HOME
Marek Artur Abramowicz

Straszne skutki konferencji w Instytucie Maxa Plancka

Przez kilka lat jeździłem regularnie każdej zimy do Garching pod Monachium, aby uczestniczyć w bożonarodzeniowych konferencjach organizowanych przez mieszczący się tam Max Planck Institute for Physics and Astrophysics. Instytuty Maxa Plancka różnych naukowych specjalności znaleźć można w wielu niemieckich miastach. Monachijski zajmował się między innymi astrofizyką czarnych dziur, co jest moją naukową specjalnością. Należał wtedy, i należy dzisiaj, do światowej czołówki. W roku 1991 rozdzielił się na trzy samodzielne instytuty, w tym Max Planck Institute for Extraterrestrial Physics. Reinhard Genzel, jego dyrektor, został w roku 2020 nagrodzony Noblem z fizyki za precyzyjne wyznaczenie z dokładnych obserwacji, że masa obiektu Sagittarius A* (dalej w skrócie SgrA*), czyli czarnej dziury w centrum naszej Galaktyki, jest 4.3 milionów razy większa od masy Słońca.

Tego samego roku Nobla z fizyki dostała Andrea Ghez, także za wyniki obserwacji SgrA*, oraz Roger Penrose — jego nagroda była pierwszym Noblem przyznanym za teoretyczne osiągnięcia dotyczące teorii względności Alberta Einsteina. Penrose dostał nagrodę za ścisły matematyczny dowód, że jeśli w czasoprzestrzeni kolapsującej materii występują „powierzchnie złapane”, a grawitacja materii zawsze „przyciąga” materię do siebie (przypominam: w„ciemnej energii” grawitacja odpycha), to w wyniku kolapsu, w skończonym czasie musi tworzyć się osobliwość, w której kolapsująca materia wypada z Istnienia, kończy swój ontologiczny byt! Wbrew powszechnemu nieporozumieniu, które wywołał Komitet Noblowski nieprecyzyjnym sformułowaniem swego werdyktu, Penrose nieudowodnił, że z teorii Einsteina wynika powstawanie czarnych dziur. Sam Penrose prostował to nieporozumienie wielokrotnie, na przykład w długim wywiadzie dla „Guardiana” tuż po otrzymaniu nagrody.

Friedrich Meyer i jego żona Emmi Meyer-Hofmeister byli profesorami w Garching. Sformułowali kilka idei, znanych i cenionych przez ekspertów, jako fundamentalne aspekty teorii niestacjonarnych dysków akrecyjnych wokół białych karłów. Często ich odwiedzałem, przyjeżdżając do Garching z Kopenhagi, gdzie byłem profesorem w Nordita. Chyba w roku 1992, Friedrich poprosił, abym przed bożonarodzeniową konferencją, która miała trwać od środy do czwartku 16-17 grudnia, wygłosił w poniedziałek i wtorek 14-15 grudnia cykl wykładów o teorii dysków akrecyjnych wokół czarnych dziur dla jego współpracowników i studentów. To miały być cztery dwugodzinne wykłady, rano i po południu, czyli łącznie osiem godzin lekcyjnych — „prawdziwych wykładów, kredą na tablicy”! Z radością się na to zgodziłem — choć bowiem przygotowanie ośmiu godzin takiego trudnego wykładu oznaczało co najmniej dwa tygodnie solidnej pracy, wiedziałem, że jego wygłoszenie będzie dla mnie ogromną przyjemnością, o traumatycznym natężeniu.

Starannie zaplanowałem podróż. Wybrałem pociąg a nie samolot, z powodu walizek, w które w drodze powrotnej zamierzałem zapakować prezenty dla żony Henryki oraz dzieci Weroniki i Tomasza — prezenty liczne, duże i ciężkie — zakupione w ramach monachijskiego Christmas Shopping. Monachijskie przedświąteczne zakupy są równie wstrząsającym zjawiskiem, jak londyńskie, paryskie i nowojorskie. Podróżowanie pociągiem z kilkoma dużymi walizkami nie było natomiast wtedy żadnym problemem, gdyż na każdym dworcu pracowali bagażowi. Zaplanowałem, że najpierw pojadę popołudniowym pociągiem z Kopenhagi do Hamburga. Tam się przesiądę w nocny ekspres Hamburg-Monachium. Zgodnie z tym planem, w hotelu w Garching powinienem być już w piątek 11 grudnia przed obiadem. Piątkowe popołudnie i całą sobotę przeznaczę na zakup świątecznych prezentów. W niedzielę będę odpoczywał w hotelu, przeglądając ostatni raz notatki do wykładów.

