fbpx
HOME
Agnieszka Kania

Linia nieba

Kiedy przychodzi starość? Ze zmarszczkami i poplamioną cerą? Obojętnością? „Z uniesień zostało mi uniesienie brwi, ze wzruszeń – wzruszenie ramion” – powiedziałby Jacek Podsiadło. A może starość nie ma nic wspólnego z wyglądem ani odczuwaniem, zaczyna się gdy młodość drażni i zawadza?

Na obrazie Edwarda Szczapowa młoda naga kobieta stoi naprzeciwko staruszki w wełnianej mazelonce z zapaską. Dziewczyna wyłania się z mroku, ciemność ją wynosi, podkreśla smukłość i ładny profil. Ależ bezczelna ta mała! Po co się tak obnosi ze swoją młodością? Czy nie szkoda jej tej starej, której uroda już przeminęła? Lecz to naga kobieta wygląda na samotną, bezbronną i zlęknioną. Staruszka – choć przygarbiona ani nie gaśnie, ani nie blednie. Dręczy ją to świeżo rozkwitłe, bezczelnie młode piękno, które chce unieważnić jej niegdysiejszą młodość.

Współczesnym Iranem rządzi starość: silna, zajadła i wściekła. 16 września 2022 roku zabiła młodziutką Mahsę Amini, bo grzywka wymknęła się jej spod chusty. Podczas pogrzebu dziewczyny wybrzmiały słowa: „Kobiety, życie, wolność”. Od tej chwili są hasłem tłumów przewalających się przez ulice miast i miasteczek. W kilka miesięcy starość wymordowała pięćset trzydzieści dwie osoby. Dziewiętnaście tysięcy trzysta osiemdziesiąt sześć osób uwięziła. Więzienie to chudy jak wylinka siennik rzucony na gołą ziemię, więzienie to miska zupy, wyrywanie paznokci, chłosta i polewanie lodowatą wodą ze szlaucha. Więzienie to jutowy wór z głodnymi szczurami. Wrzuca się do niego ludzi wyłapanych na ulicach.

W styczniu tego roku starość powiesiła na szubienicy młodzieńców Mohammada Karamiego, Seyeda Hosseiniego. Osiemnastoletni Mehdi Mohammadifard, oskarżony o „prowadzenie wojny przeciwko Bogu”, czeka na stryczek.

Starość ubliża, przeszukuje telefony, przystawia do młodych głów kolby pistoletów. Każde słowo, zdjęcie może znaczyć obrazę Boga, który kazał zszyć kobietę z hidżabem, zabronił jej studiować, nie pozwala śpiewać ani tańczyć. Za to bacznie obserwuje gesty i miny dziewcząt i chłopców, bo każdy uśmieszek może być zachętą po przewrotu, rebelii, obalenia władzy, którą w szeleszczących dłoniach trzymają teokraci.

*

Z Wieży Wolności (Bordż-e Azadi) Teheran wygląda jak sprane, pożółkłe prześcieradło. Zbiegasz po dwustu osiemdziesięciu sześciu schodach, skradasz się za facetem w uszance ze sztucznego futra (35 stopni w cieniu!), idziesz w głąb miasta, a tam kolor: różowych szaratów, złoconych bram, bazarów. I murali. Murale namalowała rewolucja.

Kiedy w 1979 roku rewolucja obaliła Mohammada Rezę Pahlawiego, strąciła go nie tylko z pawiego tronu, zniszczyła też jego pomniki. Były ich setki, jeśli nie tysiące. Co skwer, co plac tam szachinszach. Lubił gdy go rzeźbiono. Obsypywał artystów petrodolarami, więc artyści zaludniali kraj szachinszachami. Pomniki zlecali też pochlebcy, wazeliniarze i karierowicze liczący na lukratywne kontrakty. Przygodni partacze strugali dla nich pokraczne figurki bardziej podobne do krasnali niż posągowego Pahlawiego.

Ruhollah Musawi Chomejni nie zamierzał się gramolić na opuszczone cokoły. Starzec o figurze muminka wspiął się znacznie wyżej, zagarnął gigantyczne ściany wieżowców, szkół, fabryk i przywłaszczył sobie kilometry płotów. Bo Iran to mury, murki i parkany, bariery, przegrody, parawany i ciężkie furty z żelaznymi kołatkami: owalną dla niej i w kształcie ogona dla niego.

*

Dawni budowniczowie perskich wiosek i miast trzymali się „linii nieba” (khat-e ásemán). I chałupki biedaków i przestronne wille kupieckie miały tę samą wysokość. Dachy lepiły się do siebie, można było po nich chodzić jak po dywanach, a przy odrobinie szczęścia podejrzeć dziewczynę, która wiesza pranie lub pluska się, podkasawszy spódnicę, w płytkim basenie na dziedzińcu domu. Bo w świecie upału ogniskiem domowym jest woda.

