Metamorfoza roślin, pomysł, do którego był tak przywiązany, to postawienie na jedność i dynamikę obecne w Naturze, unoszącej wszystkie rzeczy i człowieka wraz z nimi ku przyszłości – jak w II części Fausta. Przyszłości jakiegoś wyższego spełnienia. Schiller ze swym historycznym idealizmem, z wiarą w niedającą się ujarzmić ideę wolności mógł być mu sojusznikiem. Jako filozof miał umiejętność porządkowania i wyprowadzania na światło nieprzejrzystych dla siebie intuicji.

W listach Schillera, listach Goethego badacz śledzi tematy rozmów, ich osobistą i ponadosobistą logikę. Są one pomocą do wniknięcia w intensywny okres twórczości jednego i drugiego. W podwójny komentarz: ten, którym pisarz opatrywał własne pomysły, przekazując je przyjacielowi, i ten, który dorzucał drugi, powiernik. Najciekawszy wydaje się inny jeszcze element: głód wymiany, poczucie stawania się w oczach drugiego. Niekoniecznie w stanie niepewności siebie, stanie nie takim zresztą rzadkim u obu. To głód spokrewniony z jakąś utopią antropologiczną, gdzie jeden i dwóch, jeden i dwoje to prawdziwe spełnienie, właśnie dlatego, że w ten sposób pojawia się obietnica przyszłego rozwoju. Nie dziwię się, że dla dynamicznego naturalisty, jakim był Goethe, również zapłodnienie i rośnięcie płodu było obrazem i podobieństwem tego połączenia i rozwoju, jakie dają szczęśliwe spotkania w kulturze…

Poza związkami erotycznymi, ale i biorąc je pod uwagę, był to bodaj krąg najbliższy; historycy są zgodni co do tego: odejście Schillera Goethe przypłacił chorobą. To był jedyny intensywny związek przerwany śmiercią, który się jeszcze nie wypalił i dlatego spowodował załamanie tego, który pozostał. Jak wypalił się na długo przed jej śmiercią quasi-miłosny stosunek do siostry Kornelii, urzeczenie panią von Stein, przyjaźń z Herderem… W państewku weimarskim huczało od plotek na temat częstych spotkań, wielotygodniowych nawet sesji rozmów w domu Goethego. Jedyny praktyczny owoc obcowania był jednak częściowo niewypałem. Pismo „Die Horen”, pretekst do zbliżenia, nie rozprowadziło po Niemczech idei wysokiej kultury i nie udało się nawet jako almanach wybitnych tekstów, mimo uczestnictwa Goethego, który posłał ocenzurowane Elegie rzymskie i fragmenty Wilhelma Meistra. Śmierć tak niezastąpionego przyjaciela, w rozkwicie wiosny, po jedenastu latach gęstej wymiany, musiała być ciężką próbą. Zapewne jedną z tych, które on uważał za potrzebne do rośnięcia? Tomasz Mann był przekonany, że tak wczesna śmierć przyjaciela – w czterdziestej piątej wiośnie życia! – napełniała Goethego gniewnym zniecierpliwieniem: on na coś takiego by sobie nie pozwolił.

Safranski podkreśla, gdy się nadarza okazja, dobroć bohatera swojej książki, jego wzruszającą „normalność”. Choćby czułą więź z najwierniejszym z wiernych, tym, który mu pozostał na stare lata, gdy stracił rodzinę i przyjaciół. Był to Zelter, adresat i nadawca ogromnej korespondencji. Troskliwy jak brat, którego Goethe nie miał. Był mistrzem murarskim, który stał się bogatym przedsiębiorcą i mógł wtedy dać upust swej namiętności do muzyki. Został nadwornym kompozytorem na Frauenplan, pisał melodie do wierszy Goethego. Tak bardzo podobały się one poecie, że nie raczył odpowiedzieć na przesyłkę Schuberta zawierającą pieśni, które dziś są dla nas niedoścignionym cudem muzycznej translacji, fenomenem splecenia melodii i języka. Ucho Goethego – zbyt staroświeckie? Duma człowieka słów, który nie chciał, by muzyka wzlatywała zbyt wysoko?

Ale ostatnim, który odwiedzał go dzień po dniu, do końca, dla spisywania tych najcenniejszych słów, był Eckermann, gorliwy i pokorny, zasłużony dla potomności swoimi Rozmowami z Goethem, które zakończył w dniu zgonu, uchylając całunu, opisem majestatycznego ciała starca. Gospodarz i chlebodawca, obficie dzielący się z nim rozmyślaniami, traktował go jednak dziwnie niedbale i trzymał do końca na głodowej pensji. Co Safranski również odnotowuje.