Z początku, w moim dokłądnym planie wszystko się krok po kroku udawało. Już w sobotę wczesnym wieczorem stały w hotelowym pokoju w Garching dwie duże walizy i kufer zapakowane prezentami i gotowe do kolejowej podróży Monachium-Hamburg-Kopenhaga za tydzień. Najważniejszą sprawę prywatną już załatwiłem. Następnego dnia, w niedzielę, mogłem się zająć wykładem. Ale postanowiłem pójść od razu, jeszcze tego sobotniego wieczoru, na małą kolację do mojej ulubionej włoskiej restauracji niedaleko hotelu. Tak też zrobiłem. Wracałem z restauracji, gdy było już ciemno. Nie zauważyłem lodu na chodniku, poślizgnąłem się i upadłem. Poczułem ostry ból w prawym nadgarstku, łokciu i obojczyku. Wstałem o własnych siłach i wróciłem do hotelu.

Od razu zasnąłem, bo byłem już bardzo zmęczony. Obudziłem się nagle o drugiej w nocy. Cała ręka bolała mnie okropnie. Zadzwoniłem do hotelowej recepcji, powiedziałem, że złamałem rękę, że bardzo mnie boli i że proszę o pomoc.

— Czy złamał pan rękę w naszym hotelu?

— Nie. Na ulicy. Poślizgnąłem się na ulicy i upadłem.

Recepcjonistka nawet się nie wstydziła swego pełnego ulgi westchnienia. Dobrze rozumiałem, skąd ta ulga: nagrała właśnie dowód, że hotel nie ponosi winy za mój wypadek.

— Panie profesorze, dzwonię po taksówkę do współpracującej z nami firmy. Taksówkarz zawiezie pana do dużego szpitala w centrum Monachium i zaprowadzi prosto do gabinetu lekarza pogotowia.

Jechaliśmy przez śródmieście zupełnie puste o tej porze, ale okryte śniegiem, w feerii bożonarodzeniowych świateł. Było czysto, cicho, jasno i pięknie. W pokoju dyżurnych pielęgniarzy pogotowia było ich dwóch. W zestawie tworzyli dość komiczną parę. Pierwszy wyglądał jak stereotyp niemieckiego oficera Waffen-SS z propagandowych plakatów III Rzeszy — wysoki, szczupły blondyn o pięknej, silnej, męskiej twarzy; nietzscheański Übermensch. Drugi miał także stereotypowy wygląd — nowojorskiego Żyda. Był nim zresztą naprawdę. Nosił kippę. Przyjechał do monachijskiego szpitala na studencką praktykę, akurat kończył w Nowym Jorku medycynę.

Zaczęli od rutynowego wywiadu po angielsku: imię, nazwisko, data i miejsce urodzenia. Gdy odpowiedziałem „Chełm”, nowojorczyk spojrzał na mnie, wyraźnie zaciekawiony:

Ten Chełm? Ten, o którym tak wiele pisał Isaac Bashevis Singer?

— Tak. Ten Chełm.

— Uwielbiam chełmskie szmoncesy, znam je wszystkie. O Mietku Goldbergu, o doktorze Poznańskim, o dwóch krawatach, o budowaniu w Chełmie mykwy. Przepraszam za osobiste pytanie. Czy jest pan Żydem, profesorze?

— Tak, jestem Żydem.

Nie mogłem odpowiedzieć inaczej. Po pierwsze, czułem, że przecząca odpowiedź sprawiłaby mu ogromną przykrość. Zresztą w obecności jego kolegi, Übermenscha z kwadratową szczęką i na dodatek właśnie tu, w tym Monachium — „chciałem” być Żydem. Po drugie, i tak by nie uwierzył przeczeniu. Ktoś, kto się nazywa Abramowicz i urodził w Chełmie nie może „nie być” Żydem! Zwłaszcza, gdy w dodatku jest uniwersyteckim profesorem fizyki teoretycznej. „Fizyka to nie jest zawód. To jest narodowość”, napisał Henryk Grynberg w nominowanym do nagrody Nike Memorbuchu, opisując antysemickie czystki na polskich uniwersytetach w roku 1968.