Teheran zapomniał o „linii nieba”. W XX wieku z niewielkiej mieściny zmienił się w metropolię. Przyjął opuszczających pustynię Persów, zaprosił Azerów, Ormian, Kurdów, Beludżów, Bachtiarów, Asyryjczyków, Tałyszów i Turkmenów. Musieli się gdzieś pomieścić. Północna dzielnica miasta wyrasta z gór Elburs, niemalże dotyka wiecznie białego Damavandu. Legenda mówi, że w zamierzchłych czasach boski Atar zwabił na ten pięciotysięcznik smoka Azhu Daheka. Wspinali się bez butli z tlenem. Atar był szczupły i wysportowany, a smok? Spasione bydlę, które w dodatku bało się myszy. Zwierz się zmachał, spocił, zakręciło mu się w trzech głowach jednocześnie, zachwiał się i wpadł do krateru. Do dziś usiłuje się wygramolić, zieje ogniem, bucha dymem, straszy wybuchem wulkanu. Uwolnić go może tylko Atar – według zaratustrian „widzialny i niewidzialny ogień”. Wcale się jednak nie spieszy. Wiedzą o tym co bogatsi Irańczycy (taghuti) i spokojnie przyklejają swoje rezydencje do stoków Elbursu.

Im dalej na południe miasta, tym więcej kiosków, blaszaków, bud, ruder. I obskurnych bloków mieszkalnych, bez ani jednego okna na wschodnich i zachodnich ścianach. Bo Persowie nie lubią gdy ich budzi poranne słońce, nie chcą też by rosnący księżyc zaglądał do ich sypialni. Na gołych ścianach Chomejni dostrzegł olbrzymie płótna. Podobrazia.

Tuż po przewrocie Islamska Republika Iranu ogłosiła kodeks muralisty: „Rewolucyjny mural musi być skuteczny. Nie ma w nim miejsca na dwuznaczność czy aluzje. Powinien się zapisać w pamięci przechodniów”. Artyści chwycili za pędzle. Murale rozlazły się po płotach, rozsiadły na ścianach drapaczy chmur, sklepów, mostów i wiaduktów. Wtargnęły też na zaprojektowany przez polskiego architekta Władysława Horodeckiego dworzec główny. Gmach zbudowano w latach trzydziestych XX wieku: centralny westybul ze szczelinami drzwi ciągnącymi się przez całą fasadę, symetryczne skrzydła z ciemnymi impastami okien, „linia nieba” podkreślona masywnym gzymsem.

Klasyczną bryłę łamią dziś ogromne portrety brodatych najwyższych przywódców: Chomejniego i Chameneiego. Wcale im nie zależy na kuszetkach, podróżach i rozkładzie jazdy pociągów. Zmarszczyli czoła, zagryźli wargi i zgaszonym, starczym wzrokiem patrzą jeden przez drugiego.

Na teherańskich ścianach są setki, jeśli nie tysiące, ajatollahów: zaturbanieni przemawiają, zagrzewają do walki z monarchią, Irakiem i Ameryką, rozmyślają, tronują, przewodniczą, opłakują męczenników i dokądś kroczą, uważając, by nie pobrudzić tych swoich długich, ciemnych płaszczy. A nad placem Vanak górował do niedawna Chomejni w kwiatach; siwobrody (bez turbanu!) wynurzał się z nieba. Niby jakiś Abraham z obrazu Marca Chagalla.

W 2004 roku Chomejniego wymazał ze ściany Mehdi Ghadyanloo.

Dorastał w miasteczku Karaj, w chatce z mułowych cegieł wypalanych w słońcu. Jego matka i babka przyrosły do podłogi. Tkały dywany. Każda z nich pamiętała inny czas. Koczowniczy. Plemienny. Czas, w którym podłogą był rozległy step sahar, czyli suche wzgórza żyłkowane ścieżkami wydeptanymi przez dzikie owce i konie. Zwierzęta skubały szczątki zieleni ze spalonych traw i próbowały zmieścić się w cieniu przelewającym się przez obsypane jurtami wierzchołki. Bo za chatę wystarczyła kiedyś jurta: trochę patyków, słomiane maty przytroczone do ścianek i koce z filcu rzucone na okrągły szkielet dachu.

