Wiktora Goławkina mało kto pamięta. Autor niewinnych książeczek dla dzieci i rysownik. Wydał w Polsce Rysunki na asfalcie (1965), Kocięta (1972), niewielką powieść Mój kochany tato (1973). Na okładce tej ostatniej wydanej Związku Radzieckim w 1967 roku widniał klucz czarnych myśliwców ze złowrogimi nazistowskimi krzyżami na skrzydłach, dołem przemykał się żołnierz radziecki. Uciekał, ale czujny i gotowy do strzału.
Goławkin szukał przebrania, ukrycia i w końcu zarył się w norkę z literaturą dziecięcą, ale był wspaniałym grafikiem i malarzem, a przede wszystkim, jak się po studiach plastycznych w Leningradzie okazało, utalentowanym pisarzem obdarzonym niezwykłym poczuciem humoru. Jednak jego z ducha charmsowskie miniatury nie cieszyły się wzięciem oficjalnych czasopism literackich, poza tym Goławkin publikował w samizdackim czasopiśmie „Sintaksis” Aleksandra Ginzburga. Ponieważ Ginzburg przygotował później Białą Księgę z procesu Siniawskiego i Daniela i niedługo potem został wsadzony do łagru na wiele lat, kariera Goławkina w oficjalnej, dorosłej literaturze była raczej skończona. Zbiory jego opowiadań pojawiły się dopiero w czasie pierestrojki, u progu lat dziewięćdziesiątych. Przypomnijmy tu kilka tych nieobszernych tekstów:
Przystanie
W wieku pięciu lat najspokojniej w świecie chodziłem po gzymsie piątego piętra. W domu na mnie krzyczeli i nawet zbili za to, że chodziłem po gzymsie. Uciekłem z domu i dotarłem do miasta Syktywkar. Nająłem się do pracy w porcie. Miałem dopiero pięć lat, ale mocno stałem na nogach i mogłem zamiatać przystań. Ledwo wystarczało mi na chleb, więc po miesiącu zamiatałem już dwie przystanie w ciągu dnia, potem trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć. Po roku zamiatałem dwieście siedemdziesiąt przystani. Zaczęło mi brakować przystani, szybko budowano nowe, ale zamiatałem je, zanim zdążono je wykończyć. Doszło do tego, że zamiatałem przystanie, które dopiero zaprojektowano i te, których jeszcze nie zaprojektowano. Tatuś, kiedy dowiedział się o moich osiągnięciach, nie ukrywał dumy i zakrzyknął:
– Zuch! Wyszedł na ludzi.
Opowiadanie o jednym obrazie Cezanne’a, chłopcu i straganiarce
Dziwny był człowiek Paul Cézanne! Namaluje obraz niebywałej urody, ale coś mu się nie spodoba. Więc rżnie go nożem – o, tak: raz-dwa i wyrzuca przez okno. Okno pracowni wychodziło na ogródek. W ogródku często bawiły się dzieci. Robiły sobie zbroje i tarcze z obrazów wyrzucanych przez Paula Cézanne’a i biegały z wrzaskiem. Dziurawiły obrazy patykami, robiły z obrazów statki i puszczały je w kałużach. Tylko jeden bardzo mały chłopiec, który mieszkał naprzeciwko, pewnego dnia znalazł płótno Cézanne’a i przyniósł do domu. Matka chłopca, kłótliwa osoba, kiedy je zobaczyła, wykrzyknęła: „co za śmieci do domu znosisz!” – i wyrzuciła przez okno.
Akurat straganiarka jechała na bazar. Wzięła obraz z ulicy i położyła na wózek. „Bardzo ładne kwiatki – pomyślała – powieszę sobie w domu”.
W numerze dwunastym z 1981 roku leningradzki miesięcznik „Aurora” w dziale humor na końcu numeru opublikował miniaturę Goławkina Przemówienie jubileuszowe. Brzmiała ona tak:
Trudno sobie wyobrazić, że ten wspaniały pisarz żyje wśród nas. Nie chce się wierzyć, że chodzi po tych samych ulicach, co my. Wydaje się, że nie ma go wśród żywych. Przecie tyle już napisał! Inny człowiek, który tyle napisał, już dawno leżałby w grobie. Ale on jest jak nie-człowiek. Żyje i, ku powszechnemu zdumieniu, nie myśli umierać. Większość sądzi, że umarł już dawno – tak wielki jest zachwyt nad jego talentem. Przecież Balzac, Dostojewski, Tołstoj dawno są na tamtym świecie, podobnie inni wielcy klasycy. Jego miejsce jest tam, obok nich. Zasłużył na ten zaszczyt! Siedzi tu przede mną – gruby, z rumianymi policzkami i aż trudno uwierzyć, że umrze. Sam w to pewnie nie wierzy. Ale na pewno umrze jak dwa razy dwa cztery. Będzie miał wielki pomnik, a jego imieniem nazwany zostanie tor wyścigów końskich, tak lubił konie. Jego grób zostanie ogrodzony kratką. Więc może się nie martwić. Płaskorzeźba z jego podobizną będzie na nas spoglądać z tego ogrodzenia.
Przedwczoraj usłyszałem, że zmarł. Wiadomość przyniosła moja córka, lubi pożartować. Nie będę krył, poczułem radość i dumę z naszego przyjaciela-towarzysza. – No w końcu! – zakrzyknąłem – zajmie swoje miejsce w literaturze!
Ale radość była przedwczesna. Chociaż myślę, że długo nie przyjdzie nam czekać. Nie rozczaruje nas. Wszyscy w niego wierzymy. Życzymy mu, by dokończył dzieło, którego jeszcze nie dokończył i jak najszybciej dał nam powód do radości. (oklaski)
Monolog Goławkina na stronie siedemdziesiątej piątej zamykał numer, ale w grudniu 1981 roku wypadał okrągły jubileusz – siedemdziesiąte piąte urodziny Leonida Breżniewa, więc całostronicowa kolorowa fotografia Breżniewa otwierała numer. Wprawdzie Goławkin przysłał Przemówienie jubileuszowe parę miesięcy wcześniej, napisał je kilkanaście lat wcześniej i bynajmniej nie myślał wtedy o Breżniewie. Tego wyjaśnienia nikt jednak nie słuchał. Wyzywająca klamra i dwie symboliczne siedemdziesiątki piątki nie wyglądały na przypadek. Redakcję rozgoniono. Za polityczną krótkowzroczność. A autor Małej ziemi nie dożył siedemdziesiątych szóstych urodzin.
MAREK RADZIWON