To najbardziej zagadkowa strona osobowości: jego stosunek do ludzi, to co w nim było trwałe i co zmieniało się przez lata. Żywy, intensywny, nastawiony na branie, ale też – choć nie zawsze w późniejszym wieku – na dawanie; zagarniający, ale i giętki, podatny na współdziałanie, na czasowe podporządkowanie. Ale to już zależało od poziomu osoby i również od momentu, mniej czy bardziej szczęśliwego, w którym zjawiła się w jego życiu. Wszyscy przyznawali: był urzekający. Jako młody czarował wszystkich, mężczyzn i kobiety, nie można było odwrócić od niego wzroku. Egzaltowany, z lekką domieszką szaleństwa. Jako dojrzały przestał budzić ciepłe uczucia, tak stał się wyniosły i niedostępny. Taki się pokazał Lotcie Buff, gdy odwiedziła go po latach w Weimarze oraz wielu młodym poetom przyjeżdzającym z hołdami. W starości mógł zarazem wzruszać i imponować jasnością umysłu, ciekawością dla wszystkiego. Zdumiewać charakterem, który uważano za coś jedynego w swym rodzaju: połączenie godności i spontaniczności, powiedziałabym, czegoś prawie dziecinnego i królewskiego. Niezważanie na małostkowość, gdy nawiedzały go stany miłosnego natchnienia.

Postać z Szekspira, której zabrakło w spisach osób u angielskiego dramaturga – ani z tragedii, ani z komedii. Z jakieś innej gry. Inna wersja Prospera? Stary Goethe swoją ostatnią miłość do młodej dziewczyny rozgrywa w salonach modnego kurortu, wypełnionych książętami, ambasadorami, wysłannikami paru cesarzy. Obserwują to całe Niemcy, wstrzymując dech. Ale otacza go osłona niedopuszczająca innych do wewnętrznej sfery, gdzie dopełnia się, być może, liryczny sens jego życia. Czy wtedy po raz pierwszy inni przestali się dla niego nie liczyć?

Dlaczego książkę Rüdigera Safranskiego czyta się z takim uczuciem przyjemności i pożytku? W końcu, jeszcze przed jej zamknięciem zostałam doprowadzona do tego pytania. Odpowiedź częściowa nie jest trudna. Jest pisarzem utalentowanym, przed przystąpieniem do dzieła porządnie się napracował, stopień przyswojenia materiału czy też wżycia się w temat jest tu zaiste dość wyjątkowy. Uderzająca jest jego kultura historyczna i językowa, i – oczywiście! – dar narracji. Bez tego ostatniego, gdzie prostota spiera się o pierwszeństwo z subtelną grą elementami tematu, książka mogłaby się stać w kontekście niemieckim wykonaniem banalnego zadania. Jest czymś znacznie większym. Każde zdarzenie życiowe i intelektualne dotyczące bohatera osadza się od razu w panoramie utkanej przez historię Niemiec i Europy na przełomie stuleci. Dzieje rodu mieszczańskiego z cesarskiego miasta Frankfurtu, stosunki między państewkami, z których każde inaczej formuje swoich poddanych, inaczej zaznacza swoją obecność w aktualności świata.  Pomyślmy, że całkiem niedaleko, w Lipsku, ledwo się Goethe urodził, umiera Jan Sebastian Bach… Feudalna struktura Rzeszy nie oszczędzi mieszkańcom wzruszeń związanych z rewolucją francuską i niebezpieczeństw kampanii napoleońskich. W starszych latach poeta będzie w jawnej opozycji z tym, co w Niemczech młode i zwrócone ku przyszłości. Stanie się unzeitgemäße jak mówił Nietzsche. Safranski próbuje pokazać, że – dalej wedle formuły Nietzschego, choć nie posługując się tym zestawieniem – jest on nie tyle z jutra, ile z pojutrza. W ten sposób interpretuje zakończenie Fausta: oczekiwanie nowego świata, gdzie nauka i technika będzie na usługach zbiorowości. Ale, wskazuje autor biografii, ta właśnie przyszłościowa wizja rozbija sobie łeb. Faust, pogrążony w marzeniach, oślepł i szykowany mu grób bierze za gigantyczną pracę dla przyszłości. Drwina, zdaniem Safranskiego, posuwa się dalej, ogarnia scenę „katolickiej” apoteozy tego, co się wiecznie trudzi. Biograf wywraca na nice szkolny optymistyczny wydźwięk Fausta i jego syntetyzujące pretensje. Wszystko miało się tu spotkać pod piórem mistrza: antyk, chrześcijaństwo, współczesność. Myślę, że nad tym należy się dopiero zastanowić, argumenty biografa nie są przekonywujące. A może prowadzą do całkiem innego potraktowania samego gatunku dzieła Faust. Tragedia? „Poważny żart” starego poety wodzi interpretatora za nos pośród nierozwiązanych wieloznaczności.