Matka i babka wplatały pamięć w dywany, kilimy i gabbehy. Kucając na gęstych sznurkach osnowy, wiązały wełnę, czesały wątek metalowym grzebieniem, strzygły wystające nitki i zdmuchiwały strzępki, aż podłoga zmieniła się w obraz, obrosła w karakale, gazele, susły i bułane rumaki achał-tekińskie.

Łobuziak Mehdi skakał tymczasem po dachach (Karaj strzegł swojej „linii nieba”), łowił widelcem żaby i tarmosił bezpańskie psy. Do domu wracał późnym wieczorem. Matka i babka odklejały się wtedy od podłogi, by na innej podłodze ułożyć martwą naturę: pieczone kabaczki, marynowany czosnek i kalafior opiekany w szafranie. Pewnego dnia w drzwiach ich lepianki stanęła ciotka. Po chustach, naszyjnikach i tunice z miękkiego płótna widać było, że świat ją polubił. Chłopak odruchowo przylgnął do krewnej. Ona podarowała mu kredki i blok rysunkowy. „Narysujesz mnie?”. Mehdi pochylił się nad kartką, uchwycił wyrazisty profil i bujne, opadające na ramiona włosy. Ciotka kazała posłać urwisa na lekcje plastyki. I wyłożyła na nie pieniądze.

Zamiast pielić arbuzy, jak to robił ojciec, Mehdi zapisał się na wydział sztuki. W 2004 roku w drzwiach uczelnianej pracowni malarskiej stanął burmistrz Teheranu: porządnie skrojony garnitur, wypielęgnowane dłonie. Czuć było wysokie stanowisko, służyło mu ze stu urzędników. Ogłosił konkurs. Na mural! Jeden student zapomniał, drugi się nie przyłożył, trzeci zaspał, czwarty wybrał romans. A Mehdi chwycił za kredki, wysłał 10 rysunków i wygrał. Myślał, że ozdobi murek na przedmieściach miasta. Jakież było jego zdziwienie, kiedy dowiedział się, że ma zamalować Chomejniego na placu Vanak, z którego rozlała się rewolucja. Czy Mehdi się bał? Okrutnie. Wtedy, podobnie jak dziś, za byle przewinienie można było skończyć w lochu lub na cmentarzu.

W poniedziałek przeraźliwie wiał północny wiatr. Chłopak wdrapał się na rusztowanie i zapaćkał cztery metry krzaczastych brwi Chomejniego. W akademiku przykucnął na turkmeńskim dywanie i czekał na Korpus Strażników Rewolucji. Myślał, że go wrzucą do worka ze szczurami. We wtorek zamazał tęczówki imama: zieloną, po matce zmarłej na cholerę, piwną po dziadku pielgrzymie. I znów nikt nie zapukał do odrapanych drzwi bursy. W środę szerokimi pociągnięciami pędzla wyprasował lwią zmarszczkę i siateczkę bruzd wokół oczu najmędrszego z mędrców. W czwartek zamalował kawał siwej brody. A brodę miał Ajatollah długą i gęstą. Poszło na nią pięć litrów emulsji. Na pokrycie nosa nie starczyło. W piątek muzułmanie świętowali. Muezini śpiewali azany, kobiety z zawiniętymi twarzami kolebały się przy drzwiach meczetów, a na placu Vanak wydatny nos szydził sobie z Chomejniego. Co i raz ktoś robił sobie fotkę na tle ściany, co i raz ktoś wytykał nos palcami.

Tego dnia bało się przynajmniej dwóch mężczyzn. W północnej dzielnicy miasta, w willi z trzema basenami trząsł się ze strachu zleceniodawca: burmistrz Mohammad Bagher Ghalibaf. „Po co mi były te przeklęte murale! Miałem ciepłą posadę i stu ludzi na usługach!”. W bursie kulił się zleceniobiorca Mehdi Ghadyanloo. Tuż po mszy (dżum’ie) do jego pokoju wpadli strażnicy rewolucji. Wyprowadzili biedaka na ulicę i kopniakami popędzili pod mur. O dziwo, wcale go nie zabili, czuwali, dopóki nos nie zniknął pod grubą warstwą farby.

Mehdi namalował sto olbrzymich murali w Teheranie. Na jednym z nich chłopiec uczepił się kolorowych balonów i odfruwa. Władza zajęta ściganiem dziewcząt, którym chusta zsunęła się z włosów, nie odczytała ilustracji i pozwoliła czmychnąć autorowi z kraju. Teraz w Davos, Bostonie czy Londynie maluje szczelinę w „linii nieba”. Jeśli rysa się rozciągnie, przeciśnie się przez nią dziewiętnaście tysięcy trzysta osiemdziesiąt sześć uwięzionych osób.

AGNIESZKA KANIA

Warto również przeczytać...