Wreszcie, po trzecie, choć jestem Polakiem, rygorystycznie wychowanym w tradycyjnej rzymsko-katolickiej rodzinie, to przecież według Halachy, czyli autorytatywnej wykładni prawa Mojżeszowego, ja jestem Żydem naprawdę i to wcale nie z tego powodu, że po ojcu noszę niewątpliwie żydowsko brzmiące nazwisko Abramowicz. Ojciec mojego ojca, pierwszy z mych dwóch dziadków, Jan Abramowicz, pojawił się w życiu mojej babki przelotnie, jak niebieski ptak. Nic o nim pewnego nie wiem, nie widziałem nigdy choćby jego zdjęcia. Babka nigdy mi niczego o nim nie opowiadała. Może był Żydem, może nie. Ale i tak to nie ma znaczenia, bo według Halachy żydostwo dziedziczy się po matce, nie po ojcu. Moja matka była z domu Żółcińska. To dobre nazwisko starej, rycerskiej szlachty. Szlachectwo jej ojca, mojego drugiego dziadka, Mieczysława Żółcińskiego, zostało bardzo wnikliwie sprawdzone przez wyspecjalizowaną w tych kwestiach carską komisję, gdy dziadek w roku 1902 starał się o przyjęcie do elitarnej szkoły oficerskiej w Sankt Petersburgu (Павловское военное училище)

Witkacy wstąpił do tej samej szkoły w trochę ponad dziesięć lat później po moim dziadku, a Jarosław Iwaszkiewicz opisał w ślicznej książeczce Petersburg jego trudności w przedłożeniu dokumentów potwierdzających szlachectwo. I mój dziadek, i Witkacy, zrobili sobie fotograficzne portrety wielokrotne. Portret Witkacego, późniejszy o ponad dekadę od portretu mego dziadka, stał się powszechnie rozpoznawalną ikoną polskiej kultury. Żółciński od razu po ukończeniu szkoły oficerskiej wyjechał, w randze kapitana, na wojnę japońską. Za okazane w boju męstwo dostał order Świętego Równego Apostołom Księcia Włodzimierza (z mieczami). Został ciężko ranny szablą w głowę i leczył się długo w wojskowym szpitalu w Carskim Siole, gdzie poznał Marię i Anastazję Nikołajewne, córki cara Mikołaja, które organizowały tam pracę pielęgniarek. Ma z nimi, oraz innymi rannymi oficerami, piękne sepiowe zdjęcie, zrobione przez nadwornego fotografa: na zdjęciu mój dziadek Żółciński delikatnie trzyma swą rękę na ramieniu Anastazji. Miał z nią platoniczny romans — wiadomo, że on pisał dla niej wiersze (po francusku), a ona podarowała mu w zimie bukiecik jego ulubionych konwalii, z uroczym, odręcznie pisanym, bilecikiem.

Kapitan Mieczysław Żółciński ożenił się z Marią Rothejmówną, pochodzącą z rodziny dość zamożnych, całkowicie zasymilowanych, warszawskich Żydów. Jego córka, капитанская дочка, czyli moja matka Anna Żółcińska, miała zatem żydowską matkę.

Rozmyślałem o tym, gdy obaj pielęgniarze, Übermensch i nowojorski Żyd, wnikliwie oglądali moją rękę w świetle silnej, chirurgicznej lampy:

— Chyba złamana. Trzeba zadzwonić i obudzić panią doktor.

Zadzwonili i po chwili przyszła pani doktor w błękitnym lekarskim kitlu, ledwie narzuconym na nagie ciało. Obejrzała rękę, dała przeciwbólowe tabletki i wysłała na prześwietlenie na drugim końcu korytarza. Kiedy wracałem, zauważyłem, że ręka już od dawna mnie nie boli. Czułem okropny wstyd. Wyobrażałem sobie bowiem, że piękna pani doktor, w której byłem już, rzecz jasna, szaleńczo zakochany, ledwie rzuci okiem na przyniesione przeze mnie rentgenowskie zdjęcie i powie z niedbałą obojętnością: „Nic panu nie jest. Jak pan wróci do hotelu, proszę wziąć dwie aspiryny i pójść do łóżka. Jeszcze się pan zdąży trochę przespać do rana”. Podałem jej zdjęcie, które umieściła w przeglądarce na ścianie. Długo je badała ze skupioną, profesjonalną, uwagą i taką wydała diagnozę

— Duże złamanie, ale ładne, bez przemieszczeń. Wszystko jasne, od razu zakładamy gips.

Pielęgniarze zmieszali składniki, przygotowując gipsową masę.

Opatrunek sięgał od czubków palców aż powyżej łokcia. Gips szybko twardniał. Miał śliczny, optymistyczny, bardzo jasnoniebieski kolor. Nigdy takiego wcześniej nie widziałem. Pani doktor skończyła gipsowanie, napisała krótki opis wykonanych w nocy zdjęć, badań i zabiegów dla informacji mojego duńskiego lekarza i wróciła do siebie, zostawiając mnie pod opieką pielęgniarzy na półgodzinną obserwację. Opowiedziałem im wtedy mój ulubiony chełmski sznonces.