Jeśli Safranski tak dobrze spełnia funkcję pośrednika między nami i swoim bohaterem, to przede wszystkim z tego powodu, że sam jest prowadzony przez jakiegoś dobrego ducha. Jest to duch empatii, życzliwości do osoby, z którą w końcu musiał spędzić wiele lat w intymnym związku, najpierw oddając się przygotowaniom, potem pisząc. Nie przychodzi mu do głowy, że powinien coś rewidować, coś dekonstruować. Wie, ile głupstw, nawet obrzydliwości napisano o Goethem na przestrzeni dwustu lat. Wie również, że każde pokolenie chce dorzucić coś swojego i musi się spieszyć, zanim zejdzie ze sceny. Sam ustawia się w postawie życzliwego obserwatora, nie za blisko, lecz też nie za daleko. Z pełną świadomością, ile historycznego czasu i płynących stąd konsekwencji dzieli go od młodego Frankfurtczyka, potem weimarskiego radcy stanu, podróżnika do Włoch, wielbiciela Napoleona na przekór patriotycznej młodzieży pruskiej, wielkoksiążęcego urzędnika na emeryturze i spóźnionego saint-simonisty… Te elementy należą do opowieści, dodają się do wcielonej strony charakteru poety.

Pod koniec, życie Goethego stało się życiem polemicznym, nie tylko przez jego „niewczesne” oświadczenia, wyrażane samą postawą, przez zachowanie i dobór towarzystwa. Surowy względem Niemiec, prących do zjednoczenia i rozpalonych nacjonalizmem, względem Europy zarazem romantycznej i materialistycznej. Właśnie – nie był nikomu współczesny. Setna rocznica śmierci przeszła niezauważona, w przeciwieństwie do hucznie obchodzonej dziesięć lat później rocznicy Schillera. Był w sam raz do lirycznych deklamacji w salonach i szkołach, ale trudno sobie wyobrazić spadkobierców jego stosunku do rzeczywistości. Przyznajmy: w okolicznościach składających się na jego egzystencję dużą rolę odgrywa szczęśliwy traf, niewytłumaczony przywilej. Nie lubi się tego… Bo przecież nie jest spadkobiercą powieściopisarz austriacki Adalbert Stifter, biedny samobójca. Jego Późne lato miało nawiązywać do Lat nauki Wilhelma Meistra – w atmosferze niezmienności, gdzie świat społeczny naśladuje cykle natury a zdobyczą całego wykształcenia jest dla młodych wiedza o rezygnacji.

Może pojęciem najbardziej spornym jest u Goethego wolność. Dla następnych pokoleń, z naszym włącznie, skandalem pachnie jego całkowite lekceważenie dla politycznego i zbiorowego sensu wolności. Nie rozumiemy jak to możliwe – i w końcu nie jest to zrozumiałe…

To moje sprawozdanie z biografii chce zamknąć przytoczeniem ostatniego akapitu książki Safranskiego: „Co się zaś tyczy wolności, to w wymiarze retoryczno-politycznym nigdy się jej nie domagał, ale po prostu nią żył. Okoliczności zewnętrzne mu sprzyjały. Jednak także w odniesieniu do wolności odziedziczonej prawdziwa jest zasada, że trzeba dopiero na nowo sobie ją wywalczyć, by naprawdę ją posiadać. Goethe swojej wolności używał twórczo. Jest przykładem na to, jak daleko może zajść ktoś, kto uzna, że jego życiowe zadanie polega na tym, by stać się tym, kim jest”.[1]

styczeń 2024

EWA BIEŃKOWSKA

[1] Oczywiście, ta rozsławiona przez Nietzschego formuła dopiero prowokuje do wyjaśnień i komentarzy! Czy wolno mi przyznać, że jej po prostu nie rozumiem?… Jest się – czy staje się?… To odsyła do dwóch całkowicie innych filozofii.

Rüdiger Safranski „Goethe. Życie jako dzieło sztuki”. Tłum. Tadeusz Zatorski. Warszawa, Biblioteka Kwartalnika KRONOS, Fundacja Augusta hr. Cieszkowskiego, 2022. Żeby zamówić kliknij – tutaj.

Warto również przeczytać...