 

Mietek Goldberg mieszkał w Chełmie, był drobnym przedsiębiorcą, prowadził interes import-eksport. Szło mu całkiem nieźle. Ale zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że firma mogłaby przynosić znacznie wyższe zyski, gdyby jego własny wygląd nie odstraszał wielu potencjalnych kontrahentów. Mietek Goldberg był bowiem koszmarnie brzydki, wyglądał wprost okropnie. To go bardzo martwiło. Modlił się więc często i żarliwie w synagodze, w domu a nawet w swoim kantorku o to, by jego twarz się choć trochę zmieniła. I jego modlitwy zostały wysłuchane. Pewnej nocy przyśnił się Mietkowi anioł Gabriel:

— Goldberg, zamiast tak bez przerwy narzekać, to ty sobie zrób operację kosmetyczną w klinice doktora Poznańskiego na Hrubieszowskiej. Załatwimy wszystko tak, byś dostał dużą zniżkę. Mamy na to w Niebie swoje sposoby.

Operacja udała się znakomicie. Kiedy zatopiony w dziękczynnej modlitwie Mietek wyszedł z kliniki nie zauważył nawet, że jest już na ruchliwej ulicy Hrubieszowskiej. Od razu przejechała go ciężarówka. Znów oszpecony, krwawiący z licznych ran, leżał na jezdni. W jego głowie krzyczała skarga:

— Boże, dlaczego mi to zrobiłeś?!

Na to otwarły się niebiosa i głosem z wichru (Hi 38.1) odpowiedział Pan:

— Goldberg?! To ty?! Nie poznałem cię.

 

Taksówkarz odwiózł mnie do hotelu w Garching. Akurat zdążyłem na późne niedzielne śniadanie. Ręka mnie już zupełnie nie bolała. Po śniadaniu zadzwoniłem do Friedricha z wiadomością, że nie będę mógł dać wykładów przy tablicy jutro i pojutrze, ponieważ złamałem prawą rękę. Powiedziałem, że w szpitalu w Monachium założyli mi gips i dali silne leki przeciwbólowe.

— Marku, nie ma sensu, abyś zostawał dłużej w Monachium. Dość już wycierpiałeś. Wracaj jeszcze dziś do Henryki samolotem. Wiem, że miałeś wracać pociągiem, ale przecież teraz jest to zupełnie nierealne.

Już tego popołudnia leciałem business class do Kopenhagi. Drinki piłem lewą ręką, ale gdy podano solidną kolację z trzech dań, stewardessa Lufthansy przyklęknęła obok mojego fotela:

— Będzie panu niewygodnie jeść samą tylko lewą ręką. Nakarmię pana.

Od razu zaczęła grać żartobliwą rolę troskliwej mamy czteroletniego niejadka:

— Jeszcze jedna łyżeczka za ciocię Emmi… i jeszcze jedna za wuja Freda…

Włączyłem się bez oporu w jej psotę, choć wcale nie miałem ochoty na żarty. Byłem bezradnie bierny, przygnębiony, rozgoryczony i zasmucony swą sytuacją. Ten nastrój nie dotyczył ani trochę mojej złamanej ręki — był ogromnym żalem za bezpowrotnie i niesprawiedliwie straconą okazją na ośmiogodzinny, bożonarodzeniowy, wykład u Maxa Plancka w Monachium, który jak najstaranniej obmyśliłem we wszystkich szczegółach.

Na lotnisku w Kopenhadze czekała Henryka z naszymi nastoletnimi dziećmi. Przygotowała je na moje entrée:

— Najpierw dwie stewardessy będą pchały dwa wózki pełne walizek, a za nimi, prowadzony przez trzecią, kroczył będzie triumfalnie wasz ojciec w swym o wiele za dużym i pogniecionym Stetsonie, który on uważa za szczyt elegancji. Dziś jego dodatkową ozdobą jest złamana ręka w niebieskim gipsie, zawieszona, jak go znam, na eleganckim temblaku. Na pewno znalazł sposób, aby gdzieś po drodze kupić taki temblak. Zapamiętajcie, dzieci, na całe życie: jak łamać ręce, to tylko podczas konferencji w Instytucie Maxa Plancka w Monachium!

MAREK ARTUR ABRAMOWICZ

 Fragment. Z tomu „Urania” (w przygotowaniu).